Jeśli naprawdę jest tak, jak twierdzi Marcin Liber, że adaptacja „Ale z naszymi umarłymi” Jacka Dehnela powstała jeszcze przed pandemią, to reżysera oraz dramaturga Michała Kmiecika trzeba uznać za proroków. W kontekście pandemii tekst Dehnela nabiera nowych znaczeń, które wybrzmiewają na scenie: trzy lata temu globalna pandemia, w dodatku biorąca swój początek od chińskiego nietoperza, zdawała się tak prawdopodobna jak apokalipsa zombie.
„Do Europy tak, ale z naszymi umarłymi”, pisała Maria Janion, a Jacek Dehnel w swojej powieści potraktował to zdanie dosłownie. Umarli, którym udało się powstać z krypt w Cikowicach (której to nazwy nikt nie potrafi wymówić, rewolucje wydarzają się tu w Polsce powiatowej), przedzierają się przez granice: Polacy znów są na Kremlu, a nawet zatknęli krzyże na meczetach Konstantynopola („zwanego do niedawna Stambułem”). Z krypty na Wawelu wstają nawet Piłsudski oraz Lech i Maria Kaczyńscy (co przewidywalnie oburzyło prawicowych komentatorów i poskutkowało żądaniami zdjęcia spektaklu z afisza). Wiceprezydentka Stanów Zjednoczonych ogłasza, że „problem antenatów jest sprawą europejską”, a wszystko, co może w tej sprawie zrobić prezydent Ameryki, to „trzymanie kciuków za naszych sojuszników”.
Kmiecik, który doskonale orientuje się w medialnej bieżączce, przechwytuje pandemiczne hasła z nagłówków, politycznych wypowiedzi i kompromitacji, wkładając je w usta decydentów, którym na scenie przychodzi mierzyć się z apokalipsą zombie.
Telewizja powinna nadawać jak kiedyś, od południa, a całodobowych serwisów informacyjnych powinno się zakazać, raz na zawsze. Media są jak leukocyty. Jak nie mają do załatwienia poważnych spraw, zaczynają zajmować się wszystkim, co się pod rękę nawinie. Społeczeństwo zaczyna od tego robaczywieć, jak od jakiejś autoimmunologicznej choroby. (…) Wszystkie te historie: o pękniętych rurach, wypadkach, urodzinach najstarszej Małopolki, należałoby raz na zawsze wyrzucić na śmietnik. A najgorszy jest język, którym się te historie opowiada, obrzydliwe dziennikarskie narzecze, atrapa języka, którym opisuje się atrapę świata.
Zdania te otwierające spektakl można potraktować jako jego manifest. Twórcy przechwytują krytykowany dziennikarski język i całe przedstawienie operuje właśnie w tym rejestrze – zajawki, fejku, niesprawdzonej informacji, podkręconego komunikatu wyjętego na pasek na dole ekranu. Aktorki zombie i aktorzy zombie, krążący między krzesłami na widowni, mówią szybko, podkręcając modulację głosu, wybuchają slapstickowym śmiechem, a kiedy trzeba coś zaakcentować, to równie sztucznym „uuuuuu”.
Dzięki temu spektakl z historii o Polsce zombie staje się aktualną satyrą na narodową codzienność podaną w konwencji pop-horroru, co stanowi dość ironiczny duet. Niedobory w ochronie zdrowia, niekompetencję w zarządzaniu państwem i wyjałowienie mediów reprezentują: dziennikarz Kuba, żyjący w kohabitacie z wiecznie piszącym doktorat Tomkiem, sfrustrowany dyrektor szpitala, który pragnie tylko oddalić od siebie odpowiedzialność, komendant główny policji powtarzający, że o niczym nie wie, minister zdrowia o physis Łukasza Szumowskiego coraz bardziej nonszalancki na konferencjach prasowych, w końcu premier, ogłaszający, że na szczęście wirus zombie jest w odwrocie.
W efekcie zwykłe problemy zwykłych Polaków wdzierają się na scenę, jakby twórcom spektaklu zabrakło fantazji. Można się od nich dowiedzieć, że Polska jest nieudolna, narodowcy są śmiechu warci (zrozpaczeni błagają zombie antenatów o ugryzienie, bo „chcą za ojczyznę krew przelewać”), media narodowe kłamią, a uczucia patriotyczne odzywają się dopiero za sprawą kryzysu.
Adaptacja Dehnela może nie jest odkrywcza, za to jest zabawna, nawet bardzo. I widowiskowa. Za sprawą granej na żywo muzyki zespołu Nagrobki spektakl staje się czymś na kształt musicalu. I właśnie widowiskowość jest największą zaletą całego spektaklu. Kostiumy, muzyka i choreografia, liczba aktorek i aktorów i tempo, w jakim wymieniają się na scenie, właściwie bez narracyjnych przejść, oraz rytm, w jakim wyrzucane są słowa.
Jacek Dehnel, „Ale z naszymi umarłymi”, reż. Marcin Liber; adaptacja i dramaturgia: Michał Kmiecik. Teatr im. Żeromskiego w Kielcach; premiera: 3 kwietnia 2022To, co przeszkadzało w „Bowiem w Warszawie” Libera na podstawie tekstu Doroty Masłowskiej, tutaj się udaje. Napompowana i przerysowana gra aktorska dużo lepiej współgra z adaptacją Kmiecika i grą ekipy Teatru Żeromskiego w Kielcach niż z wyjątkowo irytującym, jak na aktora tej rangi, stylem gry Marcina Pempusia w Teatrze Studio. To samo dotyczy scenografii. W pełnym atrakcji i psychodelicznych pomysłów „Bowiem” gubił się tekst Masłowskiej, ostatecznie nawet nie bardzo było wiadomo, o co w nim chodzi. W Kielcach jest odwrotnie: tekst współgra z kostiumami (za które odpowiada Grupa Mixer: Monika Ulańska, Dorota Gaj-Woźniak i Robert Woźniak) i musicalowością spektaklu.
Marcin Liber bywa nierówny. Czasem wszystko się u niego zgadza, i rzemiosło, i sztuka, jak w „Weselu” albo w – realizowanym wiele lat temu, również we współpracy z Michałem Kmiecikiem – „Być jak Steve Jobs”. Innym razem reżyser wywraca się i na jednym, i na drugim, jak w granym krótko „Ach, jakże godnie żyli” w Teatrze Powszechnym w Warszawie, któremu – jak teraz myślę – blisko jest do stylu „Bowiego…”. Wydaje się, że w jego przypadku receptą na udany spektakl – a ostatecznie taki jest ten grany w Kielcach – zdaje się selektywne podkręcanie środków formalnych, a nie wrzucanie do jednego przedstawienia wszystkiego, co tylko da się wymyślić. To tym ważniejsze, że Liber zdaje się w coraz większym stopniu reżyserem kostiumowym, którego interesuje teatr wielkich scen i budżetów, a nie małych form. Spektaklami Libera czasem można się rozczarować, ale nie można odmówić mu tego, że z sezonu na sezon jest coraz ciekawszy. A budzenie ciekawości to już coś.