W zrujnowanej Warszawie roku 1945 na oceanie gruzów bieliła się, owszem, piana zetlałego papieru, ale nie było łatwo o porządne materiały piśmienne, dlatego pierwsi pracownicy Biura Odbudowy Stolicy zapisywali swoje pierwsze inwentaryzacyjne raporty ze stanu ruin i gruzów, na czym się dało: kartkach wydartych z kalendarza („Arkady swoim czytelnikom z życzeniami noworocznymi”), na jakichś skrawkach notesikowych w wyblakłą kratkę. Zapisywali – najczęściej ołówkiem i schludnym przedwojennym pismem – wyroki na domy: rozbiórka lub, rzadziej, odbudowa. Skrupulatnie katalogowali różne stopnie zrujnowania: wypalenie, brak dachu, resztki schodów, wypalenie, ale solidny strop, itd., itp. Ktoś, kto w lutym lub marcu odwiedził ulicę Nabielaka, o posesji pod numerem 9 napisał: „Budynek mieszkalny; III-piętrowy; stan: wypalony; wniosek: do rozbiórki”. Ale późniejszy lustrator BOS-u musiał, w sierpniu 1945 roku, zweryfikować wyrok, i zanotował, że w domu mieszka już pięć osób i że należy „usunąć gruz nad zamieszkałą częścią parteru i bramy”, bowiem między lutym a sierpniem ówcześni mieszkańcy domu przy Nabielaka 9 rozpoczęli odbudowę na własną rękę. To historia drugiego powstania warszawskiego, jak nazwał je działacz lokatorski Antoni Wiesztort, powstania z gruzów, powstania zwycięskiego. W tabelce lustracyjnej BOS-u z dnia 24 września 1946 widnieje już adnotacja „nie zagraża”. Wśród robinsonów-rekonstruktorów był między innymi Franciszek Brzeski, który w ramach wynagrodzenia otrzymał mieszkanie komunalne. Półtora roku po zakończeniu wojny, dwa lata po „wyzwoleniu” Warszawy, w styczniu 1947 roku urodziła się jego córka, Jolanta. 61 lat później dom pod adresem Nabielaka 9, w którym wciąż mieszkała Jolanta Brzeska, został zreprywatyzowany decyzją prezydenta miasta stołecznego Warszawy, a do drzwi Jolanty i Kazimierza Brzeskich zawitał Marek M., czyściciel kamienic.
1 marca 2011 roku Jolanta Brzeska opuściła dom przy Nabielaka 9. Jak sugerowałoby pozostawione na kuchennym blacie mięso, a w pokoju telefon i torebka, myślała, że wychodzi na chwilę. 7 marca jej córka zidentyfikowała znalezione kilka dni wcześniej w Lesie Kabackim spalone zwłoki.
3 grudnia 2021 premierę kinową miał film Michała Otłowskiego pt. „Lokatorka”.
To jest film o różnych rzeczach
To jest film o młocie pneumatycznym, który startuje o piątej nad ranem i w miarę bezpieczną, w miarę znajomą plamę asfaltu na twoim podwórku zmienia w małe gołoborze gruzów, tuż pod samą klatką, tak żeby skutecznie utrudnić ci przejście, dojście, dojechanie, wniesienie wózka dziecięcego czy inwalidzkiego. To jest film o twojej pralce, która się komuś „wymsknęła z rąk” przez okno na ten właśnie asfalt, o niesympatycznych mężczyznach, którzy przychodzą i przychodzą, o pismach administracyjnych z podwyżkami czynszu, od których, i pism, i podwyżek, robi ci się niedobrze, gorąco i zimno równocześnie, to jest film o spirali długów, w które popadasz, taki polski „Squid Game”, i „odcinaniu prądu i gazu”, to jest film o Marku Mossakowskim i o tym, jak otwierał zamek twojego mieszkania od zewnątrz za pomocą wiertła, to jest film o niezbyt ładnych meblach (tapicerka lat 90. źle się zestarzała, zresztą nigdy nie była młoda), niezbyt modnych wnętrzach, roślinach doniczkowych i licytacji komorniczej: dwóch smutnych panów, bez większego przekonania targuje się o serwis z majoliki i stół po twoim ojcu. „Niczego mi, proszę pana, tak nie żal jak porcelany”, mówił jeden poeta, a drugi odpowiadał, że jeżeli porcelana, to wyłącznie taka, której nie żal pod butem kata „i młotem komornika”, tego nie dodał, ale za to pytał, „czy nikt ci nie powiedział, że nie będziesz nigdy w świecie czuł się jak u siebie w domu?”.
To jest film o kondycji prekarnej, czyli kondycji niepewnej, o tym, że prawo własności jest święte i bezwzględne, a zarazem abstrakcyjne: władać to znaczy mieć wyrok sądowy, a nie obejmować w posiadanie kilkudziesięcioletnim używaniem, nie, nie, to się zawsze może skończyć. Więc to jest film o lęku i stresie, o pełzającej bezdomności, która czasem kończy się śmiercią w piwnicy, to jest film o uczuciu, którego, mam nadzieję, nigdy nie zaznacie, i trudno wam sobie nawet je wyobrazić, a które jednak może być dla wielu z nas obleśnie, niepokojąco znajome: uczuciu, że wszystko się wali na głowę albo że może się zawalić, i jest w tym, obok złości, gniewu i rozpaczy, jakiś wstyd, jakieś skrępowanie: to wszystko, co swojsko, intymnie twoje – jakieś dywany, jakieś kilimy, trochę kiczowate bibeloty, trochę przestarzała boazeria, schowek na kapcie, twoje już nie jest i nie będzie, może nigdy nie było, bo ktoś uznał, że prawo własności jest święte, w przeciwieństwie do faktu twojego tu przebywania, a ktoś inny, że można na tym świętym, choć podlegającym handlowi prawie, zrobić niezły interes.
To (nie) jest film o różnych rzeczach
To jest film o tym wszystkim, co wyżej, ale zaledwie przez chwilę, przez dwadzieścia, może czterdzieści minut, bo potem robi się z tego film o innych rzeczach, zaraz opowiem o jakich, ale większy problem mam z tym, o czym ten film nie jest. Bardzo nie lubię być psujzabawą, nie wiem, czy wypada marudzić albo – mówmy poważnie – krytykować film, którego intencje były słuszne: opowiedzenie historii zabójstwa działaczki lokatorskiej i oddanie hołdu grupie ludzi, którzy byli ofiarami tzw. dzikiej reprywatyzacji. Zwłaszcza że twórcy konsultowali się z Magdaleną Marią Brzeską, a na przedpremierowe pokazy zaproszono działaczki i działaczy lokatorskich, ci zaś uznali – choć nie bez zastrzeżeń – film za „swój”. Więc może lepiej i taktowniej byłoby potraktować ten niewybitny, ale nie bardzo przecież zły, przecież „sprawnie nakręcony”, „trzymający w napięciu” i „nieźle zagrany” obraz jako pretekst jedynie do rozważań o reprywatyzacyjnej patologii, mieszkaniowej deprywacji, galopującej pauperyzacji, bucie i chciwości władzy, amoralności prawa i braku sprawiedliwości. Tylko że o tych kwestiach napisano już bardzo dużo i bardzo dobrze (Beata Siemieniako, Joanna Kusiak, Piotr Ciszewski i wielu innych), a powstrzymanie się od krytyki jedynie dlatego, że jesteśmy (zasadniczo) po tej samej stronie co twórcy (przez co rozumiem, że jesteśmy po stronie ofiar reprywatyzacji, przeciw chciwości, bucie i korupcji), byłoby chyba gestem protekcjonalnym, zresztą po prostu kino zaangażowane społecznie i powinno, i wiemy skądinąd, że potrafi być dobre formalnie.
Więc przede wszystkim: to nie jest film o Jolancie Brzeskiej. To znaczy niby jest, ma tytuł „Lokatorka”, a grająca rolę tytułową Sławomira Łozińska wizualnie bardzo przypomina Brzeską, szczegóły oddano pieczołowicie, razem z prowadzącą sprawę policjantką oglądamy nawet filmiki, na których Łozińska mówi kwestie Brzeskiej, na których zrekonstruowano „wtargnięcie” na Radę Warszawy 17 marca 2011, a jednak jest tak, jakby twórcy filmu nie mogli uwierzyć, że Brzeska była kobietą z krwi i kości, a nie tylko ikoną ruchu lokatorskiego, szablonem odmalowywanym na murach, sprowadzonym do wizerunku starszej pani z trwałą ondulacją i w okularach. Bo właściwie nie dowiemy się, czym się Brzeska dla ruchu lokatorskiego zasłużyła, że miała jakieś poglądy, jakąś charyzmę, że była działaczką, koleżanką, osobą. Tymczasem, jak wspominają Antoni Wiesztort i Maria Burza:
Znaliśmy Brzeską z protestów lokatorskich od 2009 roku. W tym czasie zdecydowanie wyłaniała się jako liderka, osoba, która potrafi konkretnie zajmować się sprawami lokatorskimi – zbierać dokumenty, doradzać prawnie – choć nie była prawniczką, tylko samoukiem. Całą wiedzę, która dzisiaj jest znacznie bardziej powszechna, bo powoli przyswoiły ją media i politycy, zdobywali wówczas lokatorzy, samodzielnie rozpracowując poszczególne sprawy na dyżurach lokatorskich. W ten sposób podjęto tak trudne tematy jak indemnizacja czy kwestia nierozliczonych kosztów odbudowy Warszawy.
Tytułowa bohaterka „Lokatorki”, Janina Markowska, jest właściwie jedynie ofiarą: zalęknioną, zniechęconą, bierną. Symboliczne, że film reklamuje kadr ze Sławomirą Łozińską zasłaniającą rękami usta w geście zdumionego przerażenia. W toku filmowego śledztwa dowiadujemy się, że ofiara „nie krzyczała”, i jest coś zastanawiającego w tym splocie milczeń, trochę tak, jakby ten krzyk Brzeskiej był niewygodny, a może po prostu obojętny także dla tych, którzy chcą upamiętnić jej męczeńską śmierć – ich też nie obchodzi, co krzyczała.
To nie jest film o ruchach lokatorskich. Kiedy na ekranie pojawił się – znów stylizacja wizualna ważniejsza niż wszystko inne – Emilian Kamiński w białej fryzurze na Piotra Ikonowicza, wymieniłyśmy się z koleżanką nieprzyzwoitymi chichotami, że ciekawe, kto zagra Joannę Erbel (kandydatka na prezydentkę Warszawy brała udział w blokadach eksmisji), a kto Zenobię Żaczek albo jak pokażą queerowych anarchistów, słowem, wiecie, niezdrowo podjarałyśmy się perspektywą, że za chwilę zobaczymy kawałek „naszego” świata. To było strasznie naiwne: ruchów lokatorskich w filmie nie ma, nie ma aktywizmu społecznego, nie ma niewygodnych działaczek i działaczy, może jestem podejrzliwa, może uprzedzona, ale nie mogę oprzeć się wrażeniu, że wypchnięto poza kadr wszystkich i wszystko, co mogło być kłopotliwe estetycznie i niezręczne politycznie. I znowu – scena blokady eksmisji pana Antoniego z Oboźnej jest wiernie, jak to się mówi, „oparta na faktach”, ale spojrzenie kamery pracuje tak, żeby przypadkiem nie pokazać nadmiernej sprawczości tych, co blokują, zagląda w twarze policjantów i samego pana Antoniego, „sprawców” (albo pomocników sprawców) i ofiary. Film uparcie nie chce być opowieścią o solidarności, współdziałaniu, ale też o wzajemnym uczeniu się i, wybaczcie trochę pompatyczne sformułowanie, zdobywaniu podmiotowości. Znowu oddam głos działaczce lokatorskiej, Zenobii Żaczek:
Ruch lokatorski w Warszawie i w innych miastach powstał jako synteza aktywizmu o klarownie lewicowym profilu i ludzi poszkodowanych przez reprywatyzację i głód mieszkaniowy, którzy nie mieli najczęściej żadnych wcześniejszych doświadczeń politycznych. Ta mieszanka pozwoliła przezwyciężyć wolnorynkowy fatalizm dominujących w ostatnim 30-leciu ideologii, pozwoliła sformułować zakrawające na herezję hasła, takie jak „Mieszkanie prawem, nie towarem”. Dla aktywistów lewicowych była to wartościowa lekcja pokory, by poznać ludzi takimi, jakimi są, a nie przez pryzmat wyidealizowanych ruchów ludowych z książek. […] Bez połączenia lewicowych idei i problemów zwykłych ludzi ruchu lokatorskiego by po prostu nie było i nie byłoby możliwe sformułowanie jego postulatów i zdefiniowanie jego programu. Bolesną i niewdzięczną pracą u podstaw te sprzeczności były przezwyciężane.
Więc o czym to jest? O dzielnej policjantce (Irena Melcer), jej determinacji i poczuciu obowiązku, a tym samym – sprawiedliwości. Więc jednocześnie jest to też film o polskiej policji, w której panuje paraliżująca hierarchia, swojski mobbing, casualowy seksizm, no i oczywiście układy, układziki, ale nie dajmy się zwieść, to nie jest film antysystemowy, im bardziej skorumpowane i wujowato-seksistowskie jest środowisko, w którym poruszać musi się komisarz Anna Szerucka, im ciemniejsze i mroczniejsze korytarze musi przemierzać, im więcej osobistych szykan znosić, im bardziej staje się (w coraz lepszych ciuchach) polską Sarah Lund, tym bardziej jej kibicujemy, a wraz z nią wszystkim zwyczajnym, uczciwym i jeszcze sprawiedliwym funkcjonariuszom. Sparafrazuję Klarę Cykorz piszącą o „Hiacyncie”: problemem „Lokatorki” jest to, że film bardziej zainteresowany jest niezłomnością prowadzącej walkę z niesprawiedliwością policjantki niż samą niesprawiedliwością i jej systemowym wymiarem.
To jest film o złych ludziach, bogatych i cynicznych mężczyznach (oraz jednej zepsutej pani prokurator, w tej roli Elżbieta Jarosik) i ich gburowatych pomagierach, o powiązaniu skorumpowanych polityków, którzy nad dekadenckimi ucztami (homary, szparagi, a może nawet… ośmiorniczki) w wyrafinowanych wnętrzach ubijają swoje ciemne interesy, egzekwowane później przez prymitywnych pakerów z siłowni, a przy tym wszystkim przerzucają się ciętymi ripostami i kwestiami tak dobrymi, że nie mogłyby paść „w prawdziwym życiu”, więc oddychamy z ulgą, to „afery na górze”, cała ta „dzika reprywatyzacja” to straszny przekręt, układ w układzie, za wszystkim stoją zresztą byli ubecy, bynajmniej nie nasza własna, neoliberalna aksjologia, pragnienie normalności i niechęć do patologii, no bo, powiedzmy sobie szczerze, to straszne z tą Brzeską, ale my tu spłacamy kredyt, a ci sobie żyją w mieszkaniach komunalnych za śmiesznie niski czynsz, no i prawda, co komuniści zabrali, to w końcu trzeba oddać prawowitym właścicielom, co nie?
Trochę się wyzłośliwiam, ale w filmie jest w zasadzie jedna scena, w której rozmawia się o istocie problemu reprywatyzacji, ale argumentem Szeruckiej jest raczej empatia niż sprawiedliwość. „W tej całej sprawie – mówi nad kuflem piwa do kolegi policjanta – są tylko dwie strony: ci, co mają święte prawo własności, i ci, co gówno mają”. „Za tych, co gówno mają”, odpowiada komisarz Piontek i jest to piękny toast, ale ja bym wolała, żeby ktoś wywrócił stolik, i to nie ten z napisem „prawo”, ale ten z napisem „sprawiedliwość”.
Bo to jest film o prawie, ale niekoniecznie o sprawiedliwości. Zwłaszcza w pierwszych scenach filmu sformułowania „w prawie”, „mam prawo”, „w świetle prawa” padają nader często z ust złych ludzi i jest to może największą, choć nie wiem, na ile zamierzoną, wartością filmu: pokazanie, że cały ten skandaliczny proces wysiedleń odbywał się legalnie. Amoralność prawa i jego wcale nieoczywiste, wcale nieścisłe związki ze sprawiedliwością to kwestia, która w ostatnich miesiącach nabiera w Polsce złowieszczej, palącej aktualności. O indolencji prawa i bezwładzie całego systemu jako warunku umożliwiającym reprywatyzacyjne patologie pisała Beata Siemieniako w „Reprywatyzując Polskę”, a Joanna Kusiak w „Chaosie Warszawa” o fikcjach prawnych, antymiejskim wymiarze procesów reprywatyzacyjnych, a także o tym, jak bardzo obojętne na ludzki wymiar i konkretne cierpienie może być prawo, zwłaszcza w określonym systemie aksjologicznym.
Z figurą „dzikiej reprywatyzacji” jest trochę jak z „antysemityzmem bez Żydów”: to konstrukcje, które kierują naszą uwagę na „błędy i wypaczenia”, neutralizując zarazem swoje wersje bez tych dookreśleń. „Antysemityzm bez Żydów” jawi się jako ciekawe kuriozum polskiej mentalności, skansen i zabobon, sugerując jednocześnie, że „antysemityzm z Żydami” jest jakiś bardziej, jakkolwiek upiornie to brzmi, zrozumiały, podobnie krytyka „dzikiej reprywatyzacji” wychodzi z założenia, że tak generalnie to sprawiedliwie jest oddać to, co kiedyś zabrano, nie zadając pytania o to, czy w ogóle sprawiedliwe było to coś kiedykolwiek posiadać, „to coś”, czyli miejsce życia, schronienia i funkcjonowania innych ludzi. Dopóki nie zakwestionujemy aksjomatu, że mieszkanie jest towarem, a nie prawem, nie będzie sprawiedliwości.