Na poważnie
portret Marii Rodziewiczówny Ryc. z: "Kłosy" rocznik 1889, CC- - 1.0

23 minuty czytania

/ Literatura

Na poważnie

Kornelia Sobczak

Emilia Padoł próbuje zrozumieć zmagania Rodziewicz z własną tożsamością – płciową, klasową, seksualną – na którą nie było wówczas słów. Ale poważne traktowanie bohaterki oznacza tu także brak taryfy ulgowej

Jeszcze 6 minut czytania

Z dziecięco-młodzieńczych lektur pozostały mi: wspomnienie ironiczno-rozczarowanego spojrzenia taty, ateusza i socjalisty („Co ty, Rodziewiczównę czytasz? Co będzie następne, Fleszarowa-Muskat?” „Oj, «Tak trzymać!» to piękna powieść”, obruszała się mama); samodzielnie i z dumą wobec własnego literacko-komparatystycznego umysłu powzięte przekonanie, że „Między ustami a brzegiem pucharu” to nasza polska „Duma i uprzedzenie” (tylko tutaj ona jest dumna, a on uprzedzony – do polskości – i głupi, bo myśli, że ona będzie go chciała, a ona jest uprzedzona do niemieckości i do buńczucznych pięknisiów, więc on dostaje kosza, zmienia się pod jego wpływem, na co ona też się trochę nagina, bo dostrzega jego dobre, a tylko nadpsute przez Niemców serce, następuje powściągliwy happy end ludzi umiejących się poprawnie zachować w towarzystwie); i mgliste zapamiętanie tego, co Maria Rodziewicz pisarka lubi, a czego nie lubi: nie lubi Żydów, brudnych, nierozgarniętych chłopów, leniwych służących, próżnych panien, kokieteryjnych mężatek i starych świętoszek. Lubi: niedobrych chłopców (ma słabość do urwisów), dziwne dziewczyny (trochę uparte, trochę ponure, bardzo tajemnicze), dziarskie staruszki i przyrodę, zwłaszcza drzewa i lasy.

No ale generalnie co tam ta Rodziewiczówna, sama stara ciotka-dewotka, z rodzaju tych nobliwych i przejętych pań co w „Dobrym wojaku Szwejku” wręczały jadącym na front żołnierzom pierniki z napisem „Sieg und Rache” i święte obrazki, którymi oni rekompensowali sobie potem braki w papierze toaletowym. Może i można pod kołdrą w ramach guilty pleasure, ale zasadniczo na półce z Kraszewskim, ramotą i wzruszeniami dla kucharek. Kiedy jakiś czas później przyszły rewelacje (to znaczy dla mnie wtedy były to rewelacje) Krzysztofa Tomasika, który życiu osobistemu pisarki poświęcił rozdział swoich „Homobiografii”, to przyjemność lektury Rodziewiczowych romansideł zrobiła się mniej guilty, bo można było tropić w nich ślady queerowości, nawet nie w sensie snucia alternatywnych scenariuszy konfiguracji miłosnych między bohaterkami (to można zawsze i u każdego), ale w sensie czytania tego, kogo i jak Rodziewiczówna pisze. Wtedy po raz kolejny wydało mi się, że najwięcej frajdy ma z opisywania relacji męsko-męskich, zadymionego zaplecza teatrzyków z frywolnymi tancerkami, męskiej szatni w wydaniu arystokratycznym, utracjuszowskich bibek od wieczora do rana i rozkosznej lekkości bycia kawalerem na wydaniu. No ale oczywiście, mogło mi się tak tylko przywidzieć przez różowe okulary.

Emilia Padół, Emilia Padoł, „Rodziewicz-ówna. Gorąca dusza”. Wydawnictwo Literackie, 528 stron, w księgarniach od lutego 2023 Jeszcze później, nie wiem, kto wpadł na ten pomysł, w ramach seminarium Zespołu Kultury XIX wieku w rodzimym instytucie czytaliśmy „Lato leśnych ludzi”, a mi przypadło w udziale przygotowanie tzw. zagajenia (nawiasem mówiąc, kocham to określenie i to, że tak łatwo je przerobić na coś queerowego, hi, hi), więc znowu przegląd biografii pisarki i mocowanie się z ambiwalencją: że „pierwszy butch literatury polskiej”, ale zarazem zapiekła antysemitka, że społeczniczka i działaczka, ale i dumna ziemianka (czyli ziemska posiadaczka), raczej z kategorii „dobra pani” niż „czerwona hrabina”, że wrażliwość na przyrodę niemal, by tak rzec, nieantropocentryczna, ale zarazem, w tej wrażliwości, zupełna niewrażliwość na poleskich chłopów, a może raczej zupełna ich nieważność i nieistotność w puszczańskiej przygodzie „Leśnych ludzi”, którą jedna z dyskutantek nazwała książką kolonizatorską.

Były też – na tamtym zebraniu – rozważania z naszego ulubionego cyklu „co poszło nie tak?” czy „co mogło pójść inaczej?”, czyli na przykład co by było, gdyby rodzące się kilka lat przed pierwszym wydaniem „Lata…” polskie harcerstwo poszło bardziej w stronę lasu i puszczaństwa, a mniej w stronę musztry i ojczyzny, bardziej w stronę Czarnego Wilka Setona niż generała Baden-Powella. Maria Rodziewiczówna była zresztą członkinią polskiej sekcji Towarzystwa Teozoficznego, razem z Ignacym Kozielewskim, jednym z twórców polskiego harcerstwa. Tym samym, który wraz z Olgą Drahonowską-Małkowską napisał słowa hymnu harcerskiego, czyli słynnego „Wszystko, co nasze…” (a kto nie śpiewał „oddam za kaszę”, ten trąba, nie skaut), potem poszedł do Legionów, a w latach 30. pisywał do oenerowskiego, bardzo antysemickiego dziennika „ABC”. Ale hymn harcerski śpiewa się na melodię pieśni rewolucyjnej „Na barykady, ludu roboczy, czerwony sztandar wznieś”, a najważniejszy twórca polskiego harcerstwa, Andrzej Małkowski, był w równym stopniu przejęty ideami socjalistycznymi, co żarliwą religijnością i miłością ojczyzny, więc może nie tylko albo nie tyle Maria Rodziewicz „wymyka się wszelkim uproszczeniom” (jak chce blurb na okładce książki Emilii Padoł), ile w ogóle pejzaż ideowy i polityczny pierwszej połowy XX wieku wymyka się naszym dzisiejszym klasyfikacjom, stając okoniem (albo w poprzek) do tego, co radzi byśmy nazwać postępowym czy konserwatywnym, prawicowym czy lewicowym. Może to i stwierdzenie banalne, lecz warte przypomnienia.

Ale wróćmy jeszcze do „Lata…”, bo przede wszystkim był, przy okazji tamtego zebrania, zachwyt (przynajmniej mój) i podziw (też mój) dla powieści, nie tyle dla jej warstwy fabularnej i dydaktycznej, ile językowej, będącej właśnie ekopoetyką avant la lettre, wynajdywaniem, a może po prostu odnajdywaniem słów: niezliczonych, nieprzebranych słów, przymiotników, rzeczowników, czasowników i przysłówków dla oddania bogactwa i witalności przyrody. Można chyba powiedzieć, że język Rodziewiczówny jest w „Lecie…” bioróżnorodny leksykalnie, ale też ekologiczny w takim sensie, w jakim w słowie „ekologia” jest ten oikos, dom, rodzinność, najbliższość w skomplikowanych relacjach, bez polityki i imperializmu, a z pieczołowitością i troską wobec lokalności, albo inaczej mówiąc, mam na myśli to, że nie miałem pojęcia, że w języku polskim jest tyle słów, nazw i możliwości! No weźmy pierwszy lepszy fragment:

Na wyspie tej, żyznej bajecznie, bujała puszcza w całej sile wzrostu, śmigały ku słońcu brzozy, jak tanecznice smukłe, zielone swe gazy kołysząc, maiły się graby urodziwe, jak parobczaki, parły się jedne przed drugimi do nieba olchy, jesiony, dęby, lipy, jarzębiny, klony, a dołem, jak snopy leszczyny, kaliny, czeremchy, kruszyna, aż zupełnie przy ziemi słały się zwały malin i jeżyn. Na polankach wśród boru biało było od zawilców i puszczała się trawa jak tło kobierców, które lato tkać miało. 

I rację po stokroć ma Emilia Padoł, gdy pisze, że jest to „jedna z nielicznych powieści Rodziewiczówny, które przetrwały próbę czasu, która tym, co przyrodę kochają, wciąż dostarcza wielu, wcale nietanich wzruszeń”. Oczywiście, jak się już wie, że Rosomak, Pantera i Żuraw to trzy kobiety, jak chce Padoł: Rodziewiczówna, Maria Jastrzębska i Jadwiga Skirmunttówna, do których dołącza potem jeszcze jakieś niebinarne Coto, że chata leśnych ludzi może być lesbijską utopią pośrodku dziewiczej (hi, hi) kniei, w której „puszczała się trawa”, to ekscytacja jedynie się wzmaga.

No ale właśnie, może przejdźmy już do książki Emilii Padoł pt. „Rodziewicz-ówna. Gorąca dusza”. Oczywiście postanowiłem osądzić ją po okładce, a nawet nie tyle, że postanowiłem (to zakłada jakiś namysł), co po prostu osądziłem, jak zwykle niepomny na dobre rady babci i mądrości ludowe jak właśnie „nie sądź książki po okładce” albo „najpierw pomyśl, potem powiedz”, „mierz zamiar podług sił”, „skończ jedno, zanim zaczniesz drugie” i tym podobne (może to być związane z ADHD, a może z wrodzoną trzpiotowatością i deficytami mądrości). No ale popatrzcie sami: wyklejka jak czołówka pierwszego sezonu serialu „White Lotus”, zestaw blurbów na czwartej stronie okładki zaaranżowany na kształt Kalendarza Małolata magazynu „Popcorn” i przywodzący na myśl najrozkoszniejsze wspomnienia wczesnych lat 90., z przodu Rodziewicz cała w różach i pod zielonym krawatem niczym niebinarny gej celebryta szykujący się do udziału w edukacyjnym vlogu na temat zaimków neutralnych płciowo, w środku bardzo dużo ilustracji, żeby szybciej się czytało, i zdjęć, żeby było milej, wszystko to takie szalenie atrakcyjne, jakby za wszelką cenę chciało nas przekonać, że wcale nie będzie tu o nudnym Kraszewskim w spódnicy ani o żadnych tam gloria victisach, Orzeszkowych i tym podobnych pozytywistycznych nudziarstwach, że w ogóle będzie sexy i na czasie. Już ja się z tym rozprawię, pomyślałem, oczywiście dyskretnie, z wdziękiem i klasą, już ja wytknę… I tu może pominę listę rzeczy, które wyobrażałem sobie, że wytknę, gdyż w tym miejscu powiedzmy sobie może jasno i od razu, że nie ma co wytykać. I że gdy jeden z tych ząbkowanych blurbów głosi, że czeka nas „AWANTURNICZA BIOGRAFIA POSTACI, KTÓRA WYMYKA SIĘ WSZELKIM UPROSZCZENIOM” oraz „pełne sprzeczności oblicze Marii Rodziewiczówny i jej dotąd nieopowiedziana, fascynująca historia”, to jest to najprawdziwsza prawda, a w dodatku książka Emilii Padoł jest świetna i tak rzetelna i solidna w warstwie merytorycznej, jak odjechana w warstwie wizualnej.

1. Podróż łódką – głównym środkiem lokomocji na mokradłach Polesia. Od lewej: Maria Rodziewiczówna, Jadwiga Chełmońska, Józef Chełmoński i Jadwiga Skirmuntt oraz nieznajomy z imienia i nazwiska Poleszuk, 1906. Fot. Archiwum Stanisława Austa; 2. Pisarka w szpitalu po usunięciu zaćmy. W pierwszym rzędzie, po prawej, prof. Julian Szymański, Drohiczyn 1938. 

 

Prawdą jest, że biografia Rodziewiczówny jest awanturnicza: syberyjskie zesłanie rodziców i rozłąka z nimi, pobyt na pensji, by wrócić na gospodarkę i wejść w męską rolę i ubranie, walka o byt i zdobywanie pisarskiej sławy, kilka przewrotów społecznych, rewolucji, bieżeństwo 1915 roku, pierwsza wojna, napad z bronią w ręku (pisarkę napadnięto, nie ona napadała, choć dzielnie stawiła czoła prześladowcom), wojna polsko-bolszewicka, zmiany granic, zmagania z rozczarowującą dla niej odrodzoną Ojczyzną, wreszcie drugowojenna pożoga, wygnanie, utrata ukochanego majątku, śmierć bliskich, konfrontacje z przemocą umundurowaną i „dziką”, okupacja, powstanie warszawskie, śmierć w leśnej chacie w ponurym listopadzie czterdziestego czwartego roku.

Prawdą jest także, że Rodziewiczówna wymyka się „wszelkim uproszczeniom” i że jej fascynująca historia była dotąd nieopowiedziana. A może nie tyle nieopowiedziana – pisarka była przecież poczytną autorką, obyczajową sensacją, niemal publiczną instytucją, a fakty i epizody z jej życia były znane – ile nieopowiedziana jako historia właśnie. Posłużę się recenzencką kalką z pełną świadomością: Emilia Padoł tworzy fascynującą, wielowątkową opowieść o osobie na tle kontekstu jej epoki, a właściwie kilku epok. I to może największa zaleta tej książki, że swoją bohaterkę Padoł traktuje poważnie. Nie jak zramolałą pisarkę ckliwych romansideł czy przykurzonych patriotycznych powiastek, ale jako osobę, której przyszło walczyć o siebie w przełomowych pod wieloma względami dekadach końca XIX i początku XX wieku. Padoł interesuje się zarówno Rodziewiczówną, jak i epoką, zadaje im pytania, kreśli zaplecza ideowe, instytucjonalne, życiowe. Próbuje zrozumieć zmagania Rodziewicz z jej własną tożsamością – płciową, klasową, seksualną – na którą nie było wówczas słów, ale która mogła czerpać już z pewnych możliwości emancypacji, a zarazem musiała zmagać się z tej emancypacji ograniczeniami. Ale poważne traktowanie bohaterki pracy badawczej oznacza tu także brak taryfy ulgowej, Padoł nie pomija tego, co w postawach i poglądach Rodziewicz nieprzyjemne, trudne, bolesne, sprzeczne: jej antysemityzmu karmiącego się najgorszymi kliszami, jej protekcjonalnego stosunku do chłopów, który przejawia się z jednej strony w rozpoznaniu potrzeby ich „podniesienia” i roztoczenia nad nimi opieki, a z drugiej w niemożności ścierpienia tego, że gdy się oni emancypują i wyzwalają, to są trudni w obejściu i niewdzięczni, jej galopującej ksenofobii i niechęci do Ukraińców, Rusinów, elementów niepolskich, nawet do Poleszuków (choć sama się Poleszukiem nazywała), jeśli nie chcą się oni polonizować.

Padoł interesuje zarówno Rodziewicz człowiek, Rodziewicz kobieta (a może nie całkiem kobieta? Nie wiadomo, ale nie jest to pytanie, od którego się ucieka), jak i Rodziewiczówna pisarka, autorka książek, a rozdzielenie tych person nie jest przypadkowe. Podoba mi się, jak czytana jest tu literatura Rodziewiczówny: uważnie, a zarazem bezpretensjonalnie, z szukaniem śladów nurtujących pisarkę dylematów społecznych i obyczajowych i ech jej zainteresowań filozoficznych, religijnych, politycznych. Bezpretensjonalnie, bo tak też pisała Rodziewicz, co się na stronach jej biografii kilkukrotnie podkreśla (choć może za bardzo ufając autonarracjom autorki): szybko, po nocach, na wydechu, bez przekminiania, bez cyzelowania, dla przyjemności i dla pieniędzy.

Jest coś z dzisiejszej perspektywy sprekaryzowanych „ludzi pióra” ponętnego w tej wizji: przyjemne pisanie dla pieniędzy, wymyślanie fabuł i postaci, z jednoczesnym rozgrywaniem swojego prawdziwego życia gdzie indziej: na hruszowskiej, poleskiej ziemi albo w warszawskich komitetach i towarzystwach. Bez przypisywania solennej wagi swoim zdaniom, bez silenia się na literacką wybitność, bez kreowania się na pisarski autorytet narodu. Przyznajcie, chcielibyście tak. A najbardziej byście chcieli, żeby za wymyślanie historii można było się, no wiecie, utrzymać. A przynajmniej solidnie dorobić.

To „życie gdzie indziej” też jest dokładnie zrekonstruowane i osadzone w kontekście, kontekście ziem polskich pod zaborem rosyjskim, w kontekście społeczeństwa, które szuka różnych form manifestowania i performowania zniewolonej narodowości. O tym, że wiek XIX był „wiekiem stowarzyszeń”, pisał zajmująco Piotr Kubkowski w książce „Sprężyści. Kulturowa historia warszawskich cyklistów na przełomie XIX i XX wieku” (2018). Tak, właśnie cyklistów, bowiem na ziemiach polskich pod zaborem rosyjskim, zwłaszcza w Królestwie Kongresowym, żadne legalnie działające stowarzyszenie nie było po prostu klubem dla jednej sprawy, było w wielu wymiarach towarzystwem, a przede wszystkim przestrzenią praktykowania zastępczej państwowości, „treningiem państwowej biurokracji”. Rodziewicz udzielała się aktywnie między innymi w Kole Zjednoczonych Ziemianek, które miało „imponującą strukturę, złożoną z rozmaitych sekcji i komisji, działających w ramach trzech różnych wydziałów: ekonomicznego, pedagogicznego i społecznego”. Emilia Padoł stawia pytanie o to, co konkretnie to oznaczało, to znaczy, „jakie konkretnie cele społeczne i ekonomiczne ziemianki sobie postawiły? Jak realizowały trudną misję «harmonijnej współpracy z ludem», «cywilizowania go»?, rozwijania gospodarczo? W jaką zbroję proceduralnego działania ubrały uczucia, z którymi wyrosły, a które rozsądek i chrześcijańskie zasady kazały im teraz znosić: pogardę i lęk?”, i wyczerpująco na nie odpowiada.

A przy okazji, wątek, jak byśmy dziś powiedzieli, „aktywizmu” Rodziewicz (sama Padoł tytułuje tak zresztą jeden z podrozdziałów: „Ogień aktywizmu”) to okazja do tego, żeby opisać to, co najciekawsze, i to, na co czekałam najbardziej, czyli rozmaite lesbodramy, przyjaźnie, romanse, flirty i fochy pomiędzy ziemiankami i innymi znajomymi pisarki. No dobra, tak naprawdę to Padoł oczywiście nie używa sformułowania „lesbodrama” i nie rozpisuje telenoweli (trochę szkoda), jest na to zbyt wnikliwą i uważną badaczką, świadomą tego, jak język (który był wtedy inny) pomaga w odnalezieniu tożsamości i orientacji, czasem nawet ją współkonstruuje, ale nigdy nie determinuje. Autorka „Gorącej duszy” przygląda się więc możliwościom, uczciwie spekuluje, ale i opisuje fakty, a te są takie, że Maria Rodziewicz miała przez lata najpierw jedną, właściwie stałą, a potem drugą, wierną jej do śmierci, partnerkę. Ja nie muszę uważać na słowa, więc napiszę tak właśnie, partnerkę, choć nie przepadam za tym określeniem, wydaje się jednak ono tutaj adekwatne. „Kochanka” byłaby może zbyt zuchwała (zresztą, jeśli jakaś ścieżka seksualności Rodziewicz została przez Padoł „niedoeksplorowana”, to może ta, która prowadziłaby do jej potencjalnej aseksualności, oczywiście aseksualności avant la lettre), „przyjaciółka” zdecydowanie zbyt asekurancka, nawet jeśli sama Jadwiga Skirmuntt nazywała Rodziewiczównę we wspomnieniach „kochanym druhem”. Padoł przywołuje w jednym tylko momencie kategorię „lesbijskiego kontinuum” Adrienne Rich, ale z całego ducha opowieści widać, że jest to rama interpretacyjna (obejmująca, przypomnijmy, „wachlarz pozytywnych doświadczeń kobiet w relacjach z innymi kobietami i w żaden sposób nie ogranicza się tylko do definiowania kontaktów seksualnych”, cytuję za przypisem autorki), która całkowicie ją satysfakcjonuje.

A mnie oczywiście fascynuje jeszcze więcej, coś, co właściwie Padoł tylko sugeruje, czyli trójkąt. Możliwość trójkąta i to, co taka możliwość mogłaby oznaczać. Bo, kilka linijek wyżej, napisałam, że Rodziewicz „najpierw jedną, a potem drugą”, a to nie do końca prawda. Jej pierwszą stałą towarzyszką była starsza o jakieś siedem lat Helena Weychert, śliczny, szczupły butch, który do Hruszowy „wkroczył z impetem” około 1895 roku, przejął od Marii „męską” część gospodarstwa, wprowadził swoje porządki. Kilka lat później Helcia i Rodziewicz raczej rozchodzą się, niż rozstają, będą razem pomieszkiwać w Warszawie, podróżować, jeszcze u schyłku życia, w czasie okupacji Rodziewicz będzie schorowaną Weychertównę odwiedzać kilka razy w tygodniu. Później u boku pisarki pojawia się właśnie jedenaście lat młodsza Jadwiga Skirmunttówna, na tle Weychert typowa femme, kobieca, delikatna, spolegliwa, zakochana. Padoł pisze: „Wzajemna rezerwa Heleny i Jadwigi będzie się pogłębiać, stanie się wręcz awersją, trudnym tematem, którego ciężar będzie się przebijał nawet w bardzo dyskretnej i powściągliwej korespondencji pisarki. To z niej dowiemy się, że Helcia miała «idiosynkrazję» na punkcie Jadwigi”. Może i Helcia miała idiosynkrazję na punkcie Jadwigi, ale to Jadwiga będzie w swoich wspomnieniach relację Marii z Heleną bagatelizować, pomijać, a nawet, jak pisze Padoł, „wygumkowywać”. A jednak Skirmunnt i Weychert jakoś musiały się Rodziewiczówną „dzielić”, ta zaś zachowywała cały czas na pewno lojalność, a prawdopodobnie również uczucie do Weychert.

1. Członkini Komitetu Głównego Polskiego Towarzystwa Czerwonego Krzyża. Legitymacja członkowska z 23 lutego 1920. fot. Zbiory Muzeum Literatury im. Adama Mickiewicza w Warszawie; 2. Maria Rodziewicz w domu Wedla przy ulicy Szpitalnej 8 finguje składanie autografu, powstanie warszawskie 1944. fot. Zbiory Muzeum Literatury im. Adama Mickiewicza w Warszawie

Na temat temperatury i natury tego uczucia moglibyśmy spekulować, ale ważniejsze wydaje się, że pisarka decydowała się na manewrowanie pomiędzy dwiema „przyjaciółkami”, na, by tak karkołomnie rzec, żonglowanie wierzchołkami tego trójkąta. Tak się zdarzyło, że podczas czytania „Gorącej duszy” obejrzałam film „Tar”. Tam też jest, ledwie naszkicowany, wątek miłosnego trójkąta, ten szkic sprawia jednak, że „Tar” jest filmem bardziej lesbijskim, niż sam by chciał albo niż mu się zdaje (zakładając, że filmowi może się zdawać). Bowiem doświadczenie pewnej wielokątności czy, niech już będzie, poliamorii wpisane jest w doświadczenie lesbijskości czy owego „lesbijskiego kontinuum”. To doświadczenie i rozpoznania się w odmienności od większości i sprzeciwu (nie zawsze wyartykułowanego) wobec heteronormy i heteroprzymusu i międzykobiecej solidarności (niewolnej od dram), i fascynacji innymi kobietami, przeżywanymi wspólnie, które mają moc pogłębiania fascynacji wzajemnych. Pięknie pisały o tym ostatnio w tekście o pensjonarkach Alka Nauman i Justyna Szklarczyk. Oczywiście trójkąt z „Tar” i mniemany trójkąt Rodziewicz to dwa zupełnie inne trójkąty. W filmie Todda Fielda mamy przeżywaną wspólnie fascynację charyzmatyczną, lecz toksyczną narcyzką, fascynację, z której wyrastanie jest czynnikiem spajającym i pogłębiającym wzajemne uczucia zafascynowanych. W przypadku Rodziewicz mamy nawigowanie pomiędzy dwiema nieprzepadającymi za sobą kobietami, splot lojalności, wierności i tolerancji z przymusu. Co by to nam mówiło o lesbijskim kontinuum początków XX wieku? Może że Rodziewicz czuła się zobowiązana wobec innej „odmieńczyni”, jaką rozpoznała w Weychert, a może funkcjonowała jakaś wspólnota „przyjaciółek”, może zupełnie pozaseksualna kobieca solidarność musiała być ważniejsza niż osobiste emocje, urazy i zazdrości, a może prawne nieistnienie i społeczna niewidoczność związków jednopłciowych paradoksalnie pozwalały na większą swobodę, czy to emocjonalną, czy to erotyczną? Skoro nie ma, ani w sensie legalnym, ani obyczajowym „małżeństwa”, nie ma też obyczajowego potępienia „zdrady” ani przymusu monogamii?

Długo czytałem „Gorącą duszę”, bo jest to długa książka, a Maria Rodziewicz długo żyła. Przy końcu, kiedy wiedziałem już oczywiście, że nadchodzi kres i życia pisarki, i jej biografii, dopadało mnie znużenie i zdziwienie: ile jeszcze? Znużenie nie książką, oczywiście, ale liczbą nieszczęść, katastrof i zawirowań spadających na bohaterki: co jeszcze może się przydarzyć tej przeczołganej przez życie osobie?! Ale to znużenie uświadomiło mi ważną rzecz, co uważam za jeszcze jedną wielką zaletę książki Emilii Padoł. Otóż przez długą i szczegółową biografię osoby urodzonej w czasie trwania powstania styczniowego, a zmarłej tuż po upadku powstania warszawskiego można inaczej spojrzeć na historię Polski, inaczej poukładać ważne momenty i punkty zwrotne, oddzielić się na chwilę od szufladek z dekadami, przełomami politycznymi, epokami rozgraniczanymi wielkimi wojnami, zmianami granic i upadaniem imperiów. Jeśli się patrzy na historię z góry, to w wieku XX najważniejsze są dwie wojny, przy czym ważniejsza ta druga, dzieląca stulecie na pół, najstraszliwsza, najdramatyczniejsza, najdonioślejsza w konsekwencjach. Ale jeśli się patrzy przez pryzmat życiorysu kogoś, kto przeżył wielkie bieżeństwo roku 1915, napad z bronią w ręku na samą siebie, wojnę polsko-bolszewicką, a w chwili, gdy tracił dorobek i dziedzictwo życia, był osiemdziesięcioletnią staruszką (choć wciąż z nadzieją i planami na przyszłość), to i wojny te, i te Wielkie Wydarzenia wyglądają inaczej. Nie że mniej strasznie czy mniej dramatycznie, ale inaczej, gdzie indziej lokują się ich punkty ciężkości i ciężary gatunkowe. Dobrze, że ta książka została napisana.