MONIKA STELMACH: W filmie „Śliczna jesteś Laleczko” opowiadasz o swojej rodzinie.
ALEKSANDRA KUBIAK: Opowiadam jedynie wycinek historii mojej rodziny. W centrum są relacje pomiędzy mną, matką, ojcem oraz tragiczna śmierć matki w 2005 roku.
Wyjawienie tak trudnych sytuacji musiało wymagać od ciebie dużo odwagi.
Nie od razu postanowiłam nakręcić tak osobisty film. Kiedy otwierałam przewód doktorski na Uniwersytecie Artystycznym w Poznaniu, wiedziałam, że chcę zrobić pracę z historią kryminalną w tle. A jednocześnie nie miałam zamiaru ujawniać za wiele z własnego życia. Planowałam uczynić bohaterami filmu ludzi, którzy przeszli podobną traumę rodzinną. Ale okazało się, że jedni wstydzą się opowiadać o tym publicznie, inni nie chcą odkopywać traum. Stanęłam pod ścianą, bo nie miałam bohaterów do swojego projektu. Wtedy pomyślałam, że jeśli chcę być szczera wobec siebie, to muszę dobrać się do własnej historii. I to było cholernie trudne.
Co było najtrudniejsze?
Bałam się, że jak powiem, że jestem dorosłym dzieckiem alkoholików, a moja matka zginęła w wyniku awantury domowej, że ojciec siedział w więzieniu, to ludzie będą mnie pokazywać palcami. Zastanawiałam się również, czy nie przekraczam granicy epatowania własnym nieszczęściem. Pewne jest, że nie zrobiłabym tego filmu, gdyby nie umocowanie instytucjonalne. Film powstawał w ramach mojego doktoratu, którego promotorką była prof. Iza Gustowska, a współpracował z nami prof. Marek Wasilewski. Oni dawali mi poczucie bezpieczeństwa. Na pewno duże znaczenie miała też terapia, którą przechodzę. Wtedy trwała już dziewiąty rok, więc problem w pewnym stopniu miałam przepracowany. Wspierał mnie mój partner. Żeby dobrać się do traumy i uczynić ją punktem wyjściowym dzieła sztuki, musiałam sobie stworzyć bezpieczne warunki pracy.
Odnoszę wrażenie, że nawet w trakcie realizacji filmu nie chciałaś powiedzieć, jak zginęła twoja matka.
Ani Ela [aktorka grająca matkę – przyp. red.], ani operator na początku nie wiedzieli, jak moja mama zginęła. Bałam się o tym powiedzieć. Stwierdziłam, że może to w którymś momencie wypłynie, ale niech stanie się to w naturalny sposób. Ela w końcu zorientowała się, że tam musiał być ostry syf, i wtedy usłyszałam: ty to musisz kiedyś powiedzieć!
Aleksandra Kubiak
ur. 1978, artystka wizualna. W latach 2001–2013 tworzyła z Karoliną Wiktor Grupę Sędzia Główny, od 2011 roku pracuje indywidualnie. Tworzy wideo, performanse, obiekty. Interesuje ją możliwość społecznego oddziaływania sztuki. Jej prace były prezentowane na licznych wystawach w kraju i za granicą. Mieszka i pracuje w Zielonej Górze, gdzie ukończyła Wydział Artystyczny tamtejszego Uniwersytetu.
„Śliczna jesteś Laleczko”, kuratorka: Marta Miś, Zachęta, Warszawa, do 2 lipca 2017. Spotkanie z artystką: 29 czerwca o godz. 18.00.
„Powietrze w domu” , kuratorka: Marta Gendera, Miejski Ośrodek Sztuki w Gorzowie Wielkopolskim, 8 – 30 lipca 2017.
Powiedziałaś to wszystko i co się stało?
Świat się nie zawalił. Spłynęło ze mnie napięcie. Ela mi współczuła, a nie wytykała palcem, więc to, czego tak bardzo się obawiałam, istniało tylko w mojej głowie. Poza tym wcześniej widziałam moją rodzinę tylko w czarnych barwach. Uraz psychiczny spowodowany traumą wyciął radosne wspomnienia. Kiedy zaczęłam robić film, dokopałam się też do dobrych emocji. Widać to w scenie, w której odtwarzamy z Elą lepienie pierogów z moją mamą. Przypomniałam sobie, że mnie przytulała, mówiła do mnie i do mojej siostry Żabciu, Laleczko. Czasami Ela zaskakiwała mnie pytaniami o nią, na przykład jakie nosiła sukienki. Wydawało mi się, że ona nie przywiązywała szczególnej wagi do wyglądu. Ale potem gdzieś z zakamarków pamięci wygrzebałam, że przecież miała czerwone szpilki, że czasami się stroiła. I powiedziałam sobie: OK, może nie będzie tak źle, popracuję z tą historią i zobaczę, gdzie mnie zaprowadzi.
I gdzie cię zaprowadziła?
Uświadomiłam sobie, że już jako małe dziecko brałam na swoje barki odpowiedzialność za to, żeby rodzice przestali pić. Myślałam, że robię coś nie tak, że za mało się staram, skoro oni nadal piją. Przepracowując tę historię, mogłam sobie powiedzieć: to nie działo się z mojej winy, przecież byłam dzieckiem, to od dorosłych powinnam dostawać wsparcie i wskazówki. I już nie muszę się bać, że ktoś się jednak dowie o strasznej tajemnicy rodzinnej, że będę się musiała wstydzić i tłumaczyć. Po 11 latach od śmierci matki dowiedziałam się też, że nadal mam problem, żeby zaakceptować to, że jej nie ma. Zastanawiałam się, co straciłam, kiedy odeszła? Co ona straciła, przecież miała tylko 49 lat.
W „Śliczna jesteś Laleczko” na jeden dzień aktorka Elżbieta Lisowska-Kopeć wciela się w postać twojej nieżyjącej matki. Jak wybrałaś aktorkę do tak intymnej roli?
Ela Lisowska-Kopeć była aktorką Teatru Lubuskiego w Zielonej Górze. Kiedyś widziałam ją na scenie i rzeczywiście z wyglądu przypomniała mi mamę, do tego jest w wieku, w którym ona by była, gdyby żyła. Równocześnie Wojtek Kozłowski, dyrektor BWA Zielona Góra, zaproponował, abym wybrała właśnie Elżbietę. Zastanawiałam się, czy uda nam się dogadać, czy Ela będzie chciała wziąć udział w performansie. Pracowałyśmy na scenariuszu, w którym opisałam, ile razy i gdzie się spotkamy, o czym chciałabym rozmawiać, ale nie napisałam dialogów i scen. Wiele miało polegać na improwizacji. Była to dla niej bardzo nietypowa rola. Pierwsze spotkanie okazało się szalenie ważne, od razu się polubiłyśmy. Ela wykazała się też niesamowitą odwagą i chęcią do eksperymentu.
W jednej z ostatnich scen filmowa matka odwiedza cię w domu i mówi, że ładnie mieszkasz, że cieszy się, że ci się poukładało w życiu. To jest to, co chciałaś usłyszeć?
Kiedy z Krzysztofem Gawałkiewiczem, operatorem i montażystą, przeglądaliśmy materiał, zastanawialiśmy się, czy nie za bardzo mówimy w tej scenie o głupotach. O kolczykach w nosie i kolorze ścian. Ale o czym miałyśmy rozmawiać? O polityce? Światowej gospodarce? Myślę, że rozmowa z moją matką, gdyby żyła, właśnie tak by wyglądała. Przypomnę, że nie było rozpisanych dialogów. Ela musiała wyjść z roli aktorki i sięgnąć do swoich matczynych doświadczeń, żeby obdarzyć mnie uczuciami, a nie grą aktorską. Nie wiem, czy powiedziałam i usłyszałam to, co chciałam. Usłyszałam to, co usłyszałam i jest mi z tym bardzo dobrze. Kojące były zdania, że matka czuje się dobrze, że nie cierpiała, umierając, że zawsze będzie przy mnie. To są ważne słowa.
Jak w ustawieniach hellingerowskich.
Nie wierzę w ustawienia hellingerowskie, ale wierzę w sztukę. Z perspektywy czasu patrzę na ten film jak na uniwersalną historię o pogmatwanych relacjach, o dzieciństwie, o wspomnieniach; o tym, że każda rodzina ma swoją tajemnicę, jakiś wstydliwy moment. Im więcej pokazów, tym bardziej umiem spojrzeć na niego z boku i oddzielić od siebie.
Czy ojciec widział ten film?
Ojciec kompletnie wyparł tę sytuację. Twierdzi, że jest niewinny, chociaż został skazany za pobicie ze skutkiem śmiertelnym. Bardzo mu współczuję, bo wiem, jak strasznie wpływał na mnie brak akceptacji. I jaką swobodę niesie pogodzenie się z tym, co się stało. Filmu nie widział, ale wie, że ten materiał powstał.
Jak reaguje publiczność ?
Bardzo różnie. Najtrudniejsze było spotkanie w Zielonej Górze, gdzie studiowałam i mieszkam. Tutaj wiele osób mnie zna. Po pierwszym pokazie publiczność nałożyła kurtki i wyszła z galerii. Właściwie na wernisażu nikt o filmie nie rozmawiał. Może ze dwie osoby podeszły do mnie ze słowami: Sorry, ale nie wiem, co mam powiedzieć. Wyjątkowo zachowała się moja przyjaciółka Tola, która jako jedna z nielicznych znała historię mojej rodziny, a po projekcji i tak płakała. To pokazało mi, że film potrafi obudzić głębokie emocje.
Po kilku kolejnych pokazach przekonałam się też, że mój film odblokowuje w ludziach mówienie o własnych trudnościach. Czasami słyszę: dzięki, że to opowiedziałaś, bo ja w sobie tak to kiszę. Wielu się wydaje, że na całym świecie tylko oni mają pijących rodziców, że tylko w tej jednej rodzinie była przemoc.
Centrum Praw Kobiet szacuje, że w Polsce około 400 kobiet rocznie traci życie w wyniku przemocy domowej.
Chciałabym, żeby wszyscy mieli szczęśliwe dzieciństwo, ale skoro jest inaczej, to przynajmniej rozmawiajmy o tym, jakie ono było; jakie konsekwencje niesie; co zrobić, żeby nie dźwigać do końca życia tego bagażu. Po wernisażu w Zachęcie nieznajomy mężczyzna opowiedział mi o strasznej zbrodni typu: nóż, zabójstwo na oczach dzieci – zastrzegając, że to nie dotyczy jego rodziny.
Może nie był gotów powiedzieć, że ta sytuacja dotknęła go osobiście?
Być może, doskonale to rozumiem. Kiedy z perspektywy czasu wracam do swoich wcześniejszych realizacji, mam wrażenie, że sama posługiwałam się tym schematem. Np. przy „Barace” pracowałam z Romami, opowiadałam o ich życiu, a z drugiej strony robiłam też pracę o bardzo deficytowym domu, pozbawionym fundamentów, posklejanym ze znalezionych rzeczy. Nakręciłam „Dolce Vita” z Henrykiem Serafinem, 60-letnim alkoholikiem, panem w wieku mojego ojca. Zajmowałam się historiami innych ludzi, poniekąd przerabiając swoje. Ale w pewnym momencie poczułam, że nie mogę już chodzić wokół własnej historii, bo to mnie strasznie blokuje, że jak tego nie wypowiem, to nie będę mogła pójść w sztuce dalej. Miałam plan B na ewentualność, że jednak nie podołam, czyli założenie sklepu z warzywami.
Dlaczego tak bardzo cię to blokowało?
To, co robiłam w sztuce, również z Karoliną Wiktor w Grupie Sędzia Główny, zawsze było tożsame z tym, co odczuwałam i czego doświadczałam. A tu powstawała kolejna praca o rodzinie, ale nie własnej, bo za bardzo bałam się swojej historii.
W Grupie Sędzia Główny robiłyście głównie performanse. W „Śliczna jesteś Laleczko” łączysz wideo i performans z filmem dokumentalnym.
Od zamknięcia Grupy Sędzia Główny, przez 6 lat zrobiłam tylko dwa performanse na żywo. Nie czuję wielkiej potrzeby, żeby sięgać po ten rodzaj wyrazu. Ciekawsze wydaje mi się budowanie głębszych relacji z ludźmi, wielowątkowych narracji i praca z obrazem. Zmieniły się nie tylko narzędzia. Performanse Sędzin opierały się na testowaniu ciała, kobiecości, grze z wizerunkiem kobiety i instytucją, dziś te tematy już mnie aż tak nie zajmują.
Po metodę łączenia różnych środków artystycznych sięgasz też w swoim najnowszym wideo „Mięso słonia”, które miało premierę w kwietniu tego roku.
Praca nad „Mięsem słonia” wyglądała jednak inaczej niż nad „Laleczką”. Pracując z Elą, miałam tylko zarys projektu. Reszta powstawała w trakcie pracy nad filmem. Ela balansowała między byciem aktorką a sobą. Była gotowa na eksperyment. Monika Buchowiec, która gra jedną z dwóch głównych ról w „Mięsie słonia”, również jest aktorka teatralną, ale jej zależało na kostiumie, żeby zabezpieczyć swoje emocje i wnętrze. Tym razem nie poszłam na żywioł, napisałam dla nas dialogi, których również uczyłam się na pamięć.
Znowu przyglądasz się relacjom rodzinnym.
„Mięso słonia” powstało zaraz po „Śliczna jesteś Laleczko”. Te prace się zazębiają. W pierwszych scenach mówię, że jestem zła na ojca, że chcę go zabić, bo bardzo mnie skrzywdził, co można czytać przez historię opowiedzianą w „Ślicznej”. Ale „Mięso słonia” idzie dalej, jest o uszkodzonym dzieciństwie, o molestowaniu seksualnym, o moim wujku. Kiedy zginęła moja mama, to tamta trauma też we mnie uderzyła, chociaż myślałam, że już sobie z nią poradziłam. Silny uraz psychiczny związany z mamą odsłonił te wcześniejsze, już zabliźnione urazy.
Dlaczego to Katarzyna Kobro pojawia się w twoim filmie?
Zostałam zaproszona do udziału w„Międzynarodowych Dniach Teatru”. Pojechałam do Teatru Nowego w Łodzi, żeby zobaczyć przestrzeń, gdzie miałam pracować. Trafiłam na spektakl, w którym Monika Buchowiec grała Katarzynę Kobro. Oniemiałam. Kobro była ofiarą przemocy, kobietą o brylantowym talencie, niedocenioną za życia i rozgoryczoną. Ale w tym spektaklu jest silna i zdecydowana, to Strzemiński przy niej niknie. Wpisuje się to w moje pragnienie bycia dorosłą, silną kobietą i artystką, która poradziła sobie ze swoimi wewnętrznymi problemami. Pomyślałam, że chciałabym porozmawiać z Kobro, którą wykreowała Monika. „Mięso słonia” miało być gęste, wielowątkowe, zbudowane z zazębiających się historii.
Co w swoim projekcie chcesz powiedzieć Kobro?
Gram dorosłą kobietę, która jednocześnie jest 3–4 letnią dziewczynką. Mówię Kobro, że nie lubię teatru, bo na początku przed spektaklem jest czarno. A ja boję się czerni, bo zamknęłam się w czarnej szafie, gdzie uciekłam przed wujkiem. Opowiadam jej, że śnią mi się owłosione nogi dorosłej kobiety z małymi narządami płciowymi. Mówię do niej: zobacz, jaka moja wagina jest mała. Przywołuję historię niedzieli, kiedy wujek zabrał mnie na wzgórze i próbował ze mną współżyć. Czuję się tym faktem zawstydzona. Kobro przenosi ciężar winy ze mnie na rodziców, każąc mi powtarzać za sobą: „Musisz to powiedzieć, matka zdradziła, ojciec zdradził”. Bo oni wiedzieli o tych sytuacjach.
Myślisz, że wiedzieli?
Wiedzieli rodzice, babcia, ciotki. Dorośli zazwyczaj wiedzą, ale milczą. To milczenie powoduje ciche przyzwolenie na krzywdę i podtrzymuje sakralizowanie rodziny.
Wtedy to było tabu, dzisiaj usiłujemy je przełamać. Coraz więcej spraw o molestowanie wychodzi na światło dzienne. Policja i sądy traktują je z całą powagą. Powstają stowarzyszenia, które pomagają ofiarom.
Wiele zostało zrobione, ale wiele jest jeszcze do zrobienia, chociaż mam wrażenie, że cofamy się z tej drogi. Pojawiają się pomysły, żeby zabrać finansowanie Niebieskiej Linii i organizacjom wspierającym kobiety. W moim odczuciu takie rzeczy robi się m.in. po to, żeby przywrócić i podtrzymać silny patriarchat. Poprzedni rząd długo nie podpisał ustawy antyprzemocowej, a ten się zastanawia, jak ją wypowiedzieć. Znowu brudy będzie się prało w czterech ścianach i nie mówiło „o prywatnych sprawach” obcym. Budowanie obrazka idealnej rodziny jako najwyższej, niezaprzeczalnej wartości najwięcej kosztuje dzieci, bo one są bezbronne, zagubione, karmione ambiwalencją. Dziecko czuje, że dzieje się coś złego, ale dorośli mówią, że nie ma problemu. Cierpią też kobiety, bo one zdecydowanie częściej doświadczają przemocy niż mężczyźni, a są pozbawiane możliwości reakcji. Nie zgadzam się na utrzymywanie mitu świętej rodziny. Trzeba patrzeć na ten konstrukt realnie i mówić o problemach zamiast budować fantasmagoryczne obrazki, bo tylko wtedy można coś zmieniać.
Dlatego podczas Czarnego Protestu w Zielonej Górze zrobiłaś performans „Pozycja siły”?
Byłam zdumiona, bo w niewielkim mieście, jakim jest Zielona Góra, na proteście stawiło się 2000 osób. Mówiłam więc do tłumu o rzeczach z dzisiejszej perspektywy oczywistych; o tym, że rząd chce ograniczyć kobietom możliwość decydowania o ciele, a co za tym idzie decydowania o rodzinie, co wzbudza nasz stres. Zaproponowałam, abyśmy zatrzymali się w „pozycji siły” opracowanej przez prof. Amy Cuddy, która bada układy ciała, ich wpływ na psychikę i nasze samopoczucie. Zaleca m.in., żeby stanąć w lekkim rozkroku, wyprostować sylwetkę, ręce ułożyć na biodrach i w takiej pozycji pozostać bez ruchu 2 minuty. Ten układ powoduje spadek kortyzolu – hormonu stresu, a podnosi testosteron, czyli siłę i decyzyjność. Popularnie nazywa się tę pozycję Wonder Woman. W Zielonej Górze zatrzymały się w niej kobiety, mężczyźni i dzieci. Staliśmy w deszczu. Dla mnie to najdłuższe dwie minuty mojego życia, ale też jedno z przyjemniejszych wspomnień, kiedy po chwili bezruchu uśmiechnięty, skandujący, jakby bardziej wyluzowany tłum ruszył dalej.
Co jeszcze zamierzasz powiedzieć o rodzinie?
Na razie przygotowuję kolejną wystawę pod tytułem „Powietrze w domu”, co będzie podsumowaniem moich prac na ten temat. Pokażę na niej m.in. „Mięso słonia”, ale też „Baracę”. Nie wiem, czy potem jeszcze wrócę do tego tematu, chociaż jest totalny, z jednej strony bardzo codzienny, zwyczajny, z drugiej kryjący nieskończenie wiele historii.
Współfinansowanie: