Nawiedzony dom
Paul-A. Robert, „Les papillons dans la nature”, 1934 / Biodiversity Heritage Library

20 minut czytania

/ Obyczaje

Nawiedzony dom

Marcin Stachowicz

Nauka mówi, że dzieją się rzeczy bez precedensu, ale skoro nie radzi sobie z pokazywaniem tych rzeczy – a my nie radzimy sobie z ich wyobrażaniem – to musi przyjść Potwór

Jeszcze 5 minut czytania

„W rzeczy samej, najbardziej zadziwiające w omawianej historii jest właśnie to, jak wiele wiedzieli ci ludzie i do jakiego stopnia nie potrafili wykorzystać tej wiedzy w działaniu. Wiedza nie przeistoczyła się tu we władzę” – mówi człowiek z przyszłości w „Upadku cywilizacji zachodniej” (2017), chwytając nas dzisiejszych przez nasączoną alkoholem chusteczkę i w gumowych rękawiczkach, tak jak podnosi się z ziemi wyjątkowo niemiły okaz psiego gówna. Amerykańskim badaczom dziejów nauki i autorom tej krótkiej książeczki – Naomi Oreskes i Erikowi M. Conwayowi – zapewne spodobałoby się porównanie, że ludzkość gra w spekulację klimatyczną tak jak bohaterowie netflixowego „Squid Game” w spłatę długów bankowych: wie, dokąd to wszystko zmierza, ale jednocześnie święcie wierzy, że to właśnie jej uda się przechytrzyć system, zrzucić kogoś ze szklanego mostu i przytulić największą świnkę skarbonkę we wszechświecie.

Twarde naukowe dane dotyczące obecnego stanu klimatu i polityki klimatycznej (nie oszukujmy się – głównie jej niewystarczalności i nieskuteczności) otrzymują w „Upadku...” atrakcyjną, a przy tym niepokojąco kasandryczną ramę opowieści science fiction: ludziom nie udało się powstrzymać katastrofy, globalne ocieplenie całkowicie zmieniło warunki życia na Ziemi, cywilizacja zachodnia utraciła swoje centralne znaczenie, a na scenie międzynarodowej prym wiedzie Druga Chińska Republika Ludowa (Chiny Neokomunistyczne). Esej łączący futurystyczną spekulację z rekonstruowaniem faktów to, jak piszą autorzy, „próba wyobrażenia sobie historyka z przyszłości, który ocenia przeszłość będącą naszą obecną i (możliwą) przyszłością”.

I właśnie to „wyobrażanie sobie” – czyli również wizualizowanie, produkowanie obrazów oraz modeli pozwalających nie tylko objaśnić, ale też doświadczyć zmysłem wzroku albo „okiem umysłu” – wydaje mi się szalenie istotne w kontekście futurologii klimatycznej. Maciej Jakubowiak pisze, że potrzeba zobaczenia globalnego ocieplenia jest tak ważna nie tylko ze względu na ciekawość. Główną stawką jest mobilizacja, nawet za cenę paniki i podążającej za nią łeb w łeb demotywacji znacznej części społeczeństwa. Narrację o końcu świata, jaki znamy – wszystkie jej literackie, filmowe, artystyczne i naukowe egzemplifikacje – prawie zawsze da się sprowadzić do elementarnego pytania: Dokąd obecnie zmierzamy?

U Oreskes i Conwaya odpowiedź zapuszcza korzenie i w faktach, i w popkulturze: fikcyjny artykuł naukowy o historii „przeoczania” katastrofy klimatycznej, napisany z okazji „trzechsetlecia końca kultury Zachodu (datowanej na lata 1540–2093)”, pasuje do rachunku prawdopodobieństwa, ale jest także wyjątkowo „mocnym” obrazem potencjalnej przyszłości człowieka oraz innych istot zamieszkujących Ziemię. Mocnym, bo konkretnym i realistycznym, ubranym w formułę „listu od potomnych”; mocnym, bo nie pacyfikuje wyobraźni nieświadomością, przeoczeniem, odległą perspektywą czasową, niepewnością, pokładaniem nadziei w przypadkach, technooptymizmem, zwykłym „ale...”, „być może...” albo „nie chce mi się, bo Bill Gates powiedział, a Bill Gates ma gruby portfel, więc jak będę miał tyle co on, to się nad katastrofą zastanowię”.

Nowe języki dla planety A
Stworzenie nowych form narracji i języków do mówienia o pozaludzkim świecie jest dziś pilną koniecznością. W naszym cyklu polscy i niemieccy autorzy przyglądają się powiązanym z kryzysem klimatycznym emocjom i zmianom w obyczajowości. Stawiamy pytania o nowe problemy ekologii i szukamy rozwiązań łączących dyskursy naukowe i artystyczne. Zastanawiamy się nad relacjami z naturą w dobie pandemii i nad zmieniającymi się wizjami przyszłości, szczególnie w kontekście najnowszego raportu IPCC.


W ramach projektu porozmawiamy też o nowych językach dla naszej planety w podkaście i podczas debaty z udziałem autorek i autorów tekstów.

Naszymi partnerami są Instytut Goethego w Warszawie oraz Fundacja Genshagen. Cykl powstaje przy finansowym wsparciu Fundacji Współpracy Polsko-Niemieckiej.

Punkt ostatni jest zresztą prawdą, bo na rozpacz trzeba mieć czas. Nie sądzę natomiast, żeby wyobrażanie sobie Końca miało być czynnością kontrproduktywną i szkodliwą dla polityki klimatycznej – w tej delikatnej materii polecam lekturę artykułu „Uczciwa nadzieja pesymistów” Dawida Juraszka na niniejszych łamach. Lęk ma podłoże adaptacyjne, a uświadomienie sobie całego ogromu niebezpieczeństwa dla obecnego modelu życia, jakie przychodzi ze strony samego tego modelu, może być doświadczeniem transformującym. Uważam więc za całkiem prawdopodobne, że cywilizacja po zmierzchu Zachodu potraktuje symptomy lękowe z należnym im szacunkiem, a może nawet więcej: będzie się w nich ćwiczyć, nauczać w szkołach, pokazywać w kinach, galeriach, na skwerach i w miejskich parkach.

W „Upadku...” czytamy, że rządy, które nadejdą po Okresie Półcienia (1988–2093, gdzie rok 1988 oznacza powołanie Międzyrządowego Zespołu do spraw Zmian Klimatu, czyli IPCC, oraz początek denialistycznego backlashu) – epoce antyintelektualizmu i wypierania faktów o globalnym ociepleniu, które przyniosą następnym pokoleniom utratę znacznych obszarów Ziemi zalanych przez wodę lub zamienionych w pustynię – wyciągną wnioski z nieadekwatnej reakcji XXI-wiecznych decydentów na klimatyczne bodźce lękowe. Rządzenie na powrót – tak jak w epokach poprzedzających liberalne demokracje – stanie się realnym sprawowaniem władzy za pomocą widzialnych i rozbudowanych środków przymusu, centralnego sterowania wielkimi procesami zachowania tego, co da się jeszcze zachować, a co w praktyce oznacza drastyczne ograniczenie wolności osobistej.

To paradoksalny skutek działania naszych współczesnych „wolnościowców”: dawna dominacja fundamentalizmów rynkowych w polityce i biznesie oraz spalania paliw kopalnych w gospodarce spowoduje renesans tego, przed czym zamierzała chronić – silnej pozycji państwa jako najwyższej formy organizacji społecznej. Liberalizm ekonomiczny bezpowrotnie straci legitymację, ale możliwe też, że stare granice „norm” – płciowych, seksualnych, rasowych, religijnych, to już moja własna spekulacja – przestaną odgrywać rolę w definiowaniu tego, co i jak „widać” w sferze publicznej. Ważniejszy dla jednostkowych i zbiorowych tożsamości będzie za to status ocaleńca z terenów zabranych przez wodę lub upał. Bo jeśli w „Upadku...” efekt klimatycznego domina powoduje kolejno rozpad 90% ziemskiej pokrywy lodowej oraz ośmiometrowy wzrost poziomu morza, Masową Migrację (przemieszczenie 1,5 mld ludzi na całym świecie) i Drugą Czarną Śmierć (pandemię nowego szczepu bakterii Yersinia pestis, która zabija ponad połowę populacji w niektórych częściach świata oraz 60–70% pozostałych gatunków zwierząt), to ludzkość wydobywa się z ropiejącej rany Wielkiego Przeoczenia dzięki gigantycznemu wysiłkowi ponownej adaptacji. Nie musi to jednak oznaczać, że następne pokolenia wyrzekną się lęku i depresji jako doświadczeń formujących nowy porządek społeczno-polityczny.

Idąc ku moim własnym spekulacjom: być może dowartościowanie negatywnych uczuć oraz nastrojów – dalej będę pisał o nich więcej – ekogotyckich pozwoliłoby uformować kulturę, w której lęk byłby symbolem nadziei i zmiany. Weźmy coś takiego: propozycja współczesnej kanadyjskiej profesorki i feministki Ann Cvetkovich, wyłożona w eseju spekulatywnym „Depression: A Public Feeling” (2012), w przyszłości mogłaby się stać inspiracją dla polityki „odpatologizowania uczuć negatywnych”. Dzisiejsza wiedza o destruktywnym charakterze fundamentalizmu rynkowego – naukowo udowodniona antropogeniczna zmiana klimatu, rosnące nierówności, eksploatacja krajów Południa, alienująca praca „bez sensu” na uwłaczających godności warunkach zatrudnienia i tak dalej – wcale nie popycha liberalnego świata do zmiany głównego paradygmatu psychologii publicznej: jeśli brakuje ci sił i cierpisz na depresję, źródeł złego samopoczucia musisz szukać w sobie, nie w patologicznym systemie. „Zmień pracę i weź kredyt” – brzmi podstawowa rada prezydentów i ekonomistów.

„Walka ze złym samopoczuciem – rosnącym przez cały Okres Półcienia razem z archaicznym wskaźnikiem Produktu Krajowego Brutto (PKB) – doprowadziła do chronicznego spadku czujności i epidemii przeoczania. Musimy zacząć postrzegać negatywne emocje jako zasoby” – głosiłyby nowe wytyczne globalnej psychoprofilaktyki. Złe samopoczucie potrafi być trampoliną dla zmiany, także tej utopijnej, nieprzewidzianej i nieatrakcyjnej z punktu widzenia „luksusowych” potrzeb Ja. Afektywny, depresyjny fundament nadziei, o którym pisze Cvetkovich, zawierałby w sobie także smutek spowodowany nieuchronnością Końca – każdego końca. Skończoność jako taka stałaby się dostrzegana i hołubiona, ale nie w formie fatalizmu czy defetyzmu. Byłaby gotowością do wyrzeczeń i cierpienia, przejściowym stanem bezruchu, bezużyteczności i dyskomfortu; depresją żałobną, po której – wiedział to już Freud – z dużym prawdopodobieństwem nadejdzie mobilizacja ciała i umysłu.

Z ekogotykiem jako motywem kulturowym (prawdziwą kopalnią wiedzy na ten temat jest periodyk „Gothic Nature Journal”) rzecz wygląda nieco inaczej – ostatnia dekada mocno wpłynęła na jego ponowne odkrycie i wzrost znaczenia. W opowieściach niesamowitych, gotyckich (Gotyk dużą literą piszę dalej za tradycją anglosaską) tak zwany świat natury pojawia się zawsze w ścisłym centrum historii, nie tylko jako scena, lecz także – z oczywistych względów – jako jeden z ważnych aktorów napędzających bieg wydarzeń. Jeśli w XIX- i XX-wiecznym Gotyku dominującym nastrojem była ekofobia – ciemny, oddalony od cywilizacji las był przerażająco średniowieczny, pierwotny i dlatego domagał się błyskawicznego rozświetlenia – to w jego najnowszych odsłonach najważniejsza jest groźba zagłady klimatycznej. „Klasyczny ekohorror – piszę w innym miejscu – wykorzystywał konwencjonalne ramy narracyjne, żeby opowiadać o człowieku niszczącym środowisko naturalne oraz o naturze, która bierze na nim odwet: gryzie, truje, miażdży, wysysa, a ostatecznie spektakularnie pozbawia życia”.

Współczesny ekohorror – ten rozwijający się razem z pojęciem antropocenu – wprowadza odmienną perspektywę czasową (długie trwanie i odległa przyszłość) oraz nowe źródło zagrożenia (niezrozumiałe i wszechogarniające). W literackiej trylogii „Southern Reach” (2014) Jeffa VanderMeera, „Anihilacji” (2018) Alexa Garlanda czy grze „Death Stranding” Hideo Kojimy znajomy świat ulega transformacji w Niesamowite, ale nie jest to zmiana, która wymaga dookreślenia w kategoriach, dajmy na to, zmutowanego DNA albo rury odprowadzającej ścieki do Oceanu (jak w horrorze „Zatoka” Barry’ego Levinsona). To raczej kwestia gotyckiej Tajemnicy, rozpadu wszelkiego sensu, logiki i prawa: nieokreślone Coś pojawia się w bardzo określonym miejscu – na przykład w centrum cywilizacji Zachodu – i zamienia znajomą rzeczywistość w terytorium nieogarnialne przy użyciu racjonalnych naukowych kategorii, a nawet – za pomocą zmysłów. Nauka mówi, że dzieją się rzeczy bez precedensu, ale skoro nie radzi sobie z pokazywaniem tych rzeczy – a my nie radzimy sobie z ich wyobrażaniem – to musi przyjść Potwór i wszystko pozamiatać. Być może tylko Wielki Cthulhu jest nie do przeoczenia. Być może skala zawsze powinna być bombastyczna, a nastrój – na granicy zawału serca.

Problem w tym, że chociaż eko-Gotyk daje poznawczą radość akademikom i publicystom, to nigdy nie stanie się dominującą narracją epoki – jej nastrojem, obrazem i głosem – jeśli Zachód nie przeprowadzi udanej rewaloryzacji uczuć negatywnych. Jako zbyt posępny, zimny i eschatologiczny wymaga odpornej i otwartej wyobraźni oraz gotowości do treningu wizualnego. Przeoczanie tego, co dosłownie stoi nam przed oczami, to w końcu nie tylko jedna z centralnych gotyckich fantazji – to także fantazja, która ma wszelkie predyspozycje, żeby już teraz wejść w rolę uniwersalnej metafory opisującej postawy sceptyczne i denialistyczne, nieuzasadniony optymizm adaptacyjny oraz zwykłą obojętność klimatyczną. U Howarda Phillipsa Lovecrafta na przykład, żeby zobaczyć niektóre istoty tak ohydne i koszmarne, że umysł w pośpiechu wypierał ich widoki, należało rozpylić specjalną substancję z przybornika okultysty: proszek Ibn Ghaziego. Lovecraft był jednak rasistą i purytańskim bigotem, więc prędzej niż „Widmo nad Innsmouth” czy „Kolor z przestworzy” postapokaliptyczna przyszłość wciągnie na listę lektur „Miasto i Miasto” Chiny Mieville’a – krótką powieść detektywistyczną z nurtu weird fiction, w której temat przeoczania tego, co oczywiste, potraktowano z oczywistą, acz elegancką dosłownością.

Oto fikcyjny kraj gdzieś w Europie i fikcyjne dwa miasta, które fizycznie znajdują się dokładnie w tym samym miejscu – ich ulice nachodzą na siebie w „przeplotach”, budynki i instytucje jednego znajdują się obok budynków i instytucji drugiego, przechodnie i samochody mijają się w gwarnych korowodach – ale rozdziela je granica polityczna. Żeby zachować stabilność tego szalonego systemu, obywatele Besźel są od urodzenia tresowani w „przeoczaniu” – niewidzeniu, niemyśleniu, wypieraniu – elementów Ul Qomy: jego mieszkańców, dróg, architektury, kultury, religii, strojów i tak dalej (oraz vice versa). Jeśli chcą odwiedzić sklep, który fizycznie znajduje się po drugiej stronie ulicy, ale politycznie w innym kraju, muszą przejść kontrolę graniczną. Nad stabilnością tutejszej „normy widzialności” czuwa budząca postrach tajna policja zwana Przekroczeniówką – efemeryczne monstrum porywające ludzi, którzy cokolwiek „dostrzegli”. Twoja ulica może walić się i płonąć, może biegać po niej uzbrojony zamachowiec albo faszystowskie bojówki, mogą rozjeżdżać ją czołgi i wozy pancerne, lecz jeśli nie jest to tak naprawdę TWOJA ulica, twoja „strona” – nic nie możesz zrobić. Nawet popatrzeć.

Nie chcę przez to powiedzieć, że zmianę klimatyczną widać doskonale, a my tylko ją przeoczamy – jest raczej odwrotnie, batalia o przekonującą reprezentację tego, co abstrakcyjne, globalne, trudne do zaobserwowania gołym okiem i dające skutki odległe w czasie o dekady i stulecia, toczy się w świecie coraz dokładniejszych technik wizualizowania. Może za dziesięć lat, nie widząc, zobaczymy w końcu wszystko. Trudno jednak liczyć, żeby przekonało to ludzi żyjących po Upadku – dla nich widać już teraz, jak na dłoni, precyzyjnie, w milionach szczegółów, a my po prostu ćwiczymy się w zaciskaniu powiek. W świecie zdewastowanym wodą i upałem dzieci nie będą straszone zjawami w białych prześcieradłach – przybyszami z zaświatów czy obcych wymiarów – lecz Ludźmi z Półcienia: budzącymi grozę widmami tych, którzy wiedzieli o zmianie klimatycznej, mogli jej zapobiec, ale postanowili wytrwać w swoich destrukcyjnych nawykach. To już niemal pewne: mem z pieskiem pijącym herbatkę w płonącym domu zawiśnie kiedyś w Międzynarodowej Galerii Niepowodzeń.

W tym kontekście zdanie: „Ironia antropocenu polega na tym, że dzisiaj to właśnie samych siebie przywołujemy jako duchy/czynimy duchami, które będą nawiedzać bardzo odległą przyszłość”, brzmi nieznośnie patetycznie, ale też – nieznośnie trafnie. Jego autor, David Ferrier, badacz literatury angielskiej z Uniwersytetu Edynburskiego, uważa, że w kondycji człowieka świadomego nieuchronności Końca (oraz w jego przyszłej historii) zawiera się coś fundamentalnie niesamowitego, gdzie „niesamowite” (uncanny) oznacza także nastrój grozy, poetykę Gotyku oraz styl horroru. Jest to doznanie estetyczne, możliwe też, że Zeitgeist fajnie bać się czegoś, co niewidzialne, niepojęte i nieuchronne – natomiast na pewno nie głos epoki, jeszcze nie polityka. We wspomnianym „Death Stranding” każde kolejne wtargnięcie Niesamowitego to porwanie gracza przez ducha, wessanie jego jaźni w czarną dziurę przeszłości kontrolowanej przez biznes paliw kopalnych, gdzie ziemię zalewa czerń ropy naftowej, ruiny miast toną pod naporem fal powodziowych, a z nieba spadają martwe wieloryby i węgorze.

Z perspektywy przyszłości nie da się przeoczyć dzisiejszego widma katastrofy – ono po prostu jest, a my zachowujemy się tak samo absurdalnie jak bohaterowie „Miasta i Miasta” wypierający chodniki i hydranty po drugiej stronie ulicy. Przy czym u Mieville’a wszyscy grają w tę samą grę przeoczeń i przewidzeń, a zarazem wierzą, że za urbanistycznym apartheidem kryje się wielogłowa hydra spisku, co jest prawdą tylko w pewnym ograniczonym sensie (więcej nie napiszę, bo nie zamierzam spojlerować książki). W przypadku naszego świata i jego denialistycznego backlashu jest natomiast odwrotnie: za przeoczanie dowodów katastrofy ktoś rzeczywiście płaci olbrzymie pieniądze, a w dodatku robi to na widoku publicznym i na mocy prawa, deprecjonując naukowe prawdy – lecz nie to, co sprzeczne z wiedzą i logiką – jako spiskowe teorie dziejów lub wrzask oszołomów. Oreskes i Conway bez wahania identyfikują tego aktora: to Kompleks spalania węgla, „powiązane ze sobą sektory przemysłu zajmujące się wydobyciem, rafinacją i spalaniem paliw kopalnych oraz finansiści i rządowe agencje regulacyjne”. Ale nie tylko – także branża reklamowa, komunikacja i marketing, media tradycyjne i internetowe, innymi słowy: wszyscy ci, którzy wytwarzają fałszywy obraz Kompleksu jako uczciwego gracza, klimatu jako samoregulującej się maszyny do generowania ładnej lub brzydkiej pogody oraz neoliberalnego kapitalizmu jako czynnika rozwoju, a nie destabilizacji.

To paradoks, ale moim zdaniem pewną cegiełkę do wysiłków „ocieplenia wizerunku” kultury wznoszonej przez Kompleks dokładają również tradycyjne retrodystopie – obrazy wyrwane prosto z gardła różnej maści „Blade Runnerów”, „Matrixów” i „Cyberpunków”. Chodzi o to, że fantazja dystopijna nie radzi sobie z wyzwaniem zobaczenia czy przekonującego zwizualizowania zagrożeń klimatycznych wcale nie dlatego, że jest zbyt straszna, posępna i odstręczająca, ale właśnie dlatego, że jej wiarygodność w pracy przerażania pozostaje niewielka. Pokazuje świat zdeformowanej, upadłej cywilizacji, który jednakowoż byłby fajnym miejscem do życia – krótkiego, to prawda, lecz także pełnego intensywnych doznać estetycznych. Prawdziwy eko-Gotyk powinien natomiast przekraczać granice „widzenia” bez lęku przed Przekroczeniówką – być dziwny, sprzeczny z logiką i doświadczeniem, tajemniczy, mistyczny i odjechany, a jednocześnie – prawdopodobny w ramach faktów statystycznych i prognoz naukowych. Nie powinien brać jeńców w epatowaniu ruiną, pustynią, pandemią i Potworem, bo jego zadaniem jest ćwiczyć wyobraźnię, czynić ją giętką i nastawioną na ekstremalne przesunięcia percepcji, w myśl zasady „skoro widziałem już wszystko, żadne »przesadzone alarmy« nigdy nie będą dla mnie zbyt absurdalne”. Przyznajmy szczerze: już lepiej panikować, wpadać w depresję i żyć urojeniami niż nie robić nic. Lepiej uczyć się patrzeć wewnętrznym okiem i nawet mylnie interpretować dyskretne znaki niż dać się wciągnąć w grę przeoczania.

Chłód i emocjonalność Gotyku docenią dopiero ludzie naznaczeni Końcem, w czasach po chłodzie i po sentymentach. Groza – zarówno ta niszowa, zakorzeniona w instytucjach sztuki czy galeriach, jak i popkultura z serwisów streamingowych i multipleksów – stanie się ważna, co nie znaczy, że dobra dla wszystkich – po prostu lepiej się zestarzeje, będzie bardziej zrozumiała, łatwiejsza do wpisania w doświadczenia następnych pokoleń. To nie przypadek, że u Oreskes i Conwaya historyk z przyszłości jest tak bardzo zaskoczony faktem, że w dawnych czasach „niezwykle bogate państwa wydawały tak niewiele na wspieranie twórczości artystycznej”. Jego konkluzja jest prosta, lecz prawdopodobnie trafna: „Wyjaśnieniem może być to, że artyści byli jednymi z pierwszych, którym udało się właściwie ująć znaczenie problemu zmiany klimatycznej”. Fakt 1: przeoczenie nigdy nie zostanie nam wybaczone. Fakt 2: przekroczenie – o nim z kolei będą powstawały pieśni i prace naukowe. I kropka, bo właściwie tylko na takie twarde przypuszczenia pozwala niniejsza spekulacja.

Fundacja Współpracy Polsko-Niemieckiej

Instytut Goethego

Tekst powstał w ramach projektu „Nowe języki dla planety A” z finansowym wsparciem Fundacji Współpracy Polsko-Niemieckiej i we współpracy z Goethe-Institut.
 
Der Text entstand im Rahmen des Projekts „Neue Sprachen für den Planeten A” mit finanzieller Unterstützung der Stiftung für deutsch-polnische Zusammenarbeit und in Zusammenarbeit mit dem Goethe-Institut.
 

Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL (Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych).