Zamieszkać z drzewami
Hana Jang CC BY-NC-ND 2.0

19 minut czytania

/ Ziemia

Zamieszkać z drzewami

Marcin Stachowicz

Bohaterka „Listowieści”, choć wolałaby zostać sama w swojej leśnej chacie, wybiera opowiadanie. Będzie streszczać ezoteryczne nauki przyrodnicze tak długo, aż ludzkość na powrót pojmie, że jest częścią nieprzeniknionej sieci wzajemnych powiązań

Jeszcze 5 minut czytania

Płonie miasto, płonie piekło, płonie. W dziewiątym kręgu z pompą otwierają wielkie pustkowie: bez kurtyn wodnych, poidełek dla przechodniów, a nawet bez Żabek, gdzie wody w plastiku zawsze pod dostatkiem. Będą się tam smażyć polscy samorządowcy, miłośnicy betonowych placów, betonowych ławek i betonowych pawilonów. Eleganckie ryneczki i skwery za unijne pieniądze – patrzcie na tę czystość i porządek, prawie jak na Zachodzie! – są jak sarkofagi na okaleczone truchła miejskich inwalidów: drzew upupionych przez ławeczki, fontanny i krawężniki, ale przynajmniej żywych swoim życiem roślinnych pupilów człowieka, odpowiedników noszonych w koszyczkach buldożków francuskich i pociesznych mopsów na krzywych łapkach. Chociaż do niedawna były i dawały częściowe wytchnienie – od upału, brudu, hałasu – teraz przegrały walkę z dziwaczną modą na kuchnie polowe, w których gotuje się ludzi. „Zobaczyć Kutno i umrzeć” – głosi popularny czerwcowy mem. „Umrzeć od udaru i przegrzania na tej jebanej planecie”.

Zostawmy jednak bogu ducha winne Kutno – to przecież tylko symptom, na pewno nie żadne źródło choroby. Wkurza mnie okrutnie, kiedy miastom dostaje się za nieudolność ich włodarzy, a niestrudzony internet pastwi się nad nowym symbolem polskiego zacofania, które chce być postępem. Wiem, że neoliberalny kapitalizm i jego ukochane dziecko – branża deweloperska – zmonetyzują każdy skrawek tej biednej planety: w końcu mieszkanie w lesie, a nawet na drzewie to wielkie pragnienie przegrzanej klasy średniej na całym świecie. Fakt, że anektuje się w ten sposób żyjące ciało innego gatunku, i to w relacji pasożytniczej, nie dając nic w zamian, mało kogo obchodzi w perspektywie sutego zysku.

Jest to pragnienie tak mocno wbijające się pod korę mózgową, że kiedy na prośbę „Dwutygodnika” walczyłem z monumentalną „Listowieścią” – polskim wydaniem nagrodzonej Pulitzerem (2019) powieści Richarda Powersa „The Overstory” – po kilka razy wracałem do fragmentów o ludziach mieszkających na sekwoi wieczniezielonej (Sequoia sempervirens), najwyższym drzewie świata (może wybujać nawet do 110 metrów), dożywającym sędziwego wieku około 2 tysięcy lat. Olivia Vandergriff i Nicholas Hoel – ona: studentka po mistycznym objawieniu, on: artysta wyciągnięty z farmy w rolniczym stanie Iowa – spędzają w koronie Mimasa ponad rok, myjąc się wodą deszczową i jedząc to, co inni aktywiści akurat przytroczą im do spuszczonej z drzewa liny. Jest to radykalny akt oporu przeciwko wycince tych gigantycznych strażników i kreatorów życia, domu dziesiątek tysięcy istot, współtwórców leśnych sieci komunikacyjnych, rozleglejszych i bardziej skomplikowanych niż niejedno polskie miasto. Kiedy przykuwanie własnych ciał do harvesterów i pni staje się nieskuteczne – bo policja wie, gdzie zaaplikować gaz, żeby mięśnie zmieniły się w kisiel – należy z drzewem po prostu zamieszkać. Otoczyć je opieką 24 godziny na dobę, siedem dni w tygodniu. Tak jak ono otacza opieką nas – bez pytania o zgodę, ale też bezinteresownie.

Richard Powers, „Listowieść”. Przeł. Michał Kłobukowski, Wydawnictwo W.A.B., 624 strony, w księgarniach od maja 2021Richard Powers, „Listowieść”. Przeł. Michał Kłobukowski, W.A.B., 624 strony, w księgarniach od maja 2021I o tym w dużej mierze jest fikcja Powersa – o radykalizmie, który, to oczywiste, w ogóle nie jest radykalny. Raczej zdroworozsądkowy, zakorzeniony w faktach, refleksyjny, prospektywny i zachowawczy (w sensie walki o zachowanie życia na planecie w jego dotychczasowym kształcie). Czasami ucieka się do aktów destrukcji – niszczenia sprzętu czy nieruchomości należących do przedsiębiorstw-szkodników (w książce jest to ważny i tragiczny w skutkach wątek) – mylnie wrzucanych do wielkiego wora z napisem „współczesny terroryzm” (odnoga: „ekoterroryzm”) i karanych absurdalnie surowo. Ten radykalizm wyprzedzał o dziesięć długości świadomość potoczną, ale też wiedzę akademicką, czyniąc z ekoaktywistów nie tyle proroków, ile pionierów analizy zjawiska, które po kilku dekadach weszło do mainstreamu pod nazwą antropogenicznych przyczyn katastrofy klimatycznej.

Ten sam radykalizm długimi latami był zwalczany – ręka w rękę przez liberałów i konserwatystów – jako przykład niebezpiecznej anarchii (ludowi komisarze wchodzą na teren prywatny i żądają jego wywłaszczenia!) i oszołomstwa (jeżdżą rowerami, przytulają drzewa, fuj!). Bo, wiadomo, taka „ideologia” nie mieści się w globalnym biznesplanie, gdzie drzewa to surowiec i miejsca pracy, a ziemia – zasób pod inwestycje deweloperskie albo chów przemysłowy.

Minęły prawie 24 lata, odkąd Julia Lorraine Hill – inspiracja dla nadrzewnych perypetii Olivii i Nicka z „Listowieści” – zamieszkała na sekwoi Lunie, broniąc jej kalifornijskiego obywatelstwa przed amerykańskim głodem świeżych pni. Hill, zwana „Motylem”, przez ponad dwa lata żyła na specjalnie zaimprowizowanej platformie, 55 metrów nad ziemią, udzielając stamtąd wywiadów telewizyjnych, prowadząc panele edukacyjne i dzielnie odpierając naloty drwali i helikopterów. I chociaż udało jej się powstrzymać wycinkę, w zbiorowej świadomości funkcjonuje – o ile w ogóle funkcjonuje – na zasadzie aktywistycznego kuriozum: dorocznej ciekawostki z serwisów newsowych, przypominanej w chwilach niemonetyzowalnej pustki w neterze, kiedy hula pozbawiony kopa sezon ogórkowy.

Hill w roku 1997 była ponad ludzkością – dosłownie i w przenośni. Bohaterowie „Listowieści” – dziewięcioro ludzkich i o wiele więcej roślinnych – również są ponad. Polski tytuł niestety tej ambiwalencji nie oddaje: overstory w języku angielskim oznacza najwyższą warstwę lasu, złożoną z koron najstarszych drzew, które ocieniają młodsze poszycie; samo over określa bycie ponad czymś innym, dlatego over-story da się czytać także jako „nad-opowieść”, coś na kształt „narracji ostatecznej”, spajającej do tej pory trudno spajalne wątki i byty oraz odpowiadającej na naglącą potrzebę – jak mówi Adam, powieściowy psycholog – „przekonującej opowieści” o największym kryzysie egzystencjalnym, przed jakim stoi ludzka cywilizacja: zniszczeniem warunków naturalnych niezbędnych do naszego przetrwania.

O Powersie bostoński miesięcznik „The Atlantic” pisał, że jest „rzadkim przypadkiem amerykańskiego literata, który tworzy w tradycji wielkiego realizmu i ma czelność obsadzać się w roli «kronikarza współczesnego społeczeństwa»”. Ten profesor literatury angielskiej, programista komputerowy i absolwent fizyki pisał już – niczym rasowy technologiczny geek – o historii fotografii, sztucznej inteligencji, neurobiologii, przemyśle chemicznym i inżynierii genetycznej. Krytycy określają jego styl jako „odświeżająco staroświecki” i chyba rzeczywiście coś w tym jest: podstawowy sposób narracji w „Listowieści” to streszczenie, nie do uniknięcia przy takim nagromadzeniu postaci i perspektywie czasowej, która obejmuje w zasadzie cały wiek XX oraz spory kawał XIX.

Posplatać ten gąszcz w klarowną całość, przygotować drogowskazy dla czytelników przytłoczonych skalą przedsięwzięcia – to oczywiście zadania istotne, ale nie najistotniejsze. Powersowi przyświeca raczej – żeby pozostać przy metaforach roślinnych – idea kłącza: licznych rozgałęzień i odnóg narracyjnych, spajających ludzi i drzewa gęstą siecią współzależności, jawnych i ukrytych. Niektóre – jak kasztan na podwórku Hoelów, fotografowany przez wiele dekad w celu ujawnienia jego dyskretnej wędrówki w stronę światła – odciskają piętno na wzlotach i upadkach konkretnych rodzin, inne prowadzą pozornie donikąd. Niezależnie od zwieńczenia, wszystkie charakteryzuje jednak wysoki stopień nasycenia emocjonalnego – czasami nadmiernie ckliwego, melodramatycznego, ocierającego się o nielubiany w kręgach inteligenckich kicz.

Tyle że ów cringe’owy patos – tulenie drzew, rozmawianie z duchami, ucieczka z ciała w cyfrowo wygenerowane pejzaże – także jest elementem „ekonarracji ostatecznej”: bez niego nie ma rozmowy o aktywizmie, jego korzeniach, modelach i możliwościach. O pionierstwie zapoczątkowanym przez uniwersalny mit o drzewie, z którego rodzi się świat i które oplata Ziemię siecią życiodajnych połączeń. Utniesz jedną gałąź, a zawali się porządek rzeczy. Zetniesz całe, a planeta stanie w ogniu. Alternatywa – eksploatacja bez konsekwencji – pozostaje czystą ułudą, a „oszołomstwo”, od dekad wyklinane przez siły „postępu” i ideologię „wiecznego wzrostu”, wiedziało o tym pierwsze. Oczywiście nie licząc naszych przemienionych w próchno przodków.

*

Trzeba oczywiście pamiętać, że dla lasu ogień nie oznacza wcale żadnego końca – z popiołów odradza się nowy, silniejszy, żyźniejszy. Drzewa przetrwają albo się zreinkarnują, bo zwyczajnie mają na to czas – ich bycie jest dyskretne, toczy się powoli i z wielkim namysłem, szukając możliwości tam, gdzie my widzimy jedynie pustkę i martwotę. Ich organy wyczuwają potencjał twórczy – atomy życiodajnych substancji w glebie, powietrzu i wodzie – na wielkie odległości. Jeśli więc wcześni ekoaktywiści byli pionierami planetarnej etyki zachowania wszelkiego życia, to drzewa są pionierami jego kreowania – prawdziwymi bogami, o których opowiadały stare teozofie, zanim antropocentryczny monoteizm przeflancował życie duchowe człowieka na wzór społecznej hierarchii rządzących i podporządkowanych. Nie wiem, być może jestem prostym chłopem, ale „Listowieść” uświadomiła mi tę oczywistość po raz pierwszy w sposób nie analityczny, lecz właśnie – emocjonalny, cielesny, bliski doświadczeniu religijnemu. Jestem doskonałym odbiorcą melodramatu? Czy to raczej świat jest utkany na melodramatycznej kanwie? Skoro jednak „nad-opowieść” zadziałała (i działa wciąż), po co mi to właściwie wiedzieć?

Bo drzewa – kolejna oczywistość – mają tę nieludzką zdolność, dzięki której wytwarzają coś z niczego albo zamieniają jedno w drugie, i nie potrzebują do tego cywilizacyjnych protez. To one – nie my – wyszły z oceanów i terraformowały świat, niegościnną skałę zamieniając w ziemię, a toksyczne gazy – w lepszą dla organizmów żywych atmosferę. Motto „Listowieści”, przewijające się przez niemal całą powieść, to cytat z Owidiusza: „Przemiany pragnę śpiewać ciał w odmienne ciała”. Patricia Westerford, bohaterka Powersa, genialna botaniczka, komentuje to kanoniczne dzieło w typowym dla siebie nonkonformistycznym stylu: „Zawarte w niej opowieści są dziwne i płynne, rówieśne całej ludzkości. (…) Mówią chyba nie tyle o przemianach ludzi w inne żywe stworzenia, ile o tym, że te drugie w najniebezpieczniejszej chwili nie wiedzieć jakim sposobem z powrotem wchłaniają drzemiącą w ludziach dzikość, która właściwie nigdy nie zanikła”.

Tak, uproszczenie jest matką przekonującej opowieści. Mit pozwala odczarować drzewo jako fakt biologiczny i skomplikowaną maszynerię chemiczną, przywrócić mu sprawstwo, na które w realizmie kapitalistycznym nigdy nie było miejsca. Ten ostatni rozumie las głównie na dwa sposoby: jako krajobraz, piękny widok dla tych, którzy mogą za niego zapłacić, im „czystszy” i bardziej okiełznany, tym lepiej, oraz jako liczony w metrach sześciennych zasób; niebezpieczne próchno, sypiące się na ludzkie głowy i samochody; trudną do pojęcia gęstwinę śmierci wciąż i wciąż transformowanej w życie (dlatego lepiej ją wykarczować i zastąpić monokulturą, żeby nie niepokoiła nowoczesności swoją bezwstydną komitywą z Realnym).

Patricia jest książkową dysponentką Wielkiej (Kontr)Narracji – Mistrzynią, która dane liczbowe zamienia w opowieść, odmieniając także ludzką percepcję. To kolejna bohaterka utkana z faktów: kluczową inspiracją była dla Powersa kanadyjska ekolożka lasu Suzanne Simard, pionierka badań nad siecią mikoryzową i niezmordowana popularyzatorka idei drzew jako istot społecznych. Simard nie wynalazła rzecz jasna nowej dziedziny wiedzy, raczej połączyła istniejące już nitki, wyszła ze szklarni w teren – czyli do lasu – a następnie, ku przerażeniu naukowych purystów, ujęła własne odkrycia w formę działającej na wyobraźnię opowieści. Wśród leśników pokutowało wówczas przekonanie, że jeśli wycięty starodrzew zastąpi się monokulturą, młode sadzonki – odcięte od naturalnych konkurentów, z lepszym dostępem do światła i wody niż drzewa w starych, gęstych lasach – będą rozwijały się dużo lepiej i szybciej. Tymczasem fakty okazały się nieubłagane – amerykańskie daglezje, pozbawione towarzystwa osik, brzóz papierowych i topoli, częściej zapadały na choroby i przedwcześnie umierały. Simard podejrzewała – czytam w reportażu o „internecie drzew” (Wood Wide Web) – że jest to skutek zniszczenia naturalnych połączeń mikoryzowych: podziemnych związków grzybów i drzew, w których te pierwsze oplatają korzenie tych drugich, dostarczając im wodę i składniki odżywcze (głównie fosfor i azot) w zamian za niektóre z bogatych w węgiel cukrów wytwarzanych w procesie fotosyntezy.

Już wcześniej wiadomo było, że mikoryza łączy ze sobą także różne gatunki roślin, natomiast terenowa praca Simard oraz jej skupienie na wewnątrzleśnych interakcjach, a nie tylko na współzawodnictwie, zainspirowały zupełnie nowe kierunki badań. Analizując DNA w wierzchołkach korzeni i śledząc ruch cząsteczek w podziemnych kanałach, odkryto, że strzępki grzybów łączą prawie każde drzewo w lesie, a węgiel, woda, składniki odżywcze, sygnały alarmowe i hormony mogą przechodzić przez te „naturalne światłowody” z drzewa na drzewo, „spływając” od tych najstarszych i największych do najmłodszych i najbardziej kruchych. Mało tego – ostrzegawcze „komunikaty” chemiczne generowane przez jedno drzewo przygotowują pobliskie rośliny na zbliżające się niebezpieczeństwo, zdarzają się także zupełnie niezrozumiałe przypadki „altruistycznego” rozdysponowania węgla między sąsiadów, którego dokonują umierający na ich „oczach” starcy w momencie wydawania ostatniego „tchnienia”.

Czy jest więc możliwe, że drzewa wykazują zachowania społeczne, opiekują się sobą nawzajem oraz – o zgrozo! – czynią to w trybie kooperacyjnym, dbając o cały ekosystem – o całą wspólnotę – a nie tylko o przedstawicieli własnego gatunku? Szłoby to w poprzek paradygmatów wciąż dominujących w naukach przyrodniczych, w których motorem ewolucji jest przede wszystkim konkurencja. Wczesne badania Simard spotkały się z odrzuceniem w świecie akademickim, dzisiaj krytykowane są natomiast wyciągane przezeń wnioski – o bezkresnych, ciągnących się tysiącami kilometrów leśnych społecznościach, wielkiej kolektywnej świadomości zdolnej do współpracy i nadludzkich czynów; o pradawnych drzewach matkach, które niczym enty z fantastycznych uniwersów karmią i chronią całe ekosystemy; o roślinach toczących „dyskusje” i wyczuwających obecność człowieka. Jak mówią przeciwnicy takiego „baśniowego” podejścia, tam, gdzie Simard i jej akolici widzą współpracujący kolektyw, „racjonalny” naukowiec zobaczy wzajemną eksploatację – bezwzględne niewolenie jednych gatunków przez drugie. Najazd na cudze terytorium w celu odebrania skąpych zasobów. I chociaż nie przepadam za przykładaniem kategorii kulturowych do tego, co nieludzkie, oba podejścia jawią mi się jako wybitnie dyskursywne: są w takim samym stopniu narracjami o świecie, opowieściami przepuszczonymi przez konkretną materię przekonań o siłach (także politycznych) nadających sens naszej rzeczywistości. Bo przecież w obu przypadkach tym, co jest nam naprawdę dane – i dane wyłącznie – są ruchy cząsteczek w tkankach roślin i grzybów. Całą resztę trzeba dopiero nałożyć, zinterpretować i opakować teorią.

I jeśli elegancja darwinowskiej wizji świata doskonale sprawdza się w laboratorium, to w życiu publicznym pozostaje karmą dla destrukcyjnych ideologii: neoliberalnego „braku alternatywy dla wolnego rynku”, wizji społeczeństwa jako sumy jednostkowych egoizmów, wzrostu polegającego na rozroście i walce z innymi gatunkami o zasoby, która dla tych drugich jest już przecież dawno przegrana. Nie mam żadnych wątpliwości, że moralna słuszność jest i będzie po stronie narracji Simard – i że sama Simard dokładnie w tym celu snuje wizje leśnego kolektywizmu oraz międzygatunkowej współpracy, chociaż jej umysł chciałby zapewne operować na poziomie łańcuchów DNA i związków między pojedynczymi atomami. To jej opowieść ma siłę przyciągania i modyfikowania nowoczesnego stosunku człowieka do jego nie-ludzkich braci i sióstr. To ona odpowiada na wzmożoną potrzebę naukowego wizjonerstwa, które mogłoby przebić zbroję obojętnej większości oraz depresyjny stupor ogarniający wszystkich świadomych i przerażonych cieniem katastrofy. Nie historia bezlitosnej walki wszystkiego ze wszystkim, lecz mocno zakorzeniona w faktach fantazja o drzewach jako towarzyszach, przyjaciołach i opiekunach oraz o ludziach, którzy bez drzew – żywych i martwych – nie istnieją, bo nie istnieją bez wytwarzanych przez nie ziemi i powietrza.

Patricia z „Listowieści”, choć wolałaby zostać sama w swojej leśnej chacie, wybiera więc opowiadanie. Będzie narratywizować ezoteryczne nauki przyrodnicze tak długo, aż ludzkość na powrót pojmie własną planetarność – bycie częścią (i tylko częścią), jakkolwiek banalnie by to dzisiaj nie zabrzmiało, nieprzeniknionej sieci wzajemnych powiązań. Sieci fizycznej – naprawdę łączącej świat miliardami splątanych węzłów – oraz mistycznej, odczuwanej tylko czasami i na krótką chwilę. Tak jak Neelay – sparaliżowany od pasa w dół CEO firmy projektującej internetowe „symulatory boskości” – zaczyna pojmować, że ewolucja nie polega na nieustannym wytwarzaniu nowych rzeczy. Że jej synonimem nie jest wzrost bez granic, wieczna akumulacja zasobów, wieczny przyrost atrakcji, dopisywanie kolejnej linijki kodu tak długo, aż wszystko się w sobie zapętli i przejrzy. Że błyskawiczny podbój, niszczenie i budowanie nie są świętą trójcą satysfakcji.

Im bliżej końca, tym bardziej „nad-opowieść” Powersa zaczyna się rozgałęziać. I tym bardziej zbiega się na powrót w dwóch zasadniczych odnogach – depresyjnej i dającej nadzieję. Która jest alternatywna, a która główna – nie sposób powiedzieć, wszystko już za bardzo się wymieszało. Dla drzew to i tak bez znaczenia – dla nich czas jest jak dla istot ze starej przypowieści science fiction. Kiedy na Ziemię przybywają kosmici żyjący w zupełnie innej perspektywie czasowej, ludzkość jawi im się jako zbiór nieruchomych posągów – eksploatują je więc i niszczą, bo nie dostrzegają w nich znajomego życia. Ale choć drzewa są tak bardzo różne od nas – sugeruje Powers – cały czas próbują wysyłać nam komunikat w znanej nam mowie – w języku śmierci, ognia, usychania. Brzmi on mniej więcej tak: „My przetrwamy pod ziemią, zamknięci w korzeniach, bo ta planeta jest nami i bez nas nie istnieje. Za to wy – wy musicie radzić sobie sami”. Może to darwinowski egoizm, a może po prostu realizm.