„Dziewczynę, kobietę, inną” czytałam w sumie dwa razy, pierwszy raz po angielsku, w tygodniu, w którym rzuciłam Twittera w diabły, i drugi raz, w polskim przekładzie Agi Zano, po dziesięciu miesiącach udanego detoksu. Może dlatego właśnie za drugim razem tak uderzyło mnie, a potem ujęło zainteresowanie Bernardine Evaristo social mediami, a w szczególności Twitterem – nie tyle na poziomie fabuły (choć jedna z głównych postaci uprawia queerowy aktywizm na Twitterze), ile na poziomie rytmu i polemicznego ducha. Jest to powieść napisana przez kogoś, kto ma dialektykę we krwi – ale pozbył się już toksycznych, samozwrotnych odmian gniewu.
Muszę jednak przyznać, że i za pierwszym, i za drugim razem wchodziłam w tę książkę z poczuciem pewnego oporu – poprawnościowe dyskursy przyklejają się do tej powieści jak muszki do lepu. Łatwo ją sprowadzić do mema – prawicowy dyskurs powie wiadomo co, lewicowy będzie miał w zanadrzu dwa tuziny gotowych hashtagów, na dobre i na złe. Umówmy się też, że Evaristo w temacie reprezentacji mniejszości po prostu śmiga, zna na wylot brytyjski przemysł wydawniczy i po wielu latach aktywizmu na rzecz czarnej literatury nie boi się ani posądzenia o kolaborację z establishmentem (droga artystki z undergroundu do mainstreamu to w końcu jeden z ważniejszych wątków w tej wielowątkowej powieści), ani dżentelmenów o kryształowych akcentach, opowiadających na falach publicznej radiofonii (!), jak dzięki jej pisarstwu zrozumieli, że czarne lesbijki i czarne matki, reżyserki, sprzątaczki, nauczycielki, studentki, rolniczki są, no cóż, ludźmi takimi jak oni!
Bernardine Evaristo, „Dziewczyna, kobieta, inna”. Przeł. Aga Zano, Wydawnictwo Poznańskie, 496 stron, w księgarniach od kwietnia 2021Ale na tym nie koniec, przecież okoliczności, w których Evaristo dosięgła stratosfery brytyjskiego życia literackiego po latach bycia uznaną pisarką i działaczką, czyli Nagroda Bookera w 2019 roku, też dotykają jakiegoś newralgicznego splotu. Nagrodę podzielono bowiem pomiędzy powieść Evaristo i – rozjechane przez krytykę jako cynicznie komercyjny bubel – „Testamenty” Margaret Atwood. W ciągu pół wieku (Bookera pierwszy raz przyznano w roku 1969) taka sytuacja miała miejsce tylko dwa razy (w latach 1974 i 1992); podzielenie nagrody pomiędzy pierwszą czarną laureatkę w historii a ikonę kobiecego pisarstwa, która osiągnęła już wszystko (i w ostatnich latach bywa bardziej feministyczną celebrytką niż wielką pisarką), wyglądało jak próba politycznego manifestu, w którym coś poszło nie tak.
Pamiętam, że oglądałam zdjęcia z przyznania nagrody z poczuciem pewnego dyskomfortu, ale też fascynacji: dwie piekielnie fotogeniczne kobiety pióra, Atwood z miną chytrej białej lady, która knuje coś na kartach powieści Agathy Christie, i Bernardine Evaristo w cudownie zamaszystym garniturze o kolorze intensywnie ciemnego różu, z luzacko powiewającym krawatem. Pomyślałam, że ma w sobie coś z Doktora Who, i była to dobra intuicja – jako pisarka jest Evaristo podróżniczką w czasie, czasem skacze o tysiąclecia (akcja „The Emperor’s Babe” dzieje się w trzecim wieku po Chrystusie), czasem tworzy chronotopy zmącone, zmieszane z kilku stuleci („Blonde Roots”). Akcja i pamięć „Dziewczyny, kobiety, innej” sięga, jeśli wierzyć moim notatkom, do roku 1806. A pod tym wszystkim bije serce, no cóż, pewnej misji: jest w tej literaturze pragnienie, by każda książka czyniła świat odrobinę lepszym, bardziej sprawiedliwym. Zresztą dziś, kiedy słucham wywiadów z pisarką, myślę też sobie, że chyba wdała się w swoją matkę nauczycielkę.
Z tym, jak córka musi odnaleźć w sobie matkę, łączy się anegdota Evaristo o jej pierwszym tożsamościowym kryzysie – i zyskiwaniu świadomości czarnej kobiety. Ojciec pisarki, który przybył do Anglii z Nigerii pod koniec lat 40., był zaangażowanym facetem, działaczem – miał w końcu zostać radnym Greenwich z ramienia Partii Pracy – ale nie rozmawiał z dziećmi o czarności, a tłuczenie szyb przez białych sąsiadów uznawał za normalny składnik codzienności. W jednym z wywiadów Evaristo opowiada, jak dopiero w szkole teatralnej zaczęła intelektualnie przetwarzać specyfikę swojego położenia. Po raz pierwszy miała czarne koleżanki i współpracowniczki, ale wszystkie te dziewczyny były córkami karaibskich emigrantek i kiedy w ramach improwizacji miały się wcielać w swoje matki, wcielały się w czarne kobiety. Dla Evaristo, dopiero co odkrywającej więzi z innymi czarnymi dziewczynami, punktem odniesienia, w który należało się wcielić, była biała kobieta. W „Dziewczynie, kobiecie, innej” teatr (radykalny, czarny i feministyczny) oraz szkoła (publiczna, w raczej robotniczej dzielnicy) będą jednymi z głównych przestrzeni akcji.
No dobrze, ale jaka właściwie jest ta książka? Jej konstrukcja rzeczywiście wskazuje na „porządkującą” ambicję, systematyczność, próbę „zmapowania rzeczywistości”. Dwanaście wiodących postaci, głównie czarnych kobiet, po jednym rozdziale na głowę: porwanym strumieniu świadomości i wspomnień. Rozdziały są mniej więcej podobnej długości, ułożone symetrycznie po trzy, potem następuje część pt. „Bankiet” (łącząca perspektywy różnych bohaterów) i „Epilog”, te dwa ostatnie ułożone jako „finał właściwy” i „niespodziewana coda”. „Finał”, bo ta równo wyliczona konstrukcja natychmiast obudziła czułki, których używam do oglądania seriali: „Dziewczyna, kobieta, inna” jest tak naprawdę opowieścią w odcinkach i czerpie swój „format” ze współczesnej telewizji. To popularny dziś model „odcinek – postać”, gdzie kolejne postaci przyjmują na godzinę albo pół rolę protagonisty, by później odsunąć się z powrotem na drugi plan lub do roli epizodycznej (ostatnio „The Eddy” i „Mrs America”, „13 powodów”, trochę „Euforia”, wcześniej „Skins”…). Taki format pozwala „zaplanować wielogłosowość” i wyrównać proporcje pomiędzy racjami różnorodnego bohatera zbiorowego, jakby wcielając w przestrzeni fikcji przykazanie „oddawania głosu”. Ale mnie chyba bardziej od tego konkretnego typu formatowania interesuje sama struktura odcinkowa jako taka – dokładanie kolejnych klocków, które w ramach tego samego zbioru zasad i ograniczeń robią co rusz nowe rzeczy.
Powieść rzeczywiście powstała poprzez pączkowanie – wymyślane postaci dawały życie kolejnym, a całość rozrastała się po liniach różnorodnych połączeń w przestrzeni miasta, kraju i globu, w czasie i w DNA. Pierwsza była Carole, bankierka z szybującego awansu; córka urodziła matkę, Bummi, matematyczkę-sprzątaczkę, a uczennica nauczycielkę, Shirley, rozmarudzoną i sfrustrowaną pedagożkę (to moja ulubiona bohaterka, o niej za chwilę). Dużo tu chwytów jak z opery mydlanej, pysznie śmieciowych, zarówno prostackich, jak bliskich życiu, kiedy ktoś okazuje się ktosiem dla kogoś, kogo już znamy z zupełnie innego kontekstu. „Chciałam objąć różnorodność pochodzenia, doświadczeń, wszystkiego. […] Chciałam zobaczyć, jak wiele z nich mogę powołać do życia”, mówi Evaristo w tym samym wywiadzie – jej gorączkowość i pragnienie, by zagarnąć jak najwięcej, nie dają się tak łatwo streścić.
Bernardine Evaristo / fot. Jennie Scott USE, CC BY-SA 4.0
Dlatego tekst wygląda, jak wygląda: zdania zaczynają się od małych liter i kończą bez kropek, nie tyle urwane, ile z oddechem enteru, rozrastają się w całe akapity lub rozlatują na małe cząstki słów i wykrzykników, mutują i się przedrzeźniają, rozluźniają puenty w gąszczu myśli, pogadanek i awantur o to, co najważniejsze. Może się wydawać, że Evaristo, która zaczynała jako autorka poematów czy „powieści wierszowanych” (wspomniana „The Emperor’s Babe”), tym razem obdziera tekst z wielkich liter, kropek i cudzysłowów, jakby nie chciało jej się trudzić stawianiem znaków. Tyle że nie o lenistwo tu chodzi, ale o pęd, gorączkę wyliczania, poetykę katalogu, inwentarza, spisu, listy. (Fragment „usmażył sobie mózg z czosnkiem / nie dało się go przekonać, że jest inaczej, nawet kiedy biskup kupił sobie prywatny samolot i wyspę na Filipinach / za pieniądze parafian” podesłałam bez namysłu anonimowej autorce poematu „Wielka lista księży”). Kiedy się skacze, kropki okazują się zbyt ciężkie, a Evaristo skacze non stop, w czasie, przestrzeni i skali. Rozpoczyna w sercu brytyjskiej państwowości i kultury, tam, gdzie za parlamentem Tamiza skręca na wschód, na South Banku, kierunek: brutalistyczne cielsko National Theatre. Ale to tylko rozbieg, opowieść błyskawicznie rozrasta się na boki i pędzi, do Peckham, do wsi pod Newcastle, do Nigerii, na Barbados, do Kalifornii, przekracza konstrukcje płci i rasy, wnika głęboko w ciała, w glebę i historię kapitału, rozciąga od teraźniejszości po początki XIX wieku, by w końcu, zdyszana, dotrzeć nawet w zaświaty.
Oczywiście próba zagarnięcia wszystkiego do jednej opowieści, poza tym, że z góry skazana na niepowodzenie, jest śliska na wielu poziomach – wielkie kwantyfikatory (z których przecież ułożony jest sam tytuł) niosą ze sobą niebezpieczeństwo kategoryzacji. Evaristo tworzy jednak swoją Wielką Narrację poprzez opowiadanie o ludziach, którzy sami się z wielkimi narracjami zmagają, grzebią w nich, odrzucają je, współtworzą; opowiada o próbach wykrzyczenia doświadczenia, sprzecznościach aktywizmu. Dużo tu myślenia i gadania o polityce, namiętnego, zawsze blisko seksu i najważniejszych relacji między ludźmi, jak w tej scenie, kiedy Amma toczy z nową dziewczyną swojej najlepszej przyjaciółki pojedynek o pryncypia (i jej, to znaczy przyjaciółki, przychylność i duszę):
…zwróćmy też uwagę na takie zwroty jak czarna robota, czarna godzina, czarne myśli, czarna magia, czarna owca, czarne serce, ja na przykład nigdy nie noszę czarnej bielizny, dlaczego miałabym srać na samą siebie? zdumiewające, że o tym nie wiedziałyście
znów przytakiwanie, Amma co chwilę zerkała na Dominique, ej, ona tak na poważnie? i ty też na poważnie? ale Dominique była zbyt zajęta chłeptaniem tych farmazonów
Amma miała dosyć, będzie musiała sobie poradzić z tą kobietą sama, bo wygląda na to, że reszcie towarzystwa mózgi rozgotowały się na papkę
dla mnie to nie problem, oznajmiła, bo wyobraź sobie, że nie zesrałam się w gacie, odkąd przestałam nosić pieluchy
Przez nostalgiczno-zgryźliwą rozkosz, z jaką Evaristo opisuje sekciarskie zapędy co niektórych lewicowych grupek, przebijają w tej scenie rzeczy w życiu najważniejsze – szaleńcza troska o przyjaciółkę, seksualny haj, polityczny gniew, intelektualna rywalizacja, pragnienie przynależności i jakiejś większej opowieści o sobie. Później pojawi się też związek zrodzony w internetowych zagłębiach queerowej rozkminy i płomiennych flejmów o wszystko, miłość pomiędzy Bibi, trans dziewczyną, intelektualistką o hinduskich korzeniach, i niebinarnym Morganem, nieśmiałą w realu gwiazdą Twittera z północnej Anglii. Aga Zano odważnie przekłada Morgan na rodzaj nijaki – zupełnie nie mam opatrzonej tej formy, a w tekst weszłam jak w masło, bez oporu, nagle wszystko wydało się możliwe. To dobre zadośćuczynienie za interpretacyjny wybór w sfeminizowanym tytule, gdzie Other może oznaczać zarówno „inność” czarnej mniejszości w brytyjskim społeczeństwie, jak i other gender, niebinarność Morgana.
Ale skoro polityka i miłość, to i frustracja. Może dlatego moją ulubioną bohaterką okazała się nauczycielka Shirley – ani mi bliska wiekiem, ani, no cóż, czymkolwiek. Ochrzczona przez uczniów wdzięcznym pseudonimem Stara Bulwa, Shirley pokonuje kolejne dekady, wytracając ideały młodej nauczycielki historii z zacięciem emancypacyjnym; kiedy koledzy z ciała pedagogicznego odpływają do lepiej płatnych i bardziej przyjaznych szkół prywatnych, Shirley pozostaje na straży, ale mając już po uszy dzieci i ministerialnej papierologii. Jest zgorzkniałą idealistką, która przypatruje się powolnemu rozkładowi konkretnej instytucji publicznej, a krach ideałów i fiasko włożonej pracy gdzieś się w niej odkładają. Jednak nie wszystko, co odłożone i niewypowiedziane, musi być równie męczące i toksyczne. Na przykład zakurzona homofobia, a może po prostu pewien homofobiczny dyskomfort, który Shirley udaje się skrzętnie ukrywać przez dekady trwającej od podstawówki przyjaźni z Ammą (lesbijką, i to nie taką pierwszą lepszą, tylko kolekcjonerką trzycyfrowej liczby złamanych serc jak Londyn długi i szeroki) i wieloletnie małżeństwo z facetem, który został wychowany przez ciotkę lesbijkę. Rzecz w tym, że Shirley, chociaż czasami coś tam sobie pomyśli, jest wobec Ammy przyjaciółką jak najbardziej lojalną. Evaristo pisze o przyjaźni jako praktyce, a nawet pracy – na przykład w ciągłej gotowości Shirley do opieki nad córką Ammy. W tej pragmatycznej perspektywie, która prowadzi do przekroczenia swoich ograniczeń – jest coś poruszającego.
To samo zresztą można by powiedzieć o samej Evaristo. Skłamałabym, pisząc, że ani razu nie starłyśmy się pokoleniowo, moja brew rocznik 1990 parokrotnie szybowała w górę, gdy fascynacja pisarki skryptami zaangażowania millenialsów i genzetów popadała w niezręczność protekcjonalnej ironii. Jednak w przeciwieństwie do większości boomerskich mądrali Evaristo umie przyszpilić swoje własne spojrzenie i westchnienie tych-co-widziały-już-wszystko i przyznać, że może jednak nie. Ratuje ją poczucie humoru – sama śmiałam się nad książką na głos, przy ludziach (!) i później, kiedy zapisywałam sobie w notatkach, że „tłumaczka szalenie dobrze się bawi”. W tym śmiechu też dochodzi do przekroczenia.