Historie wściekłości

16 minut czytania

/ Film

Historie wściekłości

Marcin Stachowicz

Russell Crowe siedzi w samochodzie i dyszy, rzęzi, charczy, poci się, nerwowo przeszukuje schowki, w końcu aplikuje sobie zestaw piguł na uspokojenie. Wiadomo bez żadnych znaków drogowych, że potężnie zbudowany sadysta z „Nieobliczalnego” to wytwór alt-rightowego internetu oraz nienawistnej retoryki Donalda Trumpa

Jeszcze 4 minuty czytania

Wdech i wydech, oaza spokoju, kwiat lotosu na tafli niedomytej podłogi. „Aby rozpocząć praktykę skanowania ciała, znajdź wpierw zaciszne miejsce, w którym możesz położyć się na plecach. Jeżeli chcesz, możesz delikatnie zamknąć oczy” – głos pana od mindfulnessu przypomina wystudiowaną delikatność księdza w konfesjonale. No ale zamykam, rozluźniam, wyciszam. Przez chwilę jest nawet miło, ciało rzeczywiście mięknie, a uwaga skupia się na „tu i teraz”. Pandemia koronawirusa nie istnieje, katastrofa klimatyczna to nie moja rzecz, nierówności, władza kapitału, widmo faszyzmu – co ja poradzę, takie czasy. Trzecie oko co prawda się nie otwiera, ale walić to – od dzisiaj będę sobie spokojnie dryfował przez czas, czerpiąc energię z twardej podłogi i tego miłego pana na słuchawkach.

I kiedy tak się unoszę i oddycham, po drugiej stronie – w kącikach pola widzenia – ktoś także zaczyna oddychać. Nos mu gwiżdże, drga warga, strużki potu spływają po czole. Wokół powarkuje sznur samochodów, pełznie apokaliptyczny korek, dzieciaki z pobliskiego gimbusa drą ryje, łysy debil z auta obok mamrocze coś biznesowego do słuchawki, mucha bzyczy, łaskocze spoconą skórę, nie działa, ** *******!, klimatyzacja. Koleś – typowy amerykański „biały kołnierzyk” – próbuje wytrzymać jeszcze te dziesięć, piętnaście minut, ale jak tu dać radę, skoro z naprzeciwka gapi się na ciebie pluszowy kot Garfield z szyderczo wykrzywioną mordą? Gniew narasta, czacha dymi, to nie korek, to samo życie – koleś stracił pracę, kolesiowi była żona do spółki z sędzią blokuje kontakt z córką, kolesia nikt nie poważa. Nie szanują go ledwo dukający po angielsku imigranci z Chin czy innej Korei. Nie szanuje go państwo, stawiając na drodze absurdalne przeszkody i szczując policyjną tonfą. Nie szanuje biznes, bo z dnia na dzień stał się nadprogramową rubryką w papierach księgowych.

Dać radę, przetrwać to upokorzenie. Może pocałować stópki Jezuska, odmówić paciorek? Albo wziąć kij baseballowy i połamać ludziom gnaty? Wysadzić świat w powietrze – tylko po co, skoro ostatecznie wszystko zostanie po staremu? Ja tu miałem dryfować, zmiękczać napięte tkanki, a teraz gapi się na mnie ta złośliwa gęba Michaela Douglasa. Daj mi, koleś, spokój, idź na strzelnicę albo zmień pracę i weź kredyt! A nie trzaskasz drzwiami i biegniesz w miasto, zostawiając mnie samego pośród całej tej piekielnej gmatwaniny. A zresztą idź sobie! Mnie to nie dotyczy, w ogóle mnie to nie dotyka. Jestem oazą spokoju. Pierdolonym, kurwa, zajebiście wyciszonym kwiatem lotosu na zajebiście spokojnej tafli jebanego jeziora.

***

I z mindfulnessu nici, bo „Upadek”, oglądany blisko trzydzieści lat po premierze, wywołuje dziwny rodzaj dysonansu poznawczego. Jest to bowiem rzecz pod wieloma względami anachroniczna i pełna uprzedzeń, a jednocześnie – prorokująca współczesny prawicowy backlash lepiej niż niejedna analiza socjologiczna. Kiedy 26 lutego 1993 roku film Joela Schumachera trafia do amerykańskich kin, w Białym Domu od miesiąca urzęduje Bill Clinton, pierwszy prezydent z Partii Demokratycznej po trzech kadencjach republikanów. W ciągu dwunastu lat „czynienia Ameryki na powrót wielką” Reaganowi i Bushowi seniorowi z powodzeniem udało się rozmontować resztki powojennego państwa dobrobytu, instalując w jego miejsce neoliberalny turbokapitalizm: przekonanie o nadrzędnej wartości samoregulujących się rynków, którym wszelkie ingerencje z zewnątrz – progresja podatkowa, regulacje środowiskowe, publiczna służba zdrowia, świadczenia socjalne i tak dalej – mogą jedynie wejść w paradę. Gniew Williama „D-Fensa” Fostera z „Upadku” był zatem gniewem białych mężczyzn ze spauperyzowanej klasy średniej – facetów pamiętających „złotą erę” amerykańskiego kapitalizmu lat 50. i 60., kiedy nierówności rzeczywiście malały, państwo temperowało dzikie rynki, a praca w budżetówce zapewniała życie na stosunkowo wysokim poziomie. Domek z ogródkiem, żona, córka, obiad na stole – marzenia Fostera to widmo przybywające z innej epoki.

„Upadek”, reż. Michael Schumacher

Schumacher pożegnał H.W. Busha filmowym rykiem wściekłości, ale w tym zalążkowym gniewie białej Ameryki dawało się rozpoznać zarówno narodowy resentyment, jak i pewną nieśmiałą nutę antykapitalizmu. Z dzisiejszej perspektywy Bill Foster jawi się jako protoplasta wkurzonych inceli: skłonnych do przemocy, reakcyjnych młodych samców, żyjących w świętym przekonaniu, że za ich egzystencjalne poczucie „przegrywu” odpowiada rosnąca niezależność kobiet oraz liberalno-feministyczny spisek wymierzony w ciężko harujących ojców rodzin i tradycyjne role płciowe. Szyja powinna szanować głowę, a cały świat – amerykańskie wartości. That's the way. A jednak w 1993 roku miks turbopatriotyzmu i nienawiści do liberalnego establishmentu nie był jeszcze domyślnym kierunkiem – gniew „D-Fensa” pozostawał emocją bez konkretnego lewicowego czy prawicowego wektora, bliską frustracji Adasia Miauczyńskiego z „Dnia świra”, którą Tomasz Markiewka – moim zdaniem średnio trafnie – określa w swoim „Gniewie” mianem „apolitycznej”. Bo owszem, może i white collar Douglasa nie formułuje żadnych jasnych żądań ani nie dzierży transparentów, a jego pragnienia są czysto prywatne – zdążyć, choćby po trupach, na urodziny córki – ale poza tym doskonale wie, czego najmocniej nienawidzi w życiu publicznym. W jednej z najbardziej pamiętnych scen „Upadku” Foster zastrasza obsługę i klientów baru szybkiej obsługi właściwie tylko po to, żeby obnażyć kulisy kapitalistycznego spektaklu: różnicę między wizerunkiem burgera w menu a burgerem podanym na tacy. Płaski rachityczny kotlet urasta do rangi metafory „amerykańskiego snu” epoki schyłkowej prosperity, symbolu narastającego kryzysu, z którego za kilkadziesiąt lat wyłoni się regularny uwiąd tkanki społecznej. Jedynym przedstawicielem opcji otwarcie politycznej, która ma ochotę na „flirt” z Williamem, jest właściciel małego muzeum nazistowskich dewocjonaliów na tyłach lumpeksu – homofob, biały suprematysta i prawdopodobnie regularny psychopata. Ponieważ bohater spowodował wcześniej kilka przypadkowych śmierci w czarnej dzielnicy, piwniczny naziol przeprowadza egzegezę jego poczynań w duchu paranoicznym – jako zaplanowanych aktów rasistowskiego terroru – po czym ofiarowuje samego siebie jako padawana wyższej sprawy. Dla Fostera – mizantropa bez żadnych radykalnych afiliacji – jest to ostateczna potwarz i gwóźdź do trumny wkurwu: fundamentalizmów – dziwacznych i nieestetycznych – brzydzi się bowiem jeszcze bardziej niż turbokapitalistycznej mistyfikacji. Nie będzie debaty. Faszysta dostanie kulę w łeb. Jeśli to nie są formy deklaracji politycznych, to nie wiem już sam, co nimi jest.

***

Dzisiaj być może już by nie dostał. Gniew zarazem nieukierunkowany i nastawiony przeciwko wyczuwanej intuicyjnie niesprawiedliwości systemu znalazł w końcu swoje ujście: zagospodarowany przez populistyczną prawicę, odpalił race w stronę fantazmatycznych lewaków, poprawności politycznej, ideologii LGBT, prawom mniejszości i tak dalej. Prezydentura Clintona nie tylko nie zrobiła porządku z neoliberalnym bałaganem po Reaganie i Bushu, ale jeszcze go wzmocniła, otwierając wrota niekontrolowanym spekulacjom na rynkach finansowych i dokarmianiu bogaczy z Wall Street tanią gotówką smażoną na obywatelach. Jak trafnie zauważa Markiewka, to za Clintona fundamentalizm wolnorynkowy – wyeksportowany wcześniej w różne strony świata, także do transformującej się Polski – stał się ostatecznym horyzontem zdarzeń, nie tylko w sensie „najlepszego z możliwych systemów gospodarczych”, lecz także bezdyskusyjnego zaanektowania neoliberalnych reguł gry przez tradycyjnie lewicowe formacje polityczne. Brytyjscy laburzyści i amerykańscy demokraci (a w Polsce SLD) postawili na „drogę środka” i pokochali kapitalizm miłością bezalternatywną, porzucając swój dotychczasowy elektorat, czyli ludzi pracy, a krytykę kapitalizmu zastępując walką o sprawy obyczajowe. Kilkadziesiąt lat później upokorzony Bill Foster odkryje Donalda Trumpa – tego samego zwyrola ze sklepu z tanią odzieżą, który jednak zdążył się pozbyć obciachowych czapek z trupimi czachami i hakenkreuzami – a jego gniew nasyci się destrukcyjną politycznością, czerpiąc energię z nienawiści do lewackich ideologii i waszyngtońskich elit. Foster z roku 1993 – nie taki znowu straszny, a na pewno bardzo ludzki i psychologicznie złożony – w roku 2020 zamieni się w prawicowego pożeracza kobiet: dyszącego wściekłością, sadystycznego Russella Crowe’a z filmu „Nieobliczalny”.

Tak go sobie właśnie najczęściej wyobrażamy – my, zadowoleni z siebie mieszkańcy liberalno-lewicowej strony barykady. Spolaryzowane gniewy mają niestety to do siebie, że nie bawią się w niuanse, nie szukają złożoności, wkurza je kontekst i szarość kontrująca czernie i biele. To dlatego „Nieobliczalny” – chociaż nie pojawiają się tam żadne wzmianki o elektoratach, partiach czy ideologiach – popełnia jeden z podstawowych grzechów „strony progresywnej”: bezpardonowo dehumanizuje oponentów politycznych, wciskając ich w przebrania bestii bez zasad, rozumu i godności człowieka (oczywiście, żeby nie było – druga strona robi zwykle dokładnie to samo). Wakacyjny blockbuster o frustracie dokonującym zemsty za zbyt długi klakson w porannym korku rozpoczyna się niemal tak samo jak jego starsza i mądrzejsza inspiracja. Russell Crowe siedzi w samochodzie i dyszy, rzęzi, charczy, poci się, nerwowo przeszukuje schowki, w końcu aplikuje sobie zestaw piguł na uspokojenie. A jednak, zupełnie inaczej niż w „Upadku”, nie dostajemy tutaj żadnego kontrapunktu w postaci bogatego tła społecznego, zmysłowych kontekstów czy psychologicznych sieci powiązań – Crowe po prostu wyciąga z bagażnika młotek i kanister z benzyną, a następnie bestialsko morduje byłą żonę, jej obecnego partnera, podpala ich dom, wsiada z powrotem do ogromnego pick-upa i odjeżdża z piskiem opon. Z nieba pada ulewny deszcz, walą błyskawice, w tle trzaska ogień. Idealny i zapewne oczekiwany prolog gotyckiej opowieści o współczesnym prawicowym potworze Frankensteina – walnąć widza obuchem prosto w potylicę. Ogłuszyć i nakarmić wstrętem.

„Nieobliczalny”, reż. Derrick Borte

Wiadomo przecież bez żadnych znaków drogowych, że potężnie zbudowany sadysta to wytwór alt-rightowego internetu oraz nienawistnej retoryki Donalda Trumpa. Przedstawiciel pokolenia białych inceli, tyle że dwadzieścia lat później, w wersji podrasowanej jako takim pieniądzem (pick-up zbudowany jak forteca), wieczorami spędzanymi na czytaniu kolejnych mutacji 8chana oraz dietą złożoną ze śmieciowego żarcia. Jest to incel, który w swoim czasie przystopował, przestał wierzyć w dyktaturę feministek i Gigachadów, wziął ślub i ułożył swój „przegryw” w kształt tradycyjnej amerykańskiej rodziny. Ale cóż, życie i tak potoczyło się zgodnie z jego młodzieńczymi oczekiwaniami – żona uciekła z młodszym, prawnicy oskubali go z kasy, wygrał marksizm kulturowy, skoro na światłach trąbi na niego i ma czelność zwrócić uwagę młoda kobieta, w dodatku słabo zarabiająca „ofiara losu” po rozwodzie z woli własnej, nie męża. Pora więc na odwet nie wirtualny, lecz dosłowny – na tortury, okaleczanie, zastraszanie. Na mordy dokonywane kubkiem po kawie, kablem od lampy, dziecinnymi nożyczkami, a nade wszystko – bronią samochodową, masywnym zderzakiem i grubaśną karoserią, co upodabnia „Nieobliczalnego” do klasyków horroru motoryzacyjnego w stylu „Kill Dozer” (1974), „Maximum Overdrive” (1986) czy „Christine” (1983) Johna Carpentera. Hybryda Frankensteina była przynajmniej ludzka, podobnie jak mordercze samochody z książek Stephena Kinga. Mężczyzna Crowe’a to natomiast boss z najgłębszych poziomów „Diablo III”.

„Nieobliczalny” „Nieobliczalny”, reż. Derrick Borte. USA 2020, w kinach od sierpnia 2020 Za podobną wariację na temat alt-rightowych inceli uchodził także Joker z filmu Todda Phillipsa, z czym w ogóle nie potrafię się zgodzić. W moim odczuciu (a pisałem o tym tutaj) „Joker” raczej przekracza liberalną wyobraźnię, poszukując nie tyle usprawiedliwienia dla gniewu i przemocy – surowej, niekomentowanej żadnym estetycznym czy dramaturgicznym wtrętem – ile empatii zakorzenionej w myśleniu systemowym: Arthur Fleck pada ofiarą Reaganowskiej polityki cięć budżetowych i prekaryzacji wolnych zawodów, a jego zemsta to gniew „motłochu” poddawanego protekcjonalnej tresurze liberalnych elit: „Nie marudź, weź się w garść”, „Wstawaj wcześniej”, „Szczęście zależy wyłącznie od ciebie”. Nie była to na pewno zemsta sadysty zakochanego w śmierci i zniszczeniu. „Nieobliczalny” idzie natomiast w fantazję radykalnie niewspółczującą. Najczęściej powtarzane kwestie Russella Crowe’a – obok „Zobaczysz, co to znaczy mieć naprawdę zły dzień” oraz „Zgotuję ci piekło” – to „Grrrrrrrr!” oraz „Arghhhhh!”. Aktor przypomina i zachowuje się jak niedźwiedź, bo w istocie gra dyszącego z nienawiści i żądnego krwi niedźwiedziołaka: chama, psychopatę, potwora bez właściwości, psychologii i etyki. Kłopoty drugiej strony – ściganej przez bestię Rachel (Caren Pistorius) – to z kolei byt prekarny – tymczasowe prace, wieczne korki, problemy z czynszem, samotnie wychowywane dziecko, matka z demencją, nadopieka i nadaktywność – ale przedstawiony w obiektywie liberalizmu ekonomicznego. Receptą na „przegryw” miałoby być zatem pielęgnowanie indywidualnego spokoju – niekorzystanie z klaksonów, posługiwanie się kulturalnym językiem mediacji i trzymanie lęków na wodzy medytacji. Oraz antidotum najważniejsze i wszechmocne – punktualność, głupia! Mindfulness i protestanckie cnoty dobrego komiwojażera, nie tam żadne polityczne rewolucje.

Jest to zawoalowana reprezentacja nowoczesnego konfliktu politycznego tyleż głupia, co skrajnie kontrskuteczna – jej efektem może być tylko jeszcze więcej destrukcyjnego gniewu po stronie tych, którzy rozpoznają w „Nieobliczalnym” karykatury własnych frustracji. Jeśli bowiem Foster z „Upadku” postępował jak „wytwórca cudzej obrzydliwości” – człowiek działający wobec bliźnich tak, żeby odsłonili swoją wewnętrzną ohydę – to w „Nieobliczalnym” niczego nie trzeba wytwarzać ani odkrywać. Wkurzenie – każda jego postać, każdy wektor polityczny czy też jego brak – jest z definicji wstrętne, karygodne, niemoralne. Gniewu nie należy tłumić, tylko przemienić mściwą energię w wartość dodaną – konstruktywne zarządzanie własnym losem, gospodarowanie czasem, zakładanie małych biznesów i naukę świadomego oddychania. Żeby nie charczeć i nie warczeć, bo to przecież takie nieestetyczne – podobnie jak każdy gniew motywowany politycznie: ten realizujący się na rolniczych barykadach czy w wywożeniu burmistrzów na taczkach, jak w polskich latach 90., oraz ten odległy, dekolonizujący przestrzeń publiczną zawłaszczaną przez pamięć o właścicielach niewolników i białych rasistach. Oba te gniewy bardzo nie podobają się naszym wiodącym liberalnym komentatorom, którzy za pomazany kawałek granitu, rozbitą witrynę sklepową czy głos oddany na Andrzeja Dudę są skłonni dotkliwie upokorzyć – odpalić działa „biomasy z Azji”, „zwykłej hołoty”, homo sovieticus, „roszczeniowego buractwa” i „prostytuującej się wsi” (co już samo w sobie może nosić znamiona rasizmu klasowego). A przecież poczucie upokorzenia nie znika razem ze zmianą programu politycznego, lecz wbija się w pamięć ostrym cierniem krzywdy. Trwa jako klasowy wstyd i mutując we wściekłość, dolewa paliwa do ognia faszyzujących populizmów. W końcu, jak pisze Przemysław Czapliński w raczej umiarkowanie przychylnej recenzji „Gniewu” Markiewki, „[h]istoria wściekłości powinna powstać. I powinna zaczynać się od zrozumienia, że wściekłość wskazuje nie tylko na zlekceważone żądania socjalne, lecz także na deficyt szacunku”. A deficyty emocjonalne należy wypełniać, szczególnie jeśli chcemy budować społeczeństwo oparte na trosce. Inna polityka nie jest możliwa. Nie bez zrozumienia współczesnych źródeł gniewu. Nie bez zrozumienia gniewu.