MONIKA STELMACH: Co to są mikroaparatamenty? Tak zatytułowałeś swój cykl fotograficzny, który można oglądać w warszawskiej Zachęcie.
JAKUB CERTOWICZ: Nie wymyśliłem tego terminu na potrzeby projektu, on funkcjonuje w świecie deweloperów i hotelarzy. Przypuszczam, że to kalka z angielskiego microapartaments – co w dosłownym tłumaczeniu znaczy małe mieszania. Na gruncie polskim jest w tym nadużycie, ponieważ w polszczyźnie istnieje słowo „apartament”, ale w znaczeniu duże, luksusowe mieszkanie. W tym kontekście określenie „mikroapartament” dodaje szyku i splendoru. Lokale sprzedawane są jako nowoczesne obiekty, tylko z niewielkim metrażem. To pewne oszustwo językowe, ale też i architektoniczne.
Dlaczego architektoniczne?
Pod tym określeniem często kryją się tzw. aparthotele, które są hybrydami – czymś pomiędzy hotelem a mieszkaniem. Formalnie hotele podlegają innym wymogom, przede wszystkim mogą mieć mniejszą minimalną powierzchnię i szerokość pokojów, nie podlegają też normom dotyczącym nasłonecznienia. Można je łatwiej i taniej budować. Finalnie jednak taki twór wynajmowany jest jako mieszkanie – długookresowo. Dodatkowo deweloperzy opakowują swój produkt w pozory luksusu.
Co decyduje o tym luksusie?
Pomysł na gruncie polskim jest stosunkowo nowy, więc i budynki są nowe. Na dole przez całą dobę siedzi konsjerż, czyli po prostu ochroniarz. Teoretycznie ma pilnować, żeby nie wchodzili obcy, w praktyce wpuszcza wszystkich, bo lokatorów jest dużo, często się zmieniają i nie jest w stanie ich wszystkich zapamiętać. Wejście do budynku jest na kartę, a nie na klucz, co też nosi znamiona nowoczesności. Nowa jest również winda. I to chyba tyle luksusu. Takich inwestycji powstało w Polsce kilka w ostatnich latach. Większość moich zdjęć pochodzi z jednych z pierwszych w Polsce mikroapartamentowców we Wrocławiu, wybudowanych w 2013 roku. Tu najmniejsze mieszkanie ma około 11 metrów kwadratowych, największe 22.
Jakub Certowicz
Urodził się i uczył w Warszawie, chwilowo mieszka w górach. Specjalizuje się w fotografii architektury. Założyciel i współtwórca bloga okołofotograficznego Niebo na Betonie. Współpracuje na stałe przy dokumentacjach fotograficznych i projektach artystycznych z Nowym Teatrem, Muzeum Sztuki Nowoczesnej, Muzeum Historii Warszawy i Muzeum Architektury. Publikuje w prawie wszystkich znaczących europejskich czasopismach o architekturze i dokumentuje na potrzeby biur architektonicznych większość powstających w Polsce ważnych realizacji.
Wystawa „Tango na 16 metrach kwadratowych” w Zachęcie trwa do 14 października 2018. Kuratorzy: Agnieszka Batkiewicz, Veronika Mayr, Xander van Dijk. Projekt zajął drugie miejsce w konkursie na wystawę w Pawilonie Polskim na 16. Międzynarodową Wystawę Architektury w Wenecji – La Biennale di Venezia.
Co można pomieścić na 11 metrach?
W każdym mieszkaniu jest wydzielona łazienka. Poza tym kuchnia, przestrzeń dzienna i sypialnia są jednym pomieszczeniem. Coś w rodzaju kawalerki, tyle że kuchnia zwykle znajduje się w pokoju, a nie w wydzielonym przedpokoju, jak do niedawna jeszcze stanowiło prawo budowlane – to kolejny przykład omijania przepisów poprzez nazywanie inwestycji hotelem.
Przed laty małe mieszkania były organizowane przez meblościanki Kowalskich, niezwykle funkcjonalne. Jakie rozwiązania stosuje się dzisiaj?
Również meblościanki. W przypadku mieszkań wrocławskich to stały element każdego mikroapartamentu. Meble są tworzone na miarę konkretnego pomieszczenia, np. szafy, które po rozłożeniu okazują się łóżkiem. Inaczej trudno byłoby to rozwiązać na tak małej powierzchni.
Nie da się uciec od meblościanki?
Koncepcje sprzed lat ciągle znajdują zastosowanie, ale niestety te nowe meble nie są tak przemyślane jak Kowalskich. Wspólnym punktem jest to, że zabudowują jedną ścianę, potem różnic jest już więcej. Projekt Kowalskich, jakkolwiek źle kojarzy się z PRL-em, był dobrym konstrukcyjnie meblem modułowym, który można było przestawiać. Ten z wrocławskich małych mieszkań nie daje takich możliwości. Poza tym jest wykonany z najtańszych materiałów, choć przecież nie mamy dzisiaj problemów materiałowych.
Czy w tych mikromieszkaniach zostaje jeszcze miejsce na indywidualne rozwiązania?
To interesowało mnie najbardziej. W jednym z mieszkań młody chłopak wygospodarował miejsce na mały zakład naprawy instrumentów elektronicznych. Wstawił dość pokaźną maszynę i małą kasę fiskalną. Nawet nie narzekał na miejsce do pracy, mówił tylko, że chciałby mieć ze trzy metry więcej, żeby postawić dodatkowy stół do jedzenia. Wtedy nie musiałby sprzątać całego warsztatu, żeby zjeść obiad, a potem na nowo przygotowywać miejsce pracy. Inny w rogu mikrołazienki wstawił pralkę, jakich używa się na żaglówkach. Do jej obsługi potrzebna była pewna logistyka: najpierw musiał odkręcić słuchawkę prysznicową, przykręcić dopływ wody, a odpływ zrobić w muszli klozetowej, a potem przywrócić łazienkę do stanu używalności. W kabinie prysznicowej zawiesił kij od mopa, a na nim rozkładaną suszarkę. W tym budynku jest wspólna pralnia, ale pralek jest za mało, więc załatwił sobie własną na miarę metrażu.
Kto najczęściej decyduje się na tak małe mieszkania?
W dużej części studenci, raczej zagraniczni niż polscy, ponieważ jest drożej niż w akademikach; osoby na początku kariery zawodowej; w jednym z mieszkań mieszkała rodzina z dwójką dzieci; w innym Polak, którzy wrócił po rozwodzie ze Skandynawii do Polski. Był sam, nie przywiózł ze sobą dużego dobytku, więc mieszkanie w mikroapartemancie było dla niego wystarczająco atrakcyjne.
Inspiracją dla wystawy w Zachęcie „Tango na 16 metrach kwadratowych” jest oskarowa animacja Zbigniewa Rybczyńskiego „Tango” z 1980 roku. Metaforyczny obraz życia obok siebie – mijania się na niewielkiej przestrzeni. Jakie relacje nawiązują mieszkańcy w mikroapartamentach?
W filmie Rybczyńskiego mieszkańcy czasami mijają się, a czasami wchodzą sobie na głowę. Tutaj większość nie nawiązuje żadnych relacji, każdy zamknięty jest w swoim mikromieszkaniu. Na pytanie, czy ktoś może mi polecić kolejne miejsce do fotografowania, słyszałem odpowiedź: „Ale ja tu nikogo nie znam”. Myślę, że wpływa na to konstrukcja budynku – długie, wąskie korytarze, brak przestrzeni wspólnej, atmosfera hotelu i tymczasowości.
Dlaczego w miejscach, gdzie mieszka się kilka lat, panują zasady jak w hotelu?
To miejsce wygląda jak hotel, pachnie jak hotel i nawet w „papierach” jest hotelem. To działanie intencjonalne – wynajmowanie mieszkania w Polsce jest nadal dyskredytujące, ponieważ znaczy, że kogoś nie stać na własne. Z kolei hotel kojarzy się z czymś trochę luksusowym. Jeśli zatem opakujemy produkt, jakim są mikroapartamenty, w taki sposób, żeby wyglądał jak hotel, będziemy mogli go drożej sprzedać. Efektem, zdaje się ubocznym, jest jednak to, że ludzie zaczynają w takim budynku żyć, jakby potencjalny sąsiad był tam tylko przejazdem i generalnie nie należy naruszać jego prywatności.
Czy to znaczy, że nie zadomawiają się w tych mieszkaniach?
Część mieszkańców mówiła, że są tu na jakiś czas, bo kiedyś skończą studia, zaczną zarabiać i kupią coś własnego. Ale mimo wszystko dla niektórych była to perspektywa kilku lat. W prawie każdej przestrzeni były jakieś elementy zadomowienia, np. plakat Michela Jacksona, zdjęcie z wakacji. W jednym z nich dziewczyna kolekcjonowała kubki, które eksponowała na półce. Mimo zakazu posiadania zwierząt, ktoś inny miał kota, drapak i zabawki. Przy dzwonku naklejkę z kotem i prośbą o pukanie zamiast używania dzwonka. Okazało się, że jest głośny i kot się boi. To była wyraźna potrzeba poczucia się jak w domu.
Co o życiu na 11 metrach kwadratowych mówią sami mieszkańcy?
Na początku byłem nastawiony dość sceptycznie do funkcjonowania na tak małej przestrzeni. Z czasem coraz bardziej zyskiwała w moich oczach. Ten metraż powoduje, że mieszkańcy żyją dość ascetycznie; nie gromadzą niepotrzebnych ciuchów, mebli i gadżetów. Za to każdy element jest wykorzystany do maksimum, np. wystająca część stelaża pod telewizor służy jako zawieszka na ręczniki papierowe, bo kuchenka jest tuż obok telewizora.
Większość mieszkańców, z którymi rozmawiałem, nie narzekała aż tak bardzo, chociaż zgodnie twierdzili, że to rozwiązanie raczej na jakiś czas niż na całe życie. Jedna ze studentek na pytanie, czy nie jest jej za ciasno, odpowiedziała: ale przecież w domu rodzinnym też miałam jeden pokój, który był nawet mniejszy. Dla wielu z nich ważne było to, że nie muszą swojej przestrzeni dzielić; mają ją tylko dla siebie. Pamiętajmy też, że małe mieszkania nie są nowością. Nasi rodzice doskonale znają mieszkania lokatorskie z przydziału, gdzie był wyliczony metraż na każdą zameldowaną osobę.
Czasy się zmieniły, a nadal ponad 43% Polaków mieszka w przeludnionych mieszkaniach, tak wynika z analiz Eurostatu.
Najciekawsze w tej historii jest to, że w PRL-u mieszkaliśmy na 20 metrach kwadratowych, ponieważ po wojnie brakowało mieszkań; dziś znowu mieszkamy w małych mieszkaniach, bo dla wielu są za drogie. W architekturze i urbanistyce odbija się sytuacja gospodarcza i polityczna.
Co mówią o współczesnych czasach?
Skończył się okres koncepcji urbanistyczno-architektonicznych. Dzisiaj budownictwem nie rządzą już żadne idee, tylko zysk deweloperów.
W cyklu zdjęć „Zachłonność”, podobnie jak „Mikroapartementach”, pokazujesz, w jaki sposób deweloperzy wykorzystują przestrzeń do ostatniego centymetra, czasami w kuriozalny sposób.
W Czapurach pod Poznaniem miało powstać zaciszne osiedle. Teren jest jednak dość spadzisty. Kolejne budynki stoją na swojego rodzaju tarasach. Sprzedawano dom z ogródkiem na etapie dziury w ziemi, nikt tym ludziom nie powiedział, że tuż przed oknami i wyjściem do ogródka jest dość wysoki mur. Ogródki mają duże nachylenie. Nie da się w nich postawić nawet grilla. Deweloper gęsto się tłumaczył, ale ludzie już mieszkania kupili, więc straciliby na odstąpieniu od umowy.
Na Służewcu w Warszawie dobudowano kilka pięter do wybudowanego kilkadziesiąt lat wcześniej bloku mieszkalnego, nie zachowując nawet spójności architektonicznej.
Zazwyczaj nie da się tego zrobić, bo fundamenty budynków były dość precyzyjnie obliczone pod konkretną wysokość budynku. Nie wytrzymałyby takiej budowy. Ten ma wzmocniony fundament, więc dało się do tych 7 pięter coś dołożyć, nazywając to penthausem. W rzeczywistości wygląda, jakby jakiś statek kosmiczny wylądował na dachu i za chwilę miał odlecieć.
Dlaczego dziś tak dużo złej architektury?
Ten proces w Polsce zaczął się w latach 90. Powstawały szybkie fortuny, które lokowano w nieruchomościach. Technologicznie dało się zrobić coraz więcej rzeczy. Architekci się tym zachłysnęli, powstawała masa dziwnych budynków. Nie było też zbyt wielu obostrzeń prawnych. To był krótki okres wolności i anarchii architektonicznej, co nie zawsze przekładało się na dobrą architekturę. Dzisiaj w przestrzeni deweloperskiej niewiele zostaje miejsca na projektowanie. Budynki często są niemal identyczne, nastawione na szybką sprzedaż jak największej liczby mieszkań.
Ludzie godzą się na osiedla bez szkół i parków, bo ciągle brakuje mieszkań – z różnych szacunków widać, że około 6-8 milionów. Z czego wynika ten głód mieszkań?
Przyczyny są złożone. Moim zdaniem wpływa na to zagęszczanie się kilku dużych miast. Populacja Polaków maleje, prowincja coraz bardziej się wyludnia. Niektóre mniejsze miasta wręcz obumierają. Przeniosłem się z Warszawy do karkonoskiego miasteczka i nie ma tu problemu z mieszkaniami. Przeciwnie, jest sporo pustych mieszkań i domów do kupienia albo wynajęcia w rozsądnej cenie.
Głód mieszkań dzisiaj ma też różne oblicza. Kiedy mieszkałem przy Placu Trzech Krzyży w Warszawie, obserwowałem inwestycję przy Wiejskiej, gdzie odnawiano XIX-wieczną kamienicę, przywracając jej pierwotny podział mieszkań, czyli maksymalnie dwa na jednym piętrze, o metrażu 100-200 metrów kwadratowych. Na poziomie koncepcji kosztowało 15 tys. za metr, po remoncie już ponad 20 tys. Na tyłach tej kamienicy mieszkałem rok po zakończeniu inwestycji i nigdy nie widziałem, żeby paliły się tam światła. Na tamtym etapie lokale były zabezpieczeniem kapitału, nikt z właścicieli nie potrzebował ich do mieszkania. Na przykładzie mieszkań widać doskonale rozwarstwienie ekonomiczne i społeczne. Dobrym rozwiązaniem dla mniej zamożnych jest rozwinięty rynek mieszkań pod wynajem na wzór Niemiec czy Szwajcarii.
Szwajcarzy czy Niemcy nie mają potrzeby posiadania mieszkań?
Oni się nad tym nie zastanawiają, skoro taniej i sensowniej jest wynajmować. W Polsce jest zawsze jakiś właściciel, który stawia swoje warunki, czasami zupełnie absurdalne, ale to on rozdaje karty. Mieszkania na wynajem nie dają stabilizacji, ponieważ w każdej chwili właścicielowi mogą zmienić się plany i wypowie umowę. Niemcy czy Szwajcarzy wynajmują od instytucji, którym opłacają się umowy na możliwie najdłuższy czas, czynsze są niższe, a sytuacja przewidywalna. Dlatego mało kto kupuje mieszkanie na własność.
Dlaczego w Polsce instytucje finansowe i deweloperzy nie inwestują w mieszkania na wynajem?
W Szwajcarii sprzyja temu prawo. Większość mieszkań jest w posiadaniu funduszy, np. emerytalnych. Zgodnie z prawem mają obowiązek inwestować w różnego rodzaju gałęzie: w tym i w nieruchomości, żeby mieć zabezpieczenie finansowe swoich klientów. Muszą więc budować, a potem wynajmować mieszkania. W Polsce jak słyszymy, że bank jest właścicielem, to nóż w kieszeni się otwiera, a to wcale nie jest zły system. To nie tylko rozwiązuje problem mieszkaniowy, można przebierać w ofertach wynajmu długoterminowego, ale też poprawia jakość architektury. Szwajcarzy nie są doskonalsi moralnie, tylko budują sensowniej, bo mają inne prawo. Deweloperzy budują dla siebie, a dla siebie buduje się najlepiej. W Polsce deweloper chce dużo i szybko sprzedać, a potem szybko zapomnieć o tym, co wybudował. Po pięciu latach kończy się gwarancja, więc pękające ściany nie są już jego problemem. W Szwajcarii jak bank buduje, to wie, że jak za 5 lat zacznie się sypać, to nie wynajmie tych mieszkań. Szwajcarzy bardzo sobie chwalą ten system.
W Polsce nie powstały państwowe programy wspierania budownictwa mieszkaniowego.
Na szczęście ktoś poszedł po rozum do głowy i zaczął taki system tworzyć. Bank Gospodarstwa Krajowego, a konkretnie spółka BGKN stworzyła dwa programy, które w dużym stopniu działają podobnie – to Fundusz Mieszkań na Wynajem oraz Mieszkanie plus. Państwowy deweloper i inwestor, który zarabia na wynajmie swoich mieszkań na rynku komercyjnym, to w teorii bardzo podobne rozwiązanie. W ramach obu programów powstało w ciągu ostatnich trzech lat ponad 20 dużych osiedli tylko na wynajem.
Czy przełożyło się to na jakość?
Jakość tej architektury na razie jest różna, ale to dlatego, że inwestor jeszcze nie zdążył moim zdaniem dostrzec, że ma to przełożenie na zyski i stabilność wynajmu. W konkursach na projekty przyszłych inwestycji bierze już udział większość liczących się biur architektonicznych i wygrywają niezłe projekty, na przykład na katowickim Nikoszowcu czy w podwarszawskich Nowych Jeziorkach.
Badania pokazują, że ludzie, którzy dziś wchodzą w dorosłość, wcale nie chcą pracować po 12 godzin na kredyt mieszkaniowy, który będą spłacać do końca życia. Chętnie by wynajmowali, gdyby istniał rynek mieszkań na wynajem. Czy zmienią rozkład sił?
Myślę, że zmieni się rynek mieszkań. Młodzi obserwują, jak żyje się na Zachodzie, i widzą, że jest alternatywa dla kredytów do końca życia. Może też lepiej umieją liczyć niż ich rodzice, którzy na koniec spłacają dwa-trzy razy większą kwotę niż wynosi cena rynkowa mieszkania. Może cenią bardziej życie niż pracę. To też widać u moich rozmówców. Dla młodych ludzi zmiana pracy i miejsca zamieszkania nie jest wielkim problemem. Bardzo dużo rzeczy stało się usługami. Nie kupuje się oprogramowania komputera, tylko licencję na określony czas; można wynająć samochód, rower. Żeby korzystać z tych rzeczy, nie trzeba dziś ich posiadać. To samo musi się stać z mieszkaniami. Myślę, że pierwszy ruch wykonają konsumenci, którzy wymuszą zmiany. To już się dzieje, tylko powoli.
Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL (Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych).