Poświęcenie na deskach
fot. Przemysław Jendroska

6 minut czytania

/ Teatr

Poświęcenie na deskach

Anna Pajęcka

„Przełamując fale” na podstawie von Triera to półtoragodzinne teatralne produkowanie uczuć, nie dyskursów o wierze. Kogo miłość może ocalić? I jak może ocalać, kiedy wokół premiuje się obojętność?

Jeszcze 2 minuty czytania

Scenariusze Larsa von Triera wystawiano już w polskich teatrach. Po „Idiotów” sięgnęła w swoim dyplomie Maja Kleczewska, Grzegorz Jarzyna oparł „G.E.N” o scenariusz duńskiego reżysera, Remigiusz Brzyk w Starym w Krakowie wystawił „Królestwo”, a Marcin Liber w Teatrze Nowym w Łodzi chyba najbrutalniejszą z produkcji von Triera – „Dogville”. Teraz w katowickim Teatrze Śląskim Justyna Łagowska wzięła na reżyserski warsztat „Przełamując fale” – opowieść o miłości i wierze uwikłanych we wzajemne zależności, zlokalizowaną w dusznym, opętanym wypełnianiem religijnych nakazów protestanckim miasteczku, w którym kobiety mają obowiązek milczeć. Jest w tej historii miłość aż do obłędu, dużo cielesności, wypadek, paraliż i sytuacja bez wyjścia.

Łagowska zrobiła spektakl na dwoje aktorów – wszystko, co istotne w fabule, wydarza się w końcu między głównymi bohaterami. Aleksandra Przybył gra rolę Bess, a Dariusz Chojnacki – Jana. Aktorzy mają do dyspozycji oszczędnie zapełnioną scenę: dwie białe ściany sugerują pułapkę, w której znalazła się para, miska z wodą to symbol oczyszczenia, a fortepian służy jednocześnie za łóżko, statek, ławkę i wszystkie inne wymagane przez scenariusz powierzchnie. Przybył i Chojnacki mają wypełnić tę przestrzeń, a ciężar tego zadania przypada raczej aktorce. Jej postać jest niepewną, popadającą w coraz większy obłęd zakochaną dziewczyną, która pragnie ponad wszystko ocalić swojego ukochanego. Nerwowo rozmawia z Bogiem, którego głos imituje, przypominając sobie co chwilę, że on „za dobre wynagradza, a za złe każe”. Ona na pewno się poświęca. A czy poświęca się też Jan? Trudno odgadnąć, czy prosząc żonę, żeby sypiała z innymi mężczyznami, a później opowiadała mu o tym, realizuje swoje fetysze. Czy jest jednoznacznie zły? A może myśli, że w innym razie młoda kobieta nie zazna już jakiejkolwiek cielesnej przyjemności, więc posuwa się do podstępu? Wie przecież, że Bess zrobi dla niego wszystko.

Choć poza aktorami odgrywającymi Bess i Jana na scenie nie ma nikogo, to głos dostaje więcej postaci – wspierająca Bess szwagierka, lekarz, matka, członkowie konserwatywnej wspólnoty. Przybył i Chojnacki na zmianę odgrywają ich role, imitując głosy – podobnie jak filmowa Bess robiła to w swoich dyskusjach z Bogiem. Zabieg zastosowany przez reżyserkę i dramaturga, Miłosza Markiewicza, wyostrza granicę, która oddziela tę dwójkę od świata zewnętrznego.

fot. Przemysław Jendroska

Umiejscowienie spektaklu na scenie kameralnej zwiększa wrażenie intymności, zamyka aktorów i widownię w małej, krępującej przestrzeni. Od aktorki i aktora dzielą nas dwa, trzy metry. W filmie von Triera Bess zatraca się w służebności, oddawaniu swojego ciała, którego seksualna energia ma wędrować do męża i utrzymać go przy życiu. W spektaklu nie ma miejsca na dosłowne obrazy seksualności. Mimo że aktorzy są bardzo blisko, wideo wyświetlane na scenie daje widzowi jeszcze większe zbliżenie na grające ciała. To efektowne, ale nie jest największą siłą spektaklu. Łagowska i Markiewicz przede wszystkim mówią – tak samo jak w filmowym scenariuszu, na scenie dominuje opowieść. To od niej zaczyna się zatracenie Bess, a kontakt między nią a Janem bardzo szybko sprowadza się do słów i wytwarzanych przez nie obrazów. To nimi muszą nakarmić się widzowie w teatrze. Nie zajrzą pod tkaninę, nie spojrzą za kotarę, dostaną to, co usłyszą albo wyobrażą sobie pomiędzy słowami.

Kiedy von Trier pokazywał swój film na festiwalu krytyków w Nowym Jorku w 1996 roku, opowiadał, że jego celem było przede wszystkim napisanie historii o dobroci. W dzieciństwie przeczytał książkę „Guldhjerte”, co oznacza „złote serce”. To historia dziewczynki, która idzie przez las, w kieszeni ma chleb i różne drobiazgi. Im dalej podąża, tym więcej gubi. Z lasu wychodzi naga, stwierdzając: „Przynajmniej nic mi nie jest”. Już wtedy von Trier zdał sobie sprawę z bezsensu religijnego męczeństwa, choć sam jest religijny, a o swoim filmie mówił: „Pod wieloma względami potrafię zrozumieć ludzi, którzy mają obsesję na punkcie kwestii duchowych, często w bardzo ekstremalny sposób”.

reżyseria, scenografia, kostiumy i reżyseria świateł: Justyna Łagowska
adaptacja i dramaturgia: Miłosz Markiewicz
opracowanie sceniczne: Vivian Nielsen
muzyka: Hania Rani
choreografia: Milena Czarnik
wideo: Tomek Michalczewski
obsada: Aleksandra Przybył, Dariusz Chojnacki

Bess jest figurą bezwarunkowego oddania – mężowi i bogu. Jan jest figurą zwątpienia. Jan jest bliski współczesnemu widzowi, Bess wystawia się na ironiczne spojrzenia wyedukowanej widowni. I choć kuszące zdaje się ustawienie fabuły według bardzo współczesnego klucza: religia to opium dla mas, dziś lepiej podawać ją w wątpliwość, zapisywać się do grona nieprzekonanych – reżyserka rezygnuje z takich sugestii. Nie próbuje moralizować ani oceniać. O ile von Trier mówił o dobroci, to spektakl Łagowskiej wydaje się przede wszystkim o miłości. To półtoragodzinne teatralne produkowanie uczuć, nie dyskursów o wierze. Kogo miłość może ocalić? I jak może ocalać, kiedy wokół premiuje się obojętność?

Paradoksalnie, to przykład siły minimalistycznego teatru, w którym i forma, i moc są ograniczone. Nie ma tu miejsca na fajerwerki ani tricksterstwo. Ten spektakl jest nie o scenariuszu, nie o reżyserii – ale o sile współpracy, wymiany i aktorstwa. Seks, obsesja i wiara tworzą tu subtelną mieszankę, drażniącą i zawstydzającą, szczególnie w kraju, w którym na mówienie o seksie nie mamy nawet dobrego, swobodnego języka. A jednak w teatralnych okolicznościach jakoś się on znajduje. I działa.