Nie palcie instytucji, zakładajcie własne?
fot. Alicja Kielan

17 minut czytania

/ Sztuka

Nie palcie instytucji, zakładajcie własne?

Anna Pajęcka

Jeśli polityczny marsz przez instytucje potrwa dłużej, to artyści zrzeszeni w silne środowiska będą budować kontrpropozycję dla publiczności, tworząc inne przestrzenie wystawiennicze

Jeszcze 4 minuty czytania

Wystawa „Cała Polska. Wyprawa do źródeł sztuki” w BWA Wrocław podjęła temat istotny: oto artyści wychodzą z impasu instytucjonalizacji sztuki współczesnej i tworzą alternatywny model działania. Alternatywny wobec takiego, w którym instytucje publiczne, z misją poszerzenia pola wolności artystycznej, i galerie prywatne, z zadaniem tworzenia rynkowego obiegu, wspólnie spychają twórcę na sam koniec łańcucha pokarmowego sztuki. Odpowiadając na kryzys instytucji, albo deklarując, że instytucje nie obchodzą ich wcale, artyści prezentowani na wystawie chwytają się dawnych modelów funkcjonowania w obiegu sztuki – samoorganizacji i wspólnego działania; sięgają po narzędzia z pola aktywizmu, żeby tworzyć własne przestrzenie wystawiennicze. Nadchodzi jakaś zmiana, umiarkowanie albo bardzo rewolucyjna. Czy w jej efekcie to instytucje będą konkurowały o artystę, a nie artysta zabiegał o ekspozycję w instytucji?

Kryzys instytucji to nie jest odkrycie ostatniego roku. Szerzej pisał już o tym na łamach „Dwutygodnika” Adam Mazur, podsumowując trzy ostatnie dekady art worldu – następna też jawi się blado, jeśli marsz obecnej władzy przez instytucje nabierze tempa. Stąd już o krok od autocenzury albo wniosku, że chwilowe zawieszenie idei na kołku to dobra strategia na przeczekanie. Strategią jest też coś za coś – raz powrót do przebrzmiałej idei salonów (pamiętamy jeszcze przecież wystawę „Co po Cybisie?” w warszawskiej Zachęcie), a raz rok antyfaszystowski. W sytuacji konieczności ciągłego balansowania, jak przetrwać i jak reagować jednocześnie, rynek mógłby stać się przestrzenią wolności dla twórców – to prywatne galerie dałyby pole, żeby reagować na zapędy władzy i krytykować instytucje albo uciekać od wymuszanych narracji – pisał o tym Stach Szabłowski

I choć nie tematyzuje tego wystawa we Wrocławiu, to bez owego tła nie mogłaby zaistnieć. Jej twórcy rozpoczynają podróż po Polsce w poszukiwaniu tego, co niewidoczne w przekazach medialnych i – w terenie – sprawdzają, jak działa sztuka w otoczeniu, w którym powstaje, bez instytucjonalnych pośredników, kuratorskich opisów, w małych pracowniach, w małych mieszkaniach. Pytają też, jak zmienia się jej wymowa po przepuszczeniu przez instytucjonalną ramę. Zaproszeni artyści to postaci w świecie sztuki już rozpoznawane: z konkursów artystycznych, zbiorowych wystaw albo działań w internecie. Szkoda, że na wystawie nie widać samej podróży. O ile poszukiwanie – spotkanie ze sztuką na dziewiczym terenie – to ekscytująca idea, jego efekt prezentowany w kilku salach na antresoli dworca Wrocław Główny – przestrzeni, w której od roku rezyduje Biuro Wystaw Artystycznych, pozbawione prestiżowej siedziby w Pałacu Hatzfeldów – raczej rozczarowuje. Pod galerią toczy się jak gdyby nigdy nic dworcowe życie. Od wyprawy do źródeł sztuki i doświadczenia wszystkich pokazanych na wystawie miejsc, w których „bije jej serce”, dzieli widza tylko kupienie biletu w dworcowej kasie. „Cała Polska” w formule zaprezentowanej na wystawie jednak nie zachęca do artystycznych podróży.

fot. Alicja Kielanfot. Alicja Kielan

Poza centrum?

Wystawa w BWA ma dużą ambicję, żeby zaprzeczyć centralizacji sztuki i skupieniu jej wyłącznie w dużych ośrodkach. „W postgeograficznym świecie nie ma uprzywilejowanych lokalizacji” – pisze kuratorka Anna Mituś, i jest to bardzo śmiała teza. To tak, jakby uznać, że sztuki można doświadczać już jedynie online, skoro i tak jest w internecie. Jeśli na rodzimy art world spojrzeć z perspektywy Warszawy, obrazek jest bardzo ładny. Trzy duże instytucje sztuki współczesnej organizujące cztery–pięć dużych ekspozycji rocznie i ponad dwadzieścia galerii tworzy całkiem konkretny rynek, na którego przedzie jest jesienna impreza Warsaw Gallery Weekend. Dodajmy do tego fundacje oraz stowarzyszenia i jest lepiej niż dobrze. Jeśli obok postawić choćby duże miasta – Łódź, Wrocław, nawet niegdyś istotny na artystycznej mapie Poznań – doskonale widać, że myśl o braku uprzywilejowanych lokalizacji jest marzeniem.

Tymczasem już w połowie poprzedniej dekady, w tym samym momencie, kiedy odwoływano z funkcji dyrektora poznańskiej Galerii Arsenał Piotra Bernatowicza, a Iwo Zmyślony wieszczył „psucie językiem sztuki”, wśród krytyków pojawiały się pierwsze odważne propozycje prawdziwej decentralizacji, a nawet likwidacji centralnych instytucji, takich jak Muzeum Sztuki Nowoczesnej lub warszawska Zachęta. Alternatywą byłoby wzmacnianie powstających od lat 50. w całej Polsce lokalnych Biur Wystaw Artystycznych. Dziś można myśleć o tym momencie jak o przegapionej szansie na rewolucję. Gdyby do tego doszło, wyprawa do źródeł sztuki byłaby o wiele bardziej interesująca, bo te źródła nie miałyby tego samego ujścia.

Świetnie wpisuje się w ten żal praca Macieja Cholewy, twórcy profilu na Instagramie „Pozdrowienia z małego miasta”, który na wystawie prezentuje projekt „Furtki dla tych, którzy wyjechali z małych miejscowości do Warszawy”. W pracy skupia się na peryferiach, traktując je jako źródło odniesień – duże miasta są nudne, to w mniejszych dochodzi do interesujących pęknięć. Z projektu kuratorskiego Anny Mituś wynika jednak, że artyści niekoniecznie działają w całej Polsce, lecz przede wszystkim tam, gdzie funkcjonują już instytucjonalne ośrodki artystyczne, których obecność może animować samo środowisko: Szczecin z Akademią Sztuki, Kraków z Bunkrem, Poznań z Arsenałem, Wrocław z BWA i Muzeum Współczesnym, Białystok z Arsenałem. Czasem powstają w opozycji do lokalnych zabetonowanych instytucji, jak w przypadku łódzkich środowisk artystycznych. Z małych ośrodków pojawia się m.in. Latarnia Górska w Piechowicach, jako oddolnie organizowane miejsce rezydencji artystycznych, ale tutaj też można znaleźć zinstytucjonalizowane powiązania – nieopodal odbywają się popularne plenery artystyczne w Michałowicach. 

Artyści artystom 

Oddolność, samoorganizacja, pomoc wzajemna to kluczowe pojęcia, wokół których organizują się przedstawione na wystawie inicjatywy. Dążenie do samoorganizacji, zrzeszania i wspólnego działania będzie tym bardziej określać pole sztuki, im silniej będą w nim obecni nowi artyści, antyestabliszmentowcy, którzy nie mieli szansy na odkrojenie własnego kawałka tortu w najlepszych czasach instytucjonalnego boomu i na zapisanie się na wysokie miejsca w galeriach. Dobrze zorganizowane, poszukujące nowych porządków i języka mikrowspólnoty będą atrakcyjne: artystycznie, wystawienniczo, rynkowo. Artyści tworzący solo, a tacy także pojawiają się na wystawie, będą musieli wpisać się w nowe narracje. Bo czy w ścigającym się na nazwiska świecie sztuki nie sprawdzą się najlepiej dystans i niechęć? Artystyczna partyzantka? Idee bliskie artystom urodzonym pod koniec lat 80. i w latach 90.? Obecni na wystawie twórcy podchodzą do sztuki bez presji. Na przykład Jan Baszak w odpowiedzi na poczucie beznadziei buduje mikroprzestrzeń i spędza w niej osiem dni, nie robiąc nic, później przekuwa to na pełnowymiarowe rzeźby zwierząt i odpoczywającej postaci (pokazywane też na wystawie we Wrocławiu). Całość jest pozszywana z czarnych skarpetek. Kolektyw JEST proponuje interaktywną grę, która zaprasza do zanurzenia się w świat guilty pleasures i nazywa to „Grzeszne przyjemności”. To zupełnie tak jak z chodzeniem na wystawy sztuki współczesnej.

Ostatni taki kryzys zaufania do mainstreamu miał miejsce w stanie wojennym – pisze we wstępie kuratorka wystawy, ale to tylko częściowa racja. Już od lat 60. do 80., zanim rozwinął i uformował się w Polsce rynek sztuki, alternatywny wobec politycznych instytucji obieg miał się bardzo dobrze. Powstawały takie miejsca jak galeria Repassage czy Remont w Warszawie, galeria Adres w Łodzi albo Galeria Sztuki Najnowszej we Wrocławiu. Samoorganizacja ma więc historię chlubną, choć żaden z tych ośrodków nie funkcjonuje już na mapie sztuki. To też pokazuje, że z kolektywu do instytucji droga nie jest taka krótka i zawsze będzie istniał jakiś trzeci obieg. Myśl o istnieniu kontry, alternatywnej do głównego nurtu sztuki, jest pocieszająca. Dziś bowiem znów instytucje mogą stać się nie tylko siłą hamulcową dla twórczyń i twórców, ale też zagrożeniem, generującym jeszcze więcej nierówności i jeszcze więcej podziałów, niż jest w stanie wytrzymać, zbudowany na nich przecież, art world.

Na przykład zaproponowana przez Prawo i Sprawiedliwość ustawa o zawodzie artysty wymusza instytucjonalny model, w którym twórcy i twórczynie będą zmuszeni do organizowania się w utrzymanych po politycznej linii ośrodkach, żeby otrzymać Kartę Artysty Zawodowego, a co za tym idzie, „przywileje” – ubezpieczenie emerytalne, tak ważne dla twórców i od lat postulowane przez Obywatelskie Forum Sztuki Współczesnej. Artysta jest przecież niezatrudnialny. Trudno wyobrazić sobie model, w którym instytucje dają etaty, a jednocześnie oczekuje się od artystów, żeby zachowali autonomię. I odwrotnie.

Wyobraźmy sobie świat, w którym kolektywy twórcze i budowane przez nie przestrzenie sztuki wytworzyłyby równoważny dla instytucji, jeśli chodzi o widzialność, niezależny obieg artystyczny. (Powiedzmy, że za pieniądze pożyczone lub zarobione na przeróżnych pracach. Przykładem Kacper Lecnim, który produkował szaliki, organizował przeprowadzki, odśnieżał.) To byłaby prawdziwa zmiana. Jednak nie ma jednej recepty na sukces, a to, czy udaje się czy nie, jest zazwyczaj dziełem przypadku. Łatwo nie jest – potwierdzi każdy, kto próbował utrzymać się ze sztuki, a nie jest Wilhelmem Sasnalem.

fot. Alicja Kielan

Przykładem Galeria Potencja, funkcjonująca w mieszkaniu na Rakowickiej w Krakowie. Dzisiaj jest ważnym ośrodkiem, ale trwa dzięki temu, że artyści-współtwórcy – Karolina Jabłońska, Tomasz Kręcicki i Cyryl Polaczek – regularnie wystawiają też w instytucjach, pojawiają się na targach i funkcjonują w obiegu sprzedaży. Potencji się udaje. W ramach wystawy „Cała Polska” artyści nonszalancko pokazują własne, znane już szeroko obrazy. Losu krakowskiej galerii nie podzielił niestety łódzki kolektyw Dom Mody Limanka, także działający w mieszkaniu, który w zeszłym roku spektakularnie rozwiązał się na wystawie w Centrum Sztuki Współczesnej z powodu artystycznej biedy. I chociaż po drodze dorobił się wystawy w Muzeum Sztuki w Łodzi, a w środowisku sztuki mało było osób, które by nie rozpoznawały tej grupy, to niestety przestrzeni do działania nie tworzą wyrazy uznania, tylko pieniądze. Zamiast modelu „tworzyć i zarabiać” dominuje inny: „zarabiać i dzięki temu móc tworzyć”. Wystawa to też łapie: duet Centrum Centrum przywozi do Wrocławia pomalowane na złoto kartonowe sztabki, na oko bezwartościowe, które zyskują dopiero jako obiekty sztuki wystawiane w galeriach i na targach, a Galeria Śmierć Frajerom zbiera datki w kryptowalutach i za zebrane pieniądze wykupuje przestrzeń na wirtualną galerię.

Sztuka po godzinach

Wrocławskiej ekspozycji towarzyszy publikacja. Ciekawsza niż sama porozrzucana po salach Dworca Głównego wystawa, która inwentaryzuje działania twórcze zamiast zastosować do nich kuratorskie spięcie. Publikacja to ankieta dla artystów. Trudno pozbyć się wrażenia, że zbudowana jest z tezą. Pytania o to, dlaczego działasz, co cię nudzi, jakie jest twoje miejsce i bez czego się obejdziesz, są nastawione na antyinstytucjonalne i antyestabliszmentowe odpowiedzi. Artyści jednak raczej obejdą się bez ciastka do kawy albo ogrzewania niż wprost wypowiedzą się przeciwko instytucjom. Nieliczne głosy potwierdzają ich nudę, zepsucie i banalność, ale niechęć raczej wynika z powtarzalności, prostych schematów, nadprodukcji słów i bezproduktywnego gadania.

Sztuka trzeciej drogi banalna z całą pewnością nie jest. Wyraża się to przede wszystkim w poszukiwaniu nowych form wystawienniczych, wytwarzaniu przestrzeni, w której sztuka zadziała lepiej niż w ramach instytucji. Przestrzeń galerii i muzeum to już za mało, a model white cube’a wyczerpał się kilka ładnych lat temu. Inicjatywy, które pokazuje wystawa, są wpisane w przestrzeń, a już samo jej przekształcanie to działanie twórcze. Na przykład animowane przez Maję Demską Groszowe Sprawy, cyklicznie odwiedzające praski bazarek na Namysłowskiej i funkcjonujące w jego obrębie. W przestrzeni bazarku mniej i bardziej znani artyści prezentują lub sprzedają swoją twórczość (Bolesław Chromry po taniości) albo usługi (manicure od Katarzyny Przezwańskiej). Do BWA Maja Demska przywiozła pańską skórkę i rozstawiła bazarowe łóżko polowe ze słodyczami w przestrzeni galerii. Rzecz dzieje się jednocześnie w galerii i na dworcu, któremu daleko do wytwornych sal Zachęty. Mimo to wrażenie nieprzystawania działania do przestrzeni jest duże. 

W BWA nie mogło zabraknąć eksperymentalnego poznańskiego projektu DOMIE, którego inicjatorkami są Katarzyna Wojtczak i Martyna Miller. Jak mówią twórczynie, to „eksperymentalny społeczno-architektoniczno-ekonomiczny kolektyw troski”. DOMIE przejęło zaniedbany przez miasto budynek, żeby tworzyć w nim przestrzeń do wspólnego działania, „odpowiadając na poczucie wykorzenienia, chronicznego nomadyzmu, kryzysu mieszkaniowego i artystycznej biedy. Domowość i własność się wyczerpały” – twierdzą artystki. W DOMIE odbywają się wydarzenia, rezydencje, funkcjonują pracownie, ale też przestrzeń mieszkalna. Przestrzeń, jako wyznacznik statusu obecna we współczesnych dyskursach politycznych, tutaj jest redystrybuowana na potrzeby każdej osoby, która wpisze się we wspólnie podzielane idee. To działanie na tyle szeroko zakrojone, że wymyka się modelom kuratorskiego nadzoru – wystawa może powstać w kilka dni i nikt nie przejmuje się, że szybko trafi na instagramowy profil @chujowymontaz. Liczą się temat, komentarz, szybkość działania.

fot. Alicja Kielanfot. Alicja Kielan

W odpowiedzi na kryzys instytucji galerie przejmują narzędzia znane doskonale aktywistom. Łódzka Galeria Czynna zaczęła przejmować miejskie pustostany i – podobnie jak DOMIE – nomadycznie urządzać w nich artystyczne wydarzenia. Galeria funkcjonuje po godzinach, i już samo to jest smutną prawdą o świecie sztuki – trzeba mieć jakąś pracę, żeby zostać artystą, kuratorem, a czasem i krytyczką. Także wrocławska galeria Jest umiejscowiła się w nieużywanym budynku szkoły teatralnej. Inne galerie korzystają z miejskich lokali, tak jak galeria Łęctwo. Nie jest jednak kolorowo, bo prace swoich artystów na wystawie we Wrocławiu galeria prezentuje w zbudowanej w przestrzeni wystawienniczej BWA… szklarni. Czy to metakomentarz do własnej sytuacji lokalowej? Zwrócenie uwagi, że przestrzenie do wystawiania sztuki są sezonowe i nietrwałe? Anna Mituś zaprosiła na wystawę również takie inicjatywy, które funkcjonują przy ośrodkach akademickich, jak galeria Obrońców Stalingradu 17. Sytuacja tej galerii pokazuje jednak, że samo instytucjonalne wsparcie nie zapewnia wsparcia lokalowego. Obrońców Stalingradu 17 także działa w przestrzeni opustoszałej szczecińskiej kamienicy. 

Pieniądze na sztukę

Można gloryfikować niezależny obieg i odzyskiwanie lub budowanie przez artystów przestrzeni do własnych działań, ale dyskusja nie powinna odbywać się w oderwaniu od rozmowy o pieniądzach na sztukę. Kiedy na 10. urodzinach „Dwutygodnika” zorganizowaliśmy dyskusję o finansowaniu kultury, wnioski były gorzkie: środków na kulturę nie ma poza instytucjami, rozdzielane są pomiędzy duże ośrodki, czołowych graczy na rynku. Resztę czeka grantoza albo próba wpisania się w działania edukacyjno-promocyjne miast. A przecież pisanie wniosków o finansowanie nie jest docelowym zadaniem artystów. Artysta-księgowy, artysta-organizator, artysta-specjalista od wniosków unijnych – to dzisiaj role, z których wyjść się nie da. W książce „ABC Projektariatu” Kuba Szreder pisał o życiu od projektu do projektu, tworząc leksykon nowego stylu pracy w polu sztuki: jest B jak bieda, W jak wykluczenie, D jak depresja i wypalenie, ale też S jak swoboda, E jak entuzjazm oraz R jak rozszerzanie (pola sztuki). Tomek Pawłowski, jeden z najbardziej aktywnych, a zarazem najciekawszych kuratorów „trzeciej drogi”, w rozmowie z Jakubem Banasiakiem w „SZUM-ie” opowiadał, jakich zajęć się ima, żeby móc sobie pozwolić na własne działania, pośród nich wymieniając pracę dla instytucji – tyle że raczej organizacyjno-pomocową niż artystyczną. O finansowanie społecznościowe, które oddolnym inicjatywom mogłoby przyjść z pomocą, trzeba konkurować z instytucjami, o wiele silniejszymi promocyjnie, a podobnie niedofinansowanymi. Sojusz sztuki z biznesem już się zawiązał, ale beneficjentem tego mariażu są raczej instytucje i galerie, więc na tym polu kończy się podobnie – konkurencją z silniejszym.

Wielka szkoda, że wystawa, która powstała z podróży po Polsce, bycia z twórcami, sprawdzania lokalnych działań i doświadczania ich bezpośrednio, staje się elementarzem grup artystycznych. A mogłaby być przecież zapisem poszukiwania, opowieścią o objeżdżaniu miast i o tym, jak sztuka żyje w rozmaitych miejscach. Finalnie tego objazdu nie widać, a model ekspozycji jest mocno… instytucjonalny. Zatem nadal pozostaje pytanie: czy to artystom potrzebne są instytucje czy już tylko artyści instytucjom?