Dokumenty „Athlete A: Sport w cieniu skandalu” (reż. Bonni Cohen, Jon Shenk, USA 2020) i „At The Heart of Gold” („Druga strona medalu. Skandal w amerykańskiej gimnastyce”, reż. Erin Lee Carr, USA 2019) powstały w podobnym czasie i opowiadają o tej samej sprawie: wieloletnim wykorzystywaniu młodych, najczęściej nieletnich sportsmenek (czyli dzieci) przez lekarza amerykańskiej kadry olimpijskiej oraz Uniwersytetu Stanowego w Michigan Larry’ego Nassara. Nieco inaczej rozłożone są akcenty, nieco inaczej wskazani główni winowajcy, głosy inaczej rozdzielone pomiędzy ofiary bohaterki, ale konstrukcja historii i rodzaj narracji podobne: to opowieść o zbrodni i karze, o winie i zadośćuczynieniu, gorzka, przykra, szokująca historia, ale jednak z morałem – mimo lat systemowych zaniedbań, manipulacji i przemilczeń zło i występek zostają ukarane.
No więc o czym to jest? O tym, że doktor Larry Nassar przez lata wykorzystywał seksualnie swoje podopieczne – młode gimnastyczki. Słowo „wykorzystywał” pasuje tu bardziej niż „molestował”: w molestowaniu jest ten komponent uciążliwego nękania (molestus – uciążliwy, molestare – naprzykrzać się), natrętnego „dopraszania się” (jak mówi Słownik PWN) i ignorowania odmowy. Tymczasem Nassar właśnie dosłownie wykorzystywał bezbronność, ale i niewiedzę swoich ofiar, zasłaniając się medycznym autorytetem: wmawiał im, że dotykanie i ingerencja w narządy intymne to część procedury medycznej niezbędnej do tego, by poczuły się lepiej. Miał doskonałe warunki, zarówno w skali mikro – zawód lekarza i fizjoterapeuty, cztery ściany gabinetu i przyzwolenie na nieograniczone dotykanie nastoletnich ciał, jak i w skali makro – zaufanie rodziców i trenerów kadry oraz „krycie” ze strony instytucji. Okrutna ironia, wydobyta w obu filmach, polega na tym, że Larry Nassar cieszył się także sympatią samych gimnastyczek: był tym jedynym fajnym gościem w kadrze, który na zgrupowaniach szmuglował im cukierki i przekąski i był po prostu miły, w odróżnieniu od surowych, gniewnych, wiecznie niezadowolonych, wiecznie łajających, krzyczących bądź agresywnie milczących trenerów. Z tymi trenerami to zresztą brzmi znajomo, prawda? Aż chciałoby się dodać, że może i krzyczeli, ale na pewno byli charyzmatyczni, odnosili sukcesy, i taka jest cena sławy, gimnastyka to nie zajęcie dla mięczaków, a „w relacjach międzyludzkich zadrażnienia, konflikty czy trudne problemy są zjawiskiem będącym na ogół częścią normalności, a nie patologii”, ale to analogia i skojarzenie, do których jeszcze powrócę.
To także opowieść o niesłuchaniu dzieci ofiar. Rodzice nie słuchają, bo nie chcą bądź nie mogą uwierzyć, że ten miły, uczynny człowiek mógłby robić coś takiego, bo dzieci generalnie się nie słucha, bo ich skargi uznaje się wciąż za z gruntu podejrzane wykręty: od treningu, od lekcji, od zajęć, od obowiązków. O ile dla rodziców odmowa uwierzenia w dziecięce zwierzenie-skargę jest częścią mechanizmu wyparcia (przypłaconego niekiedy samobójstwem, gdy prawda wyjdzie na jaw), o tyle decydenci w instytucjach świadomie i celowo uciszają, zamiatają pod dywan i okłamują. I o tym także opowiadają te dwa filmy: o systemowym kryciu sprawców. „Wszyscy wiedzieli, nikt nie reagował”, to dość uniwersalny morfem opowieści o przemocy w zespołach i instytucjach, ale tu sprawa idzie jeszcze dalej: ci, co mieli władzę, by zareagować, opracowali specjalną procedurę oszukiwania ofiar i zapewniania bezkarności sprawcom. Bo Larry Nassar nie był wyjątkiem, raczej najgłośniejszym wśród sprawców. Jeśli zastanawiacie się teraz, czy miały miejsce przypadki przenoszenia oskarżanych o nadużycia trenerów do innych parafii miejsc pracy, to tak, miały miejsce.
Mimo tych narzucających się analogii historia jest dosyć „wygodna” dla polskiego widza: kontekst amerykański pozwala się zdystansować, usadowić na pozycji obserwatora kultury, używam tego określenia prowokacyjnie, lecz z rozmysłem, egzotycznej. Egzotyczna i odległa dla nas jest sama struktura instytucjonalna amerykańskiego sportu z jego federacjami i rozbudowanym systemem ośrodków uniwersyteckich. My kibicujemy raczej narodowym reprezentacjom, kolejnym złotym drużynom, wybitnym jednostkom i lokalnym klubom piłkarskim, oni – swoim córkom, synom, braciom i kolegom. Rola stypendiów sportowych jako – problematycznego – narzędzia emancypacji dla osób z klas defaworyzowanych, a zarazem znaczenie i powszechność sportowej partycypacji dla wspólnot lokalnych jest raczej czymś, co znamy z amerykańskich seriali niż ze społecznego doświadczenia. Egzotyczna jest wreszcie sama gimnastyka – dyscyplina dla polskiego kibica raczej, niech się ten przymiotnik powtórzy raz jeszcze, egzotyczna, marginalna, oscylująca na granicy „sportowości”, budząca nieufność i rozbawienie, podobnie jak łyżwiarstwo figurowe: cóż, wygibasy, wstążki, skoki przez, he, he, konia, kuriozalna atrakcja dla zapalonych widzów igrzysk olimpijskich, którzy raz na cztery lata oddają się wszystkiemu, czemu nie oddają się na co dzień: od badmintona do gimnastyki artystycznej. Wciąż chyba też kojarzymy gimnastyczki raczej z na wpół zniewolonymi chińskimi atletkami albo z krzykliwie i kuriozalnie umalowanymi sportsmenkami z krajów tzw. byłego bloku wschodniego niż z Amerykankami (choć sytuację mogła zmienić nieco kariera miny McKayli Marooney podczas IO w Londynie, w 2012 roku, mina, która wobec ujawnionej przemocy, nie tylko seksualnej, w drużynie nabiera teraz nowych znaczeń), to raczej sfera kampu niż sportu. Tymczasem dla Amerykanów jest to jeden ze sportów narodowych, co trzeba sobie uświadomić, żeby zrozumieć wstrząs, jakim była sprawa Larry’ego Nassara, ale też aby zrozumieć „korekcyjny” potencjał całej tej sprawy.
Jest to bowiem jeszcze jedna opowieść o American Dream, która poszła trochę nie tak, wypaczyła się, zboczyła z kursu. Motyw zbrukanego, „zniszczonego”, „skradzionego” marzenia przewija się nieustannie w obu filmach, wraz z zapewnieniami bohaterek, że wciąż bardzo kochają gimnastykę. Że pragną brać udział w zawodach i reprezentować swój kraj, że to największa nagroda dla każdej atletki, każdego sportowca, godna największych wyrzeczeń. Larry Nassar, demoniczne małżeństwo trenerów Karolyich albo konsekwentnie ukrywający sprawy Steve Penny, (były już) dyrektor generalny USA Gymnastics, albo poniżający dziewczyny psychicznie trener John Geddart, a także wszyscy, którzy po drodze dowiedzieli się, ale nie powiedzieli (jak trenerka Kathie Klages), jawią się tutaj jako wypaczenia systemu, przeszkody na drodze w realizacji marzenia, a nie konsekwencje w określony sposób zaprojektowanego systemu kreacji i realizacji marzeń. W optyce twórców obu opowieści zdaje się to system, który wymaga korekty, nie demontażu.
„Athlete A: Sport w cieniu skandalu”, reż. Bonni Cohen, Jon Shenk, USA 2020, na Netfliksie od czerwca 2020Oczywiście, że końcowe sceny filmu są wzruszające, a nawet więcej niż wzruszające, bo „empowerujące” (nie wiem, czy ten amerykański czasownik doczekał się jakiejś zgrabnej polskiej translacji). Larry Nassar zostaje skazany na 175 lat więzienia, ale prawdziwie katarktyczną satysfakcję przeżywamy, słuchając wystąpień jego ofiar i oglądając, jak on zmuszony jest ich wysłuchać. Prowadząca sprawę sędzia Rosemarie Aquilina pozwoliła 150 gimnastyczkom ofiarom wypowiedzieć się w sądzie, złożyć świadectwo, oskarżyć swojego oprawcę, ale przede wszystkim, z obowiązku, z przymusu wysłuchania ofiar uczyniła element kary. Wymiar symboliczny jest oczywisty: oddanie głosu tym, którym odmówiono wysłuchania, odwrócenie ról – z wystraszonych i posłusznych ofiary stają się tymi, które mówią i dodają sobie otuchy. Ich jest wiele i są solidarne, on zmęczony i zmieszany. I bardzo dobrze. To także przesunięcie światła reflektorów z demonicznego zboczeńca, jakim chętnie byśmy widzieli Nassara, ignorując systemowy kontekst jego poczynań, na ofiary, które stają się bohaterkami – ich odwaga, determinacja i przełamanie wstydu doprowadziły do ukarania przestępcy. To strasznie piękne, sama się wzruszam, naprawdę, ale trochę niepokojąco zbyt łatwe. Zwłaszcza kiedy pojawiają się tak klasycznie amerykańskie zdania jak „Dziewczyny muszą walczyć o siebie, bo nikt inny tego nie zrobi” albo „Sport będzie lepszy dla przyszłych pokoleń”, albo skierowane do ofiary, a zarazem sygnalistki Rachael Denhollander słowa sędzi Aquiliny: „Stworzyłaś armię tych, co przetrwały (w oryginale: army of survivors), i jesteś jej pięciogwiazdkowym generałem”. Nie chcę się czepiać metaforyki militarnej czy wojennej, wiem, że częściej to ona – ta metaforyka – mówi nami niż my nią, ale to właśnie wydaje mi się symptomatyczne: jeszcze jedno starcie ze złem zostało wygrane, armia dzielnych dziewczyn zwyciężyła ze złoczyńcą i naprawiła system, Ameryka uratowana, Ameryka przetrwa, możemy się rozejść i wrócić przed telewizory podczas następnych zawodów.
„Druga strona medalu. Skandal w amerykańskiej gimnastyce”, reż. Erin Lee Carr, USA 2019, na HBO od maja 2019Brakuje tu natomiast refleksji nad kategoriami, które stoją wysoko w hierarchii wartości kultury nie tylko amerykańskiej, ale i Zachodu w ogóle: nad rywalizacją traktowaną jako najwyższa forma samodoskonalenia, nad zwycięstwem, które warte jest każdej ceny, nad konkurencją jako zasadą relacji międzyludzkich i międzyzespołowych. Zamiast wyrażać nadzieję, że gimnastyka będzie w przyszłości lepszym sportem dla następnych pokoleń dzieci, powinniśmy może zapytać: hej, co jest z nami nie tak, że do szczęścia potrzebujemy ciężko pracujących dzieci, które możemy podziwiać na ekranie i scenie? Może powinniśmy się zastanowić nad tym, czy dzieci w ogóle powinny uprawiać sport, wyczynowy i zawodowy? A przechodząc na poziom bardziej uniwersalny: jeśli żyjemy w kulturze, która promuje indywidualny wysiłek opowiadany w kategoriach nieustannego zwyciężania nad czymś lub nad kimś (swoim ciałem, swoim lenistwem, swoją słabością, rywalami, chorobą itp., itd.), która cierpienie (zwłaszcza przeniesione na kogoś, na przykład na kobietę, dziecko albo sportowca) uważa za nieusuwalny składnik procesu kształtowania charakteru, dojrzewania, odnoszenia sukcesu (per aspera ad astra, prawda? Czyli no pain, no gain, jak mawiają Amerykanie), jeśli wreszcie krzywdy ludzkiej nie uznajemy za najwyższy skandal, a za wypadek przy pracy, to cóż się dziwić, że jest to kultura, która stanowi idealne środowisko do rozwoju przemocy i przemocowców? A może nie są oni wypaczeniem, tylko, by tak rzec, „naturalną” konsekwencją tak pomyślanej kultury? A jeśli dodamy do tego umiłowanie hierarchii, lekceważenie słabszych (znowu: dzieci, kobiety), wyrozumiałość dla męskiego (w sensie kulturowym, nie płciowym) ego i form jego ekspresji takich jak: krzyk, monolog, wybuch agresji, naruszanie granic, to układanka się dopełni.
Dokumenty o amerykańskich gimnastyczkach zaczęłam oglądać w czasie ukazywania się coming outów aktorek związanych z Gardzienicami, tym łatwiej było mi więc dostrzec pewne uniwersalne mechanizmy treningu i przemocy. W obu przypadkach poczucie niepewności, niewiary we własną wartość, słabości nie było tylko czymś, co „wykorzystuje” charyzmatyczny i okrutny trener mistrz, ale czymś, co świadomie w swoich podopiecznych ofiarach kreuje i podtrzymuje. A wszyscy dookoła myślą, że tak powinno być, a nawet jeśli nie powinno – to tak już jest, no trudno. Poza tym: nikt nikogo nie zmusza do uprawiania sportu, nikt nikogo nie zmusza do gry w teatrze, do chodzenia do pracy, do robienia kariery, do… i tak dalej. W tego typu argumentach doskonale odbija się to, jak głęboko i perfidnie zakorzenione jest w nas przekonanie, że cierpienie jest akceptowalną ceną za wszystko, a nawet jakimś brzegowym warunkiem społecznej akceptacji. Jak przecierpisz swoje w „niewłaściwym ciele”, to pozwolimy ci uzgodnić płeć. Jak udowodnisz, że twój homoseksualizm nie jest fanaberią wynikającą z kompulsywnego oglądania kucyków Pony, a niemożliwym do odparcia popędem, to może cię zaakceptujemy. Jeśli zostaniesz zgwałcona albo grozi ci śmierć, to teoretycznie uznamy, że masz prawo do decydowania o własnym brzuchu. Bo praktycznie już nie. Tak jakby wciąż chęć uprawiania gimnastyki i niebycia molestowaną, chęć uprawiania aktorstwa i niebycia wyzywanym przez reżysera, chęć uprawiania seksu i nierodzenia dziecka była czymś, co przekracza horyzonty naszej wyobraźni.
Jest jeszcze jeden film poruszający kwestię molestowania seksualnego w świecie sportu – francuski dokument Pierre’a-Emmanuela Luneau-Daurignaca pod mało efektownym tytułem „Molestowanie seksualne w świecie sportu”. Sam film też jest, by tak rzec, mało efektowny: pejzaże z drona, widziane od góry puste baseny, bezludne boiska i opustoszałe stadiony przeplatane są „gadającymi głowami”: wypowiedziami ekspertów, socjologów i psychologów sportu, dziennikarzy zajmujących się sprawami nadużyć seksualnych i bolesnymi świadectwami ofiar. To dzieło nużące i wymagające, przy czym nie jest to zarzut – raczej docenienie powściągliwości formy. Przy braniu na warsztat tak trudnego tematu nie należy się popisywać. Luneau-Daurignac przygląda się „skandalom” w świecie piłki nożnej, pływania, łyżwiarstwa figurowego, sportów motorowych w różnych krajach i związkach sportowych, próbując uchwycić mechanizmy przyzwalania na przemoc i ukazując podobne scenariusze: zawstydzone dziecko, szok rodziców, tajemnica poliszynela, aktywne ukrywanie sprawców przez federacje. Pokazuje i nazywa po imieniu czynniki, które stoją za powszechnością zjawiska. To przede wszystkim szczególna sytuacja ciała – trening sportowca jest szkołą cierpienia, ale i „zadaniowego” podejścia do własnego ciała, które staje się „maszyną do spektaklu”. Młody sportowiec czy sportsmenka oswaja się z bólem, ból fizyczny staje się jego najwierniejszym towarzyszem, co, jak podkreślają wypowiadający się w filmie eksperci, ułatwia zatarcie granicy między bólem „sportowym” a tym zadawanym przez wykorzystujących dorosłych. Do tego dochodzi trening posłuszeństwa autorytetom i wdrażanie do podporządkowywania się reżimom i dyscyplinie, zgoda na oddanie ciała w zarząd innych ludzi: trenerów, lekarzy, dietetyków, masażystów, a czasem – gwałcicieli. Przyzwyczajenie do cierpienia sprawia, że trudno rozróżnić jego rodzaje, trudno stawić mu opór, czasem nawet trudno zauważyć je jako coś, co nie powinno mieć miejsca. Sytuacji nie ułatwia wstyd związany ze sferą intymną, nieumiejętność (a raczej: nie bycie nauczonym!) stawiania granic niechcianemu dotykowi, lęk przed zawiedzeniem trenerów, rodziców i wszystkich, którzy tak bardzo liczą na twój sukces. Nie ułatwia jej też komercjalizacja sportu i wszechwładza liberalnego języka: sport jest biznesem jak każdy inny, ogromnie dochodowym, a ciało sportowca czy sportsmenki – jeszcze jednym towarem do sprzedania. Jeśli twoje ciało traktuje się jak towar, trudno walczyć o jego autonomię.
We wszystkich trzech filmach pojawia się, wypowiadane przez różne osoby, to samo zdanie: „As long as the medals keep coming they don’t care” – tak długo, jak są medale i pieniądze, wszyscy mają to gdzieś. Wszyscy, czyli trenerzy, działacze, szefowie federacji, a czasem też opinia publiczna. Nie chcę stawiać tez zbyt radykalnych, ale czy cena cierpienia, jaką płacą konkretne ludzkie ciała za zbiorowe ekscytacje wywoływane sportową rywalizacją, nie każe postawić pod znakiem zapytania samej idei sportu zawodowego? Nie chcę przez to powiedzieć, że wszyscy, którzy oglądają zawody gimnastyczne, pływackie czy mecze lig angielskich, są współwinni nadużyć, przecież sama oglądam. Nie chcę też stawiać dramatycznego pytania, czy ich cierpienie – nie tylko to związane z przemocą seksualną, ale i każdą inną: psychiczną i przemocą dyscyplinowania i eksploatowania ciała – jest warte naszej uciechy z rozrywki i wspólnotowych emocji. To byłoby pytanie zbyt demagogiczne, wydaje mi się jednak, że coś jest na rzeczy. Jasne, strasznie trudno wyobrazić sobie świat bez sportu, jaki znamy, ale może warto pogłówkować, jak zmienić – i sport, i świat – tak, aby źródłem satysfakcji nie była jedynie walka: ciała z psychiką, psychiki z cierpieniem, i rywalizacja, która czerpałaby większą radość z gry niż ze zwycięstwa?
Jeszcze małe postscriptum: wracam do scen z sądu, do tego momentu, gdy głos oddany został kobietom ofiarom, a mężczyzna sprawca musi słuchać, czy mu się to podoba czy nie. Ten bardzo mocny gest zmuszenia do słuchania (nawet jeśli przy zamkniętych uszach, nawet jeśli bez zrozumienia) skojarzył mi się z krążącym w internecie filmikiem z wystąpienia studentki podczas zajęć sędziego Trybunału Konstytucyjnego, profesora Jakuba Steliny. W poniedziałek, po czwartkowym „wyroku” Trybunału wszyscy uczestnicy zajęć pokazali prowadzącemu symbole Strajku Kobiet, a jedna ze studentek zafundowała mu spokojną, rzeczową, choć niepozbawioną emocji pięciominutową przemowę i słusznie została doceniona za odwagę i bohaterstwo. Wiele satysfakcji przyniosło słuchanie jej nieco podenerwowanego, pewnie nienawykłego do długiego przemawiania (dziewczyny, jak mówią, to się śpieszą, dziewczyny nie są socjalizowane do zabierania głosu), ale pewnego przemówienia, w którym słychać było gniew, rozczarowanie i bunt. Największą radość widzów nagrania wywołało właśnie owo odwrócenie ról: ten, który zrobił, ten, który podjął decyzję, musi teraz wysłuchać. Głos zabrano nie tylko przeciw niemu, ale też jemu, po prostu. Czy nie jest to właśnie marzenie wielu (zapewne nie wszystkich) ofiar przemocy (a za ofiarę przemocy państwa może się dziś uważać w Polsce każda osoba mogąca zajść w ciążę) – skonfrontować sprawcę ze swoimi racjami i ze swoim gniewem? Oczywiście, że wypowiedzenie się przynosi ulgę, a wypowiadanie racji – satysfakcję. Jednak w obu przypadkach: zarówno Larry’ego Nassara, jak i sędziego Steliny, powinniśmy pamiętać, że to jedynie nagroda pocieszenia. Że istnieje zło, któremu nie można zadośćuczynić, i gniew, który nie zawsze zdolny jest odwracać wyroki (choć mam nadzieję, że w tym przypadku będzie zdolny). Ale przede wszystkim powinniśmy pamiętać, że lepiej jest słuchać pokrzywdzonych i zainteresowanych oraz tego, co mają do powiedzenia na temat swoich ciał, przed, a nie po tym, jak się podejmie w sprawie nie swoich ciał decyzję.