Śmielej z tą siekierą, Wojciechu!
"1670", mat. prasowe

22 minuty czytania

/ Film

Śmielej z tą siekierą, Wojciechu!

Kornelia Sobczak

Z „1670” mam ten sam problem, co w ogóle ze zwrotem ku ludowej historii w polskiej kulturze

Jeszcze 6 minut czytania

A gdy takim sposobem nie było żadnego pożytku z sejmów, przyszły też nareszcie do takiej pogardy, że arbitrowie siedzący wysoko na ławkach ciskali jabłkami i gruszkami twardymi na posłów perrorujących, osobliwie gdy który prawił co lada jako. Trafiony w łeb, a jeszcze – według mody panującej natenczas – wygolony jak kolano, poseł wołał na marszałka: „Protestor, Mci Panie Marszałku, o zniewagę charakterowi memu poselskiemu od arbitra uczynioną”, pokazując takiej zniewagi jawny i oczywisty dowód, świeży guz na czele lub pod okiem siniec.
(Jędrzej Kitowicz, „Opis obyczajów za panowania Augusta III”, rozdział „O sejmach”)

1.
Dobra, to na początek ustalmy trzy warunki brzegowe dyskusji. Po pierwsze: wszystko, co zawiera w sobie jamnika, jest przedsięwzięciem estetycznie i etycznie zbawionym. Po drugie, będę tą okropną osobą, która chciałaby innego serialu niż ten, który dostała, jeśli więc nie lubicie tekstów takich osób, to możecie teraz przestać czytać, nie obrażę się. I po trzecie: nie da się spieprzyć mockumentu.

Jeśli chodzi o punkt pierwszy, to „1670” zawiera aż trzy jamniki, i to bardzo piękne (długowłose!): Mieszka, Chrobrego i Fafika, a także kilka wybitnych kreacji aktorskich (ulubieni: Michał Sikorski jako ksiądz Jakub, Dobromir Dymecki jako Bogdan i Kazimierz Mazur jako chłop Wojciech), całą resztę bardzo dobrych, wiele udanych żartów, prześliczne detale scenograficzne, dużo błota, trochę krindżu oraz twierdzącą odpowiedź na pytanie: mamo, czy możemy mieć „Portret kobiety w ogniu” w domu? Nie zawiera za to za bardzo fabuły, co niekoniecznie musi być wadą, będzie wyzwaniem, jeśli produkcja ma mieć kontynuację, a jest chyba właśnie konsekwencją wybranej przez twórców strategii przepisania, a raczej przeobrazowania konwencji. Jest to serial zabawny (hasztag: mnie śmieszy). To także serial ładny, a nawet: piękny, jakby to powiedzieć… kaloryczny wizualnie. Wielokrotnie deklarowane przez twórców pragnienie zrobienia pięknej komedii okazało się pragnieniem nie tylko nowatorskim i godnym pochwały, lecz także spełnionym. I stąd zapewne fabularna wątłość: bo jeśli mockument może udźwignąć intrygę, to pod tymi wszystkimi złotogłowymi, kontuszami i warstwami urody trudno się ruszać, obrazy się nie ruszają, nawet żywe. Jest to więc serial statyczny i właśnie trochę żywy obraz, a nawet: ożywiony, kunsztowny historyczny mem.

Jeśli pod koniec XIX wieku w modzie były żywe obrazy, to w wieku XXI możemy mieć żywe memy, nie ma w tym żadnej przygany. Nie ma też historycznego nerda, który oparłby się próbie komicznego skomentowania zamierzchłych czasów współczesnym odniesieniem albo na odwrót – przeniesienia współczesności w kostium historyczny. Stąd popularność wszystkich facebookowych facecji, instagramowych historycznych memów, kariera Polandballa, a w epoce przedinternetowej „Rycerzy Trzech” ­radiowego serialu Andrzeja Waligórskiego, historycznych eskapad Tytusa, Romka i A’Tomka, Baltazara Gąbki, Kajko i Kokosza czy Asteriksa, zaś jeśli chodzi o przykłady telewizyjne, to choćby przewspaniałych (choć w jakże odmienny sposób!) „Czarnej żmii” czy „Allo, Allo”, emitowanych w polskiej telewizji w latach 90.

„1670” również czerpie z tej prostej zasady śmieszności (z uroczych drobiazgów: smartfon na korbkę, parkowanie równoległe koniem, mój najukochańszy z całego serialu instruktaż bezpieczeństwa na promie odbijającym od przystanku pekaesu), ale powyższą tradycję historycznych parodii raczej omija; to, że sobie pozwolę na suchara, serial historyczny, który nie ogląda się na przeszłość. Krytycy przypisują mu natomiast powinowactwo z kostiumowymi produkcjami z Zachodu: norweskimi „Norsemenami”, amerykańskimi „Wielką” i „Nasza bandera znaczy śmierć”. Twórcy radzą nie przeceniać tych inspiracji (scenariusz „1670” ma już dobrych kilka lat i w ogóle nie miał się wpisywać w żaden trend), nie zmienia to jednak faktu, że widzkom będzie się kojarzyć: historyczna materia, kostium, komedia, przemeblowywanie wizji dziejów, tudzież robienie z niej (albo jej – tej wizji) totalnego kipiszu. Może więc nie ma się co obrażać, że ludziom się kojarzy, i warto spojrzeć na serialowy przebój w tym kontekście.

2.

Sejmiki zaś pospolicie odprawiane tumultem, przemocą i po pijanu, nieraz zrywającego, a nawet i przeczącego większemu zdaniu na szablach rozniosły, chyba że z dobranymi pomocnikami dopadł do kancelarii, podpisał manifest i nim się za nim z koła sejmikowego drużyna pijana wysypała – zdążył uciec z miejsca sejmiku. (…) A jeżeli kontradycenta doszli, zrąbali lub też na śmierć zabili, nim naniósł manifest, to pupilla libertatis miana była za zdrową i całą, choć szablami pokrajana albo z okiem ze łba wycięta.
(Jędrzej Kitowicz, „Opis obyczajów…”, rozdział „O sejmach”)

Jeśli chodzi o punkt trzeci, to uważam, że nie można zepsuć mockumentu, bo porażka, nieudaczność, poczucie zażenowania z drugiej ręki czy, jak to ujęła Weronika Murek, „cudzowstyd” są wpisane w jego gatunkową właściwość jak czerstwość w suchara. Istotą mockumentary nie jest udawanie dokumentu, ale przedrzeźnianie go. Oraz jego cudownie niewydarzonego kuzyna docu soapa. Istotą mockumentary nie jest kamera z ręki, podglądanie bohaterów, formalna chropawość i ofiarowanie widzom poczucia obcowania z wizualnym brudnopisem, ale rozdźwięk między akcją a komentarzem. Źródłem komizmu jest więc albo to, że – w docu soapie – ludzie nieudolnie i z udanym wigorem komentują to, co się przed chwilą wydarzyło, dodatkowo eksplikowani przez uprzejme podpisy („Tadeusz, 60 l., przetrzymywał w piwnicy doradcę finansowego”), albo – w mockumencie – to, że bohater/ka opowiada coś zupełnie innego niż to, co się wydarzyło. W tym sensie „1670” ze swoim kunsztownym malarskim naddatkiem i estetycznym polorem nie sprzeniewierza się gatunkowym wymaganiom mockumentu.

Co z tego wynika i czemu tak się fiksuję na gatunku, na konwencji? Nie dla czczego uwielbienia genologii. Gatunkowe rozkminki często bywają sposobem na ucieczkę od dyskusji i konfrontacji, czasem jednak potrafią coś ciekawego odsłonić. Otóż, moim zdaniem, mockumentary jest formatem służącym do opowieści o rozpadzie języka w późnym kapitalizmie. Nie o tym, że ludzie są hipokrytami i co innego mówią, a co innego robią, nie o tym, że w biurze jest nudno i beznadziejnie, ale o tym, że w kapitalizmie język odmawia obsługi rzeczywistości, albo inaczej: obsługuje ją w zupełnie bałamutny sposób. O tym jest „Biuro”. Michael Scott nie jest megalomanem i cierpiącym na urojenia poszukiwaczem akceptacji, lecz medium kapitalistycznego bełkotu, nie tylko w treści, ale i w formie: w intonacji, gestach, akcencie. Jest zlepkiem motywacyjnych bon motów, więźniem wszczepionych przez przezroczystą noeliberalną propagandę pragnień, parodią liberalnych prób złagodzenia kapitalistycznej drapieżności. Kierownik oddziału firmy Dunder Mifflin w Scranton (Pensylwania) podejmuje nonszalanckie, i we własnym przekonaniu udane, próby budowania autorytetu, bo w tym języku liczy się przecież nie co, ale jak się mówi. Korporacyjna nowomowa służy jedynie maskowaniu bezsensu modelu gospodarki opartej na nieustannym wzroście (za mocno? Wcale nie, tylko nie mam teraz czasu się rozgadywać!), zagadywaniu dość paskudnych zachowań i krępującej ciszy. Bezsens tego wszystkiego jest zarazem całkowicie widoczny i nagi, niczym król w baśni Andersena, jak i pieczołowicie (wciąż jak w tej baśni) i przezornie niedostrzegany. I niezwyciężony.

Serial Grega Danielsa (tu przyznaję się do nieoglądania brytyjskiego pierwowzoru) jest właściwie ekranizacją książki Davida Graebera „Praca bez sensu”, i w tym ujęciu opowieścią głęboko tragiczną. Drugą świetną ekranizacją tej książki jest serial „Sukcesja”, wielki mockument, z którego wygumkowano ślady paradokumentalnego ołówka, a który stawia dokładnie tę samą diagnozę: kapitalizm jest bez sensu, mnożenie pieniędzy jest nudne, uciążliwe i dość abstrakcyjne, a wielbłąd prędzej przejdzie przez ucho igielne, niż bogaty wejdzie do Królestwa Niebieskiego. W tym miejscu należą się podziękowania mojej bardzo mądrej koleżance, która przekonując mnie do oglądania „Sukcesji”, wygrała właśnie argumentem, że ma ona dużo więcej wspólnego z „Biurem” niż z Szekspirem. No dobrze, ale co w związku z tym? – zapytacie. Otóż, w związku z tym pojawia się pytanie: co w takim razie może powiedzieć kpinokument (ładnie wymyśliłem?) czy szerzej, współczesny format telewizyjny, wrzucony w historyczne dekoracje? I co to ma wspólnego z dziełem Jakuba Rużyłły, Macieja Buchwalda, Kordiana Kądzieli i ich arcypomysłowej ekipy?

Wspomniany wyżej „Norsmen”, norweski serial, który mnie radykalnie nie śmieszy (przy czym z pokorą przyjmuję, że czegoś tu ewidentnie nie rozumiem, dlatego nie potrafię wbić się w tę akurat wspólnotę śmiechu), łączy całkowicie współczesne, niemożebnie rozwlekłe, nudne, nieporadne, pełne niezręczności i zażenowania dialogi z drastyczną brutalnością i gwałtownością scen bezkompromisowej przemocy. Nie mam pewności po co, stawiam, że dla kompromitacji albo skandynawskiej niegramotności towarzyskiej, albo nowomodnego, przegrzecznionego języka skoncentrowanego na odczuciach mówiącego i udającego bezprzemocowość, i choć to zestawienie mnie #nie śmieszy, to jest zabiegiem zbyt wyraźnym, by nie stała za tym jakaś koncepcja. Z „Norsmenów” (scenariusz i reżyseria Jon Iver Helgaker i Jonas Torgersen, pierwszy sezon 2017) twórcy „1670” wzięli rozmach inscenizacyjny i potraktowanie scenografii na serio, jednak tym, co jeszcze łączy wikingów z sarmatami, jest ten dziwaczny mariaż gatunkowy. W przypadku norweskiego serialu to tempo akcji jak z „Mody na sukces” (gadanie, gadanie, gadanie, przewidywalna i ślamazarna fabuła) zestawione z zapierającymi dech w piersiach zdjęciami, pięknem krajobrazu, porządnością kostiumów i scenografii.

„Nasza bandera znaczy śmierć”, „oparta na prawdziwych zdarzeniach” awanturnicza opowieść o piracie dżentelmenie i stającym na jego drodze piracie piracie, też zdawała się początkowo iść w stronę kpiny z konwencji językowych, zwodniczej inkluzywności i pozornej egalitarności nowoczesnego stylu zarządzania. Stede Bonnet pragnie PRZEGADAĆ każdy problem, niesnaskę czy wyzwanie. Jego dewiza to: we talk it throug as a crew („przegadujemy to jako załoga”), co spotyka się oczywiście ze sceptycznym przyjęciem tejże załogi, spragnionej normalnego, zdrowego plądrowanka i zabijanka. Serial Davida Jenkinsa zostaje jednak brawurowo uprowadzony przez wartką fabułę i rozsadzające ekran miłosne napięcie między bohaterami, z lekkiej, pogodnej komedii o piratach niedojdach przeistacza się w przejmujący melodramat, boleśnie romantyczną opowieść o złamanym sercu (gdybym była polonistką, kazałabym młodzieży oglądać razem z „Giaurem” Byrona-Mickiewicza: „Groźnie na jutro niebo się zachmurza/ Ale groźniejsza w sercu Giaura burza”), o zespole stresu pourazowego, o przyjaźni, o solidarności w nędzy, o wspólnocie poobijanych wyrzutków, o… Ale wróćmy do sedna.

3.

To było największym ukontentowaniem gospodarza, kiedy słyszał nazajutrz od służących, jako żaden z gości trzeźwo nie odszedł, jako jeden potoczywszy się, wszystkie schody – tocząc się kłębem – przemierzył; jako drugiego zniesiono do stancyi, jak nieżywego; jak ów zbił sobie róg głowy o ścianę: jak tamci dwaj – skłóciwszy się – pyski sobie powycinali; jako nareszcie ten jegomość – chybiwszy krokiem – upadł w błoto, a do tego ząb sobie o kamień wybił.
(Jędrzej Kitowicz, „Opis obyczajów…”, rozdział „O trunkach i pijatykach”)

„1670” ucieka od językowej stylizacji, świadomie knebluje przyczajonego w każdym Polaku wewnętrznego Paska czy Sienkiewicza, nie znajdziesz tam, mospanie, żadnych waćpanien i afektów, konfuzyj ni konsyderacyj, nie ukontentujesz smacznymi makaronizmami ni konceptami imć pana Zagłoby, i bardzo dobrze, język serialu jest współczesny do bólu, co jest oczywiście źródłem komizmu (jej, strasznie niezręcznie tak tłumaczyć dowcipy), pytanie jednak, czy w takim razie podział na „akcję” i „komentarz” nie staje się sztuką dla sztuki, sygnałem znajomości modnych trendów w sztuce telewizyjnej i odhaczeniem ptaszka w rubryczce „nowoczesność”.

Niekoniecznie, jeśli przystaniemy na to – kimże jestem, żeby Wam to tłumaczyć – że parodiuje naszą teraźniejszość, a nie historię, choć pokazuje długie trwanie pewnych polskich uporów. Na przykład uporu mężczyzn w niesłuchaniu kobiet i niezamykaniu własnych buź, uporu klasy posiadającej w wyzyskiwaniu pracującej i niedostrzeganiu roli przywileju dla kształtu jednostkowych losów kutych na nie swoim kowadle, uporu kleru w skrzętnym gromadzeniu monet (wciąż: Michał Sikorski to mimo wszystko najurokliwszy ksiądz w historii polskiego ekranu, przykro mi, ojcze Mateuszu z Sandomierza). Na marginesie: dziękuję twórcom, że aktywizm Anieli, tej uświadomionej klasowo i politycznie inteligentki niosącej w lud wiadomy kaganiec, jest tu potraktowany czule, a nie wyśmiany zgodnie z wciąż obowiązującą zasadą tępej symetrii.

Zatem, jeśli w komentarzach, tak krytyki, jak i publiczności, pojawia się także „Biuro”, jako nieodparte skojarzenie z „1670”, to może nie tylko dlatego, że to najbardziej znany w Polsce mockument, ale też dlatego, że pańszczyźniany folwark jest całkiem dobrym analogonem korporacyjnego biura. (Po którym snuje się żądny pańskiej krwi niejaki Wojciech z siekierą, a w mikrodrzemkach śni mu się rewolucja). Tymczasem nasza rzeczywistość wciąż dostarcza nowych aktualizacji dla uroczystych dyrdymałów Jana Pawła Adamczewskiego, oto bowiem żyjemy w kraju, w którym sytuację opisuje się dwiema całkowicie przeciwstawnymi narracjami, i okazuje się, że słowa uniosą wszystko i nie tylko papier się nie czerwieni, twarze już też nie, nawet jeśli na czarne mówią białe, na „samochody” – „rowery”, a na „rozdają” – „kradną”.

Pamiętam, jak… Kiedy to było? W 2012, może 2013 roku? Zachwyciła mnie Leslie Knope w pierwszym sezonie „Parks and Recreation” (też Greg Daniels!). Zachwyciła, bo wydawało mi się, że jest to postać łamiąca jakieś tabu, nowatorska, a przynajmniej nowa dla mnie. Można powiedzieć: ambiwalentna postać kobieca, ale przecież nie chodzi tu o bohaterkę przeżywającą wewnętrzne rozterki, tylko o kobietę przypałową, trochę porażkową, trochę kabotyńską, nieco nadambitną, ale nie że lady Makbet, tylko właśnie bardziej twój lokalny wicestarosta z PO w garsonce, ze swoją jednak szczerą i żarliwą wiarą w możliwości społeczeństwa obywatelskiego. Tylko po prostu czasem moralne standardy walczą w nim/niej o lepsze z pragnieniem zdobycia aprobaty chłopaków (któż z nas od tego wolny!) i wtedy sięga do kredensu z prezentami/łapówkami. To, co „Biuro” robiło z żargonem korpo, to „Parks and Recreation” z politycznymi sloganami i naiwnym optymizmem demokratycznych sloganów odklejonych od rzeczywistości, ale cieplej, życzliwiej, w końcu lokalny samorząd to nie korporacja. A Leslie Knope to nie Michael Scott. Również dlatego, że po pierwszym sezonie twórcy postanowili nieco przepisać postać ambitnej zastępczyni kierownika Wydziału Zieleni Miejskiej (tak, bym to jednak przełożył na nasze) na bohaterkę bardziej rezolutną i sympatyczniejszą, tak jakby jednak oglądanie serialu z niejednoznaczną protagonistką okazało się dla publiczności zbyt dużym wyzwaniem.

A mogli po prostu poczekać jeszcze kilka sezonów (no wiem, nie mogli), bo myk z serialem jako wielogodzinnym obcowaniem z osobami polega na tym, że prędzej czy później zaczynamy ich wszystkich lubić, nawet Michaela Scotta, nawet Rona Swansona, nawet BoJacka Horseamana, chociaż są obiektywnie okropni. Nazwijmy to syndromem sztokholmskim albo magią telewizji, ale taka jest właśnie właściwość gatunku. Strasznie głupio w tym naszym biurze/folwarku/urzędzie, ale przynajmniej śmiesznie. No więc teraz będę tym nieznośnym panem krytykiem, możemy zadać tutaj pytanie: czy ostrze satyry nie jest skazane na stępienie się, a tym samym podtrzymywanie opresyjnego status quo? (didaskalia: wychylam się oskarżycielsko poza mównicę, nos na wysokości pierwszego rzędu krzeseł, udaję, że pytanie jest retoryczne). Bez przesady, to tylko serial. Ale owszem, dostrzegam pewne niebezpieczeństwo w dalszym ocieplaniu wizerunku szlachcica opoja, jeśli „1670” miałoby jeszcze trochę potrwać.

I tu przechodzimy do punktu drugiego z warunków wstępnych, czyli skoro jest tak super, to o co mi chodzi?

3.

Radziwiłł zabijał orężem. Nic to było u niego strzelić w łeb człowiekowi jak psu, lecz takie przypadki możno poczytać za ordynaryjne w domu i familii Radziwiłłów. (…) Ale się dystyngował najszkaradniejszymi akcyjami, publicznie w największej kompanii po pijanu popełnionymi. Mazał się przyrodzeniem i kazał dawać ognia na pochowanie Radziwiłła jako zrodzonego i zmarłego (jaśniej tego tłomaczyć nie mogę, przez wzgląd na uczciwość). (…) Skropić kijem z tyłu nieznacznie, pijącemu przybić kielich do gęby aż do zachłystnienia, nalać z tyłu za kołnierz wina leniwo pijącemu, dwom rozmawiającym z sobą z bliska zetchnąć głowy silnie aż do wytryśnienia guzów na czołach, wyrządzając figle sztuczne z obrazą wstydu białej płci – to było najmilszą zabawą Radziwiłła, z trudna kto z jego kompanii wyszedł bez podobnej wyżej wyrażonym obrywki.
(Jędrzej Kitowicz, „Opis obyczajów…”, rozdział „O trunkach i pijatykach”)

Moje dąsy wynikają z pobudek patriotycznych, ale nie że demitologizujemy historię, bo to najprzyjemniejsza czynność patriotyczna, ale że nie demitologizujemy jej własnymi słowami. Z „1670” mam więc ten sam problem, co w ogóle ze zwrotem ku ludowej historii w polskiej kulturze. Inspiratorzy publicznej debaty na ten temat spoglądali często na Zachód, w zachodnioeuropejskiej i anglosaskiej humanistyce szukając narzędzi do objaśniania rodzimej rzeczywistości i traktując zachodni model racjonalności i rozwoju jako punkt odniesienia. I to mnie jakoś martwi, nie dlatego, że ten świat zachodni jest dla nich absolutnym punktem odniesienia, wzorcem modernizacji, racjonalności i jedynie słusznej trajektorii rozwoju, szokująco – zważywszy innowacyjne ambicje badaczy – przezroczystym. I to mnie jakoś złości, nie dlatego, że mam jakąś szowinistyczną potrzebę docenienia skarbów kultury narodowej, ale raczej dlatego, że po prostu przegapiamy piśmiennictwo pozwalające nam lepiej zrozumieć siebie samych, a także dlatego, że wydaje mi się, iż wrażliwość na to, co lokalne i bliskie (także w wymiarze historycznym), jest jakoś, no niech już będzie, z braku lepszego słowa, lewicowa. Poza tym nikt tak pięknie nie pisał o gospodarce pańszczyźnianej jak przedwojenny etnolog Józef Obrębski:

W rabunkowej eksploatacji lasu i chłopa, w pogoni za zyskiem i dochodem bez troszczenia się już nie o zwiększenie, ale choćby utrzymanie dochodowości własnego gospodarstwa, w beztroskim wyniszczaniu podstaw własnego dobrobytu najsilniej ukazują się istotne rysy pańskiej gospodarki na Polesiu: jej rentierski, niszczycielski i konsumpcyjny charakter. Polesko-kresowy pan to mistrz smaku, reżyser zbytku i artysta życia, ale jako gospodarz to kołtun, partacz i rabuś.
(Józef Obrębski, „Polesie archaiczne”, w tegoż: „Studia etnosocjologiczne”, Warszawa 2007)

No dobrze, może jest w tym jakiś drobny element urazy i resentymentu, że nie będzie mnie Bourdieu z Eribonem uczył, co to klasa i dystynkcja, jestem z bloku, chodziłem do rejonowej podstawówki i oglądałem „Daleko od szosy”. Ale co to ma wspólnego z zabawnym i sympatycznym serialem „1670”? No właśnie to, że on też, przy wszystkich swoich zaletach i innowacjach, jest taki aspiracyjny. Twórcy mówili w wywiadach, że polski widz jest gotowy, bo ogląda zachodnie produkcje i się z nich śmieje. Bo choć tematem „1670” jest polska rzeczywistość, to format komizmu jest importowany. I jeszcze ostatnia, ryzykowna pretensja: że jest tak, w gruncie rzeczy, ciepło i sympatycznie. Sam się sobie dziwię, jestem człowiekiem, który najbardziej na świecie chce, żeby wszyscy byli mili, i tak sobie właśnie wyobraża idealny ustrój społeczny, że jest miło i bez cierpienia, ale jednak szkoda, że „1670” wzdryga się i waha przed pokazaniem, jak bardzo na twardej przemocy ufundowana była sarmacka kultura. Jej patriarchalny rdzeń to nie tylko zabawne mierzenie kutasów, ale też po prostu pogarda dla ludzkich żyć i ciał. I teraz, wbrew sobie, użyję mojej własnej figury kulawej analogii, czyli mamy „coś z Zachodu” w domu, bowiem mamy odpowiednik Thomasa Bernharda w domu, nazywa się Jędrzej Kitowicz, a jego „Opis obyczajów za panowania Augusta III” jest najlepszą odtrutką na wszelkie sienkiewiczowskie sentymenty. To narracja zarazem komiczna i straszliwa albo raczej odsłaniająca straszliwość slapstickowego komizmu, guz nabity magnacką ręką w pijackim szale bolał naprawdę, a „zastrzeleni jak psy” nie wracali do życia. Więc może w następnym sezonie pozwolić na więcej drzemiącemu rewolucję Wojciechowi, nawet jeśli – tak, ja też nie cierpię przemocy – pluszową siekierą?

Zadziwi się mój Czytelnik, jakim sposobem takie ekscesa kryminalne płazem uchodziły. Uwolnię go natychmiast z podziwienia przypomnieniem prawa polskiego, które zabójcy rozmyślnemu, szlachcicowi, okupić głowę zabitego szlachcica pozwalało. Cóż dopiero mówić o zabójstwach w pijaństwie popełnionych! Cóż dopiero o żartach szkodliwych na czas, ale niekoniecznie śmierć przynoszących! Zapłacono, załagodzono familiją, i na tym się skończyło. Jeżeli zaś nieszlachcic stracił życie z ręki lub łaski pańskiej, próżna odezwa do prawa, które chłopską głowę nie drożej jak na sto złotych otaksowało. Każdy zaś, kto nie był szlachcicem, był poczytany za chłopa, chociażby był mieszczaninem albo najbogatszym plebejuszem.
(Jędrzej Kitowicz, „Opis obyczajów…”, rozdział „O trunkach i pijatykach”)