Lubiłem to robić

Lubiłem to robić

Rozmowa z Maciejem Jasińskim

Propaganda partyjna to nie było moje główne zajęcie. Jako plastyk dużo pracowałem dla handlu i rozrywki. A w latach 70. projektowałem nawet ołtarze na Boże Ciało. Zlecenia płynęły i z partii, i z kościoła

Jeszcze 3 minuty czytania

MONIKA STELMACH: Podczas prac nad wystawą „Bal u plastyków” w CSW pomagał pan artystce Marcie Krześlak zrealizować scenografię sali odwołującą się do bali w PRL-u. Ma pan olbrzymie doświadczenie scenografa.
MACIEJ JASIŃSKI: Wiele lat projektowałem w Kołobrzegu oprawę festiwali muzycznych latem, a zimą przychodził sezon na bale sylwestrowe w hotelach, gdzie wymyślałem dekoracje tematyczne, np. Japonia czy Skandynawia z łodziami wikingów. Starałem się, bo ludzie cały rok czekali na sylwestra. Jeszcze w latach 50. razem z Hanką Majewską robiliśmy dekoracje balu karnawałowego w łódzkiej filmówce. Hanka wymyśliła, że na wejściu będzie piekiełko, a sala balowa zamieni się w niebo. Tylko że diabły wymalowała na Trybunie Ludu. Taki maleńki dowcipasek, a cieszył.

W czasach niedoborów materiałowych mieliście takie nieograniczone możliwości robienia dekoracji?
A skąd! Japonię za rok przerabialiśmy na Wenecję. Wszystko było na dykcie, sklejce i styropianie, czyli na tym, co akurat udało się zdobyć, a w pewnym momencie niczego nie było. Wtedy papier pakowy sklejaliśmy klejem stolarskim, żeby zrobić na nim plansze. Jak dostaliśmy farbki do bielizny, to rozpuszczaliśmy je w wodzie i wykorzystywaliśmy. Malowaliśmy plakatówkami, bo tylko te dało się kupić, ale były w małych opakowaniach. Ile tego trzeba było z nich wyskrobać, żeby pomalować wielką powierzchnię!
Na jeden z Festiwali Piosenki Żołnierskiej pewien profesor z Warszawy zrobił projekt z niebieską podłogą. Tylko że nie dostał farby olejnej, kupili za to pigment do artykułów spożywczych. Rozrobili w wodzie i pomalowali podłogę, osiągnęli piękny niebieski kolor. Kiedy wszedł na scenę balet, to białe rajstopy tancerzy były całe w niebieskie plamy. To nie miało prawa trzymać się podłoża.

Maciej Jasiński Maciej Jasiński

Gdzie pan nauczył się dekoratorstwa i scenografii?
Jeszcze w liceum plastycznym w Łodzi zacząłem z profesorami robić chałtury, jak się wtedy mawiało. Wszystkiego nauczyłem się od nich, a potem warsztat szlifowałem w pracy. Szkoła plastyczna, którą skończyłem, uczyła tkactwa albo animacji filmowej. Większość moich kolegów pracowała później w Semaforze [Studio Filmowe Semafor w Łodzi – przyp. red].

Maciej Jasiński

ur. w 1936 roku w Łodzi, gdzie ukończył Liceum Plastyczne ze specjalizacją animacja filmowa. Zawód plastyka wykonywał nieprzerwanie prawie 60 lat. Autor niezliczonych dekoracji i scenografii balów oraz festiwali, między innymi Festiwalu Piosenki Żołnierskiej w Kołobrzegu. Współpracował przy wystawie „Bal u plastyków” Marty Krześlak. Punktem wyjścia do jej stworzenia było zetknięcie się artystki z zagadnieniem pracy plastyczek i plastyków w czasach PRL. Wystawę można oglądać do 5 maja 2019 w Centrum Sztuki Współczesnej w Warszawie. Kurator: Marcin Polak.

Pan nie chciał zajmować się animacją?
Nie miałem cierpliwości. Na szkolnych praktykach w Bielsku [Studio Filmów Rysunkowych w Bielsku-Białej – przyp. red.] nie wytrzymywałem tej dłubaniny. Na jedną sekundę filmu trzeba było zrobić 24 rysunki. A rysowało się przeważnie 12. Wszystko jedno, 12 prawie takich samych rysunków to tak dużo, że głowa boli. Nudziłem się.

Zaraz po szkole zatrudniłem się jako dekorator w Powszechnym Domu Towarowym w Łodzi. Tylko w tym jednym mieście pracowało wtedy około 50 dekoratorów. Była między nami sympatyczna konkurencja. Czekało się, żeby zobaczyć, jaką witrynkę zrobi kolega. Piotrkowska była handlową ulicą, więc wystaw sklepowych było wiele. Każdy się prześcigał, żeby jego była najlepsza. Z ciekawością się je oglądało.

Witryny były wykonywane przez artystów.
Nie przez artystów, tylko przez plastyków, dekoratorów. Wtedy istniał taki podział. A i tak wszyscy spotykali się w SPATiF-e. Ciężko było wejść do tego klubu i warto było dobrze żyć z szatniarzem albo kelnerem. Przed knajpą stała cała gromada ludzi. Przychodzili muzycy, plastycy, artyści i przede wszystkim aktorzy, także warszawscy. W takim Grand Hotelu panowała sztywna atmosfera, a w SPATiF-e było luźno. Czasy były opresyjne, ale byliśmy młodzi i chcieliśmy się spotykać, bawić, rozmawiać.

Na czym polegał podział na plastyków i artystów?
Artyści uczyli się sztuki, a w dekoratorstwie potrzebne było rzemiosło. Na przykład wystawę sklepową budowało się na planie trójkąta: na środku to, co najważniejsze, bo tu najpierw kieruje się wzrok, po bokach mniej istotne artefakty. Można było kombinować z innymi układami, ale trzeba było znać podstawy i mieć w małym palcu liternictwo. Bywało, że artyści często z przymusu zajmowali się fuchami, ale właściwie musieli uczyć się zawodu dekoratora od podstaw.

Dobrze taką sytuację ilustruje scena w „Powidokach” Andrzeja Wajdy – Strzemiński mówi, że wepchnęli go w dekoratorkę, a on nie potrafi tego robić. Chciał zajmować się sztuką, ale wyrzucili go z akademii i nie miał z czego żyć. Do liceum plastycznego w Łodzi chodziłem w latach 50., w najstraszniejszym okresie stalinowskiego reżimu, obowiązywał socrealizm. Ale niektórzy moi profesorowie studiowali u Strzemińskiego i przemycali jego myślenie artystyczne.

Marta Krześlak, „Bal u plastyków”, przy współpracy Macieja Jasińskiego i Bogdana Mozera


Jak się zdobywało zlecenia?
Nie każdy mógł dostać chałturę z PSP [Pracownia Sztuk Plastycznych – państwowa organizacja nadzorująca prace plastyków – przyp. red.], dlatego tworzyliśmy zespoły, w których byli artyści po akademiach posiadający odpowiednie uprawnienia. W naszej grupie zwanej „Cyrkiem Wandachowicza” szefem był Staszek Wandachowicz, to on załatwiał zlecenia, rozliczał i trzymał wszystko w kupie. Było nas dwóch zawodowców, a reszta to ludzie z ulicy, bo to była też fizyczna praca, choćby malowanie ręcznie wielkich plansz, literka po literce. Dzisiaj trudno to sobie wyobrazić, tak wiele się zmieniło z powodu elektroniki. Coś, co obecnie zajmuje dwa dni, wtedy robiło się dwa miesiące.

Na ile cenzura ingerowała w waszą pracę?
Każdy najmniejszy projekt musiał być zatwierdzony przez organ partyjny, czyli komisje PSP. To bywało absurdalne. Pilnowali, żeby nie było treści antypaństwowych, ale nie zawsze to był jedyny problem. Kiedyś zrobiłem kolorowy projekt dla konfekcji. Wandachowicz poszedł z nim do PSP, a w komisji siedział profesor Reszke, który wszystko malował w szarościach, i nasz pomysł odrzucił. Ten sam projekt za parę dni znowu tam trafił, ale tym razem oceniał Bogacki, który lubił kolory, i został zatwierdzony. Innym razem kolega miał zaprojektować puszki elektryczne z napisami 220 V i nic więcej, ale trzeba było zrobić projekty i zanieść do podpisu. Najmniejszej rzeczy nie mogliśmy zrobić bez wiedzy partii. Staraliśmy się jednak robić jak najmniej polityki.

Maciej Jasieński Maciej Jasieński przy jednej ze swoich realizacji 

W tamtych czasach można było uciec od polityki?
Nie zawsze się dało, ale robiliśmy uniki. W 1963 roku z Łodzi przeniosłem się do Kołobrzegu. Miasto było jeszcze zrujnowane, mieliśmy dużo przestrzeni do zagospodarowania. Ustawialiśmy tzw. elementy wolnostojące, czyli plansze na rusztowaniu. Staraliśmy się umieszczać na nich jak najwięcej festynu: kwiatki, fale, herb miasta i inne elementy. Czasami stosowaliśmy sztuczki. Kiedyś zrobiłem orła legionów, w koronie, i nikt z partyjnych się nie zorientował. Prztyczek w nos władzy sprawiał wiele radości.

Ale bywały też sytuacje zgoła niebezpieczne. Po nocnej robocie popijamy sobie wódeczkę, a tu do knajpy wchodzi milicja. Na wielkim 70-metrowym transparencie zamiast „Popieramy linię partii” wyszło nam „Popiermy linię partii”. Poprawialiśmy ze strażackiego wysięgnika, na wiszącym transparencie nad tłumem gromadzących się robotników. Jakoś rozeszło się po kościach, ale mało brakowało do posądzenia o prowokację antyrządową.

Włodek Finke chałturzył wtedy z nami, robiliśmy plansze na zjazd wojsk Układu Warszawskiego. Na planszy musiała być radziecka gwiazda. A Włodek poszedł na łatwiznę, zrobił ją z dwóch trójkątów i wyszła gwiazda Dawida. Tylko jeden radziecki generał to zauważył, na szczęście obrócił w żart. Za takie pomyłki można było iść do więzienia.

Plastycy pracowali też dla propagandy? 
Niektórzy mają dziś takie wyobrażenie, że jak człowiek robił dekorację na 1 maja, to od razu był komunistą. To nie było takie jednoznaczne. Nikt wtedy nie myślał, że rozpadnie się Układ Warszawski. Każdy wykonywał swoją robotę. W liceum zapisałem się do ZMP [Związku Młodzieży Polskiej – przyp. red.], ale dość szybko mnie wywalili. Musiałem składać samokrytykę przed komisją za to, że wstawiłem się za kolegą, którego chcieli wyrzucić ze szkoły. Potem się już do niczego nie zapisywałem. Słuchałem Radia Madryt, stację ciężko było złapać, ale najbardziej wprost mówili o komunizmie.

Propaganda partyjna to nie było moje główne zajęcie. Dużo pracowałem dla handlu i rozrywki. A w latach 70. projektowałem nawet ołtarze na Boże Ciało. Zlecenia płynęły i z partii, i z kościoła.

Maciej Jasiński przy pracy 

Dla plastyków było wtedy dużo pracy?
W PRL każdy musiał mieć etat, również plastycy, ponieważ do lat 60. obowiązywał ustawowy przymus pracy, „niebieskie ptaki” ścigała milicja. Kilka lat miałem dwa pełne etaty: w Empiku i PDK-u [Powiatowy Dom Kultury – przyp. red.] w Kołobrzegu. Cały czas byłem zajęty. Nie pamiętam, żebym miał wolne. Poza etatem pracowałem też w różnych zespołach projektowych. Po prostu lubiłem to robić.

Plastycy byli wtedy dobrze sytuowaną grupą zawodową?
Wtedy wszyscy byli tak samo biedni. Pensje dekoratorów były skromne, dlatego każdy szukał jakiegoś dodatkowego zajęcia. Płacono od metra. Za pierwszy metr kwadratowy 336 złotych, za każdy następny 110. Wszystko jedno, co było na tej powierzchni. Opłacało się robić jak największe. W Warszawie byli specjaliści od migania się. Na przegląd szkolnictwa zawodowego w Pałacu Kultury pan Sokolski wymyślił, że zrobimy dużą planszę, całą bieluteńką, a na dole napisik. Zapłacili bez pudła.

Migał się pan czasami?
Nie migałem. Wymyślałem niepotrzebnie skomplikowane projekty, co było zmorą moich współpracowników. Lubiłem swoją pracę. Mam 83 lata, przestałem pracować jakieś 4 lata temu. Tylko nudy nie mogłem znieść. Z Młodzieżowym Hufcem Pracy robiliśmy wystawy sklepowe PSS-ów w całym województwie koszalińskim. Kiedy wyjeżdżaliśmy z Wałcza czy Sławna, to przyjemnie było patrzeć, jak zmieniało się miasto: liternictwo jak trzeba, szyldy porządnie zaprojektowane. A potem wymyślili unifikację i każdy sklep PSS-u miał mieć czarny kwadracik i białe litery. Wszystko było jednakowe: napis „obuwie, mięso, drogeria” w tym kwadraciku. Zrezygnowaliśmy z tej pracy, to było nieładne, bez wyczucia. Zrezygnowałem też z pracy dla teatru w Koszalinie, gdzie robiłem plansze do poszczególnych sztuk. Jakaś pani przyjechała i nakazała, że liternictwo ma być takie samo do każdego spektaklu. To już nie miało dla mnie sensu.

Maciej Jasiński przy pracy i wybrane realizacjeMaciej Jasiński przy pracy i wybrane realizacjeMaciej Jasiński przy pracy i wybrane realizacjeMaciej Jasiński przy pracy i wybrane realizacje

Dzisiaj unifikacja to standard.
Dzisiaj szyldy może robić każdy, nie trzeba tego umieć.

Jak pan ocenia efekty?
Ogólnie bałagan, chociaż zdarzają się też znakomite. W latach 70. opracowano całościowy projekt dla ulicy Piotrkowskiej, numery domów miały być takie same, witryny uporządkowane. Bardzo dobry, szkoda, że niektórych rzeczy nie udało się zrealizować.

Nie ma już zawodu plastyka.
Wiele się zmieniło. Nie ma nie tylko zawodu plastyka, ale też malarni w teatrach, scenografia do każdego spektaklu składa się z łóżka, krzesła i drabiny. Kiedyś robiło się jedną oprawę plastyczną na cały festiwal muzyczny. Dzisiaj jest inna do każdej piosenki, niektóre bardzo dobre, ale wszystko miga i w tym natłoku niczego nie można zapamiętać. 

Polubił pan pracę na komputerze?
Na początku byłem zafascynowany nowymi możliwościami, bo jest w tym coś magicznego. Dłubałem całe noce. Ale mam z komputerem spory problem, bo daje bardzo dużo różnych możliwości. Wciąż się zastanawiałem, może taki żółty, a może inny odcień, albo inny kolor. Wydłużał mi się czas projektowania. A raz po nocy pracy niechcący oparłem się o klawiaturę i wszystko zniknęło. Cała robota na darmo.

Co pan robi na emeryturze?
Teraz najbardziej lubię projektować ogrody. Wybieranie roślin jest wielką przyjemnością. Znam się trochę na tym, bo chciałem być leśnikiem. Nanoszę na makietę kamyki, ścieżki, oczka wodne, a potem to wszystko i tak weryfikuje sama natura.