MONIKA STELMACH: Książka „Świdermajerowie” jest twoją osobistą podróżą przez architekturę.
KATARZYNA CHUDYŃSKA-SZUCHNIK: Tak, od trzech lat mieszkam w Józefowie, w domu, który w latach 60. kupiła rodzina mojego męża. Nomen omen przed wojną cała posesja, na której stał ten dom, nazywała się Willa Katarzynka, o czym nie wiedzieliśmy, dopóki nie zaczęłam odkrywać jej historii.
Co wiadomo o tym domu?
Zachowało się dość dużo dokumentów. Jego budowę zleciła warszawska urzędniczka Zofia Katarzyna Śrecka w 1932 roku. Od typowych świdermajerów odróżniało go to, że miał ceglane, a nie drewniane ściany i trzy werandy. Niestety po wojnie był kilkukrotnie przebudowywany i stracił swój charakter. Za to drugi z budynków wchodzący w skład posesji Śreckiej, choć nieduży i skromny, ma do dziś zachowane werandy ze wzorami przypominającymi symbole karciane, a także piękną kobiecą twarz – w formie naściennego maszkarona. Domy zaprojektował Jan Świech. Potem jeszcze kilkakrotnie natknęłam się na jego nazwisko, m.in. w projektach innych willi, które odkryłam podczas kwerendy w Archiwum Państwowym w Otwocku. Był ważną postacią dla architektury linii otwockiej (czyli powstającej wzdłuż linii kolejowej z Warszawy do Otwocka) i tej społeczności. Wiele projektów świdermajerów nosi jego pieczątkę. Wojna odebrała mu możliwość pracy. A po wojnie nawet jego własna Willa Świechówka została objęta kwaterunkiem, nie mógł też oczywiście prowadzić biura projektowego. Zatrudniono go w Centralnym Biurze Projektów Architektonicznych i Budowlanych, które zajmowało się odbudową Warszawy.
Katarzyna Chudyńska-Szuchnik, „Świdermajerowie”. Dowody, 400 stron, w księgarniach od kwetnia 2023W książce dużo uwagi poświęcasz ludziom, którzy tworzyli te miejsca: architektom, rzemieślnikom, właścicielom i letnikom.
Te domy długo były mieniem niczyim – bezpańskie, pożydowskie, puste, zrujnowane. A jak coś jest bezpańskie, to przestaje być nam bliskie; łatwo przestać to szanować i spisać na straty. Dlatego zależało mi, żeby do budowli przypisać ludzi, pokazać je przez losy konkretnych osób.
Oprócz Jana Świecha ważną postacią był też Elwiro Andriolli, podobno to on zapoczątkował modę na świdermajery.
Elwiro Andriolli wychował się w rodzinie polsko-włoskiej, ale był polskim patriotą, jako powstaniec został zesłany do Rosji. Potem już do końca życia był słabego zdrowia, więc dużo czasu spędzał w sanatoriach. Znał doskonale architekturę uzdrowiskową i w Polsce, i w Europie. Od lat 60. i 70. XIX wieku styl swiss chalet – czyli szwajcarskiego domu letniskowego wzorowanego na górską chatkę ze spadzistym dachem, z galeryjką, bogato zdobionego – zyskiwał popularność w wielu kurortach. Ten typ drewnianych budowli funkcjonował nie tylko jako architektura letniskowa, uzdrowiskowa, budowano tak też dworce oraz pawilony wystawowe. Andriolli zakupił w 1884 roku z Wystawy Rolniczo-Technicznej w Warszawie cztery pawilony, które miały bardzo dużo zdobień. Wykorzystał je do budowy domów letniskowych w swojej osadzie Brzegi nad Świdrem, dziś jest to część Otwocka. Niestety nic z niej nie przetrwało.
Bolesław Prus po obejrzeniu tych pawilonów na wystawie napisał, że to „domy torty” ze względu na bogate zdobienia, które do dziś robią wrażenie.
Tak, dokładnie napisał, że są to budynki, które pozują na torty. Charakterystyczne zdobnictwo, czyli te wszystkie wycinane w drewnie wzory, nie zawsze były idealnie wykonane; czasami były szalenie proste. Różnią się też w zależności od tego, który cieśla je zrobił. W tamtych latach popularny był kieszonkowy podręcznik dla cieśli, napisany przez niemieckiego przemysłowca Bernharda Liebolda, który pokazywał elewacje, fasady, szczyty, balustrady i rozwiązania wykończenia krokwi. Z tych podręczników korzystali też rzemieślnicy, którzy budowali świdermajery. Egzemplarze mają powycierane kartki, widać, że wielokrotnie z nich korzystano. Były aż cztery wydania.
Świdermajery były podobne do innych domów typu swiss chalet, które stawiano w Europie. Pokazowe wille letniskowe, szalenie zdobne, pokazywano na wielu wystawach międzynarodowych, na przykład na wystawie paryskiej w 1864 roku. Dlatego jeden z moich rozdziałów ma tytuł „Domy spokrewnione”. Wątki architektoniczne się przenikały. Na przykład część willi w Sopocie miała wieżyczki typu latarnie morskie, takie wieżyczki miały też domy na linii otwockiej. Jeśli pojedziemy do innych miejscowości uzdrowiskowych, Ojcowa czy Nałęczowa, to zobaczymy, że te elementy się powielają. „Domy torty” do dziś można spotkać w wielu miejscach.
Na linii Otwockiej przyjęły się doskonale.
Być może dlatego, że kontrastowały z zabudową Warszawy. Drewniane domy w stylu letniskowym miały tworzyć atmosferę sielanki, a bogate zdobienia czarować letników. Piękne wille łatwiej było wynająć, konkurencja była duża. Osady Letniska Falenica i Miasto Uzdrowisko Otwock miały bardzo dobre warunki klimatyczne: małą wilgotność, lasy sosnowe, rzekę Świder z piaszczystymi brzegami, niedaleko nadwiślańskie plaże. Doskonałe miejsce dla osób chorych na gruźlicę, która była dosyć powszechną chorobą pod koniec XIX wieku i przez połowę XX. Można zaryzykować twierdzenie, że leczenie tej choroby i innych dolegliwości, które dokuczały mieszkańcom stolicy, stało się motorem rozwoju Otwocka. Powstała tu lecznica doktora Geislera, pierwsza prowadzona przez osobę z wykształceniem medycznym. Medycy uważali wówczas, że nawet jeśli nie uda się wyleczyć gruźlicy, to ten klimat „łatwiej pozwoli znieść jej objawy”. Co w praktyce oznaczało, że rodziny umieszczały chorych w Otwocku na ostatnie miesiące życia. Gruźlików nie przyjmowano za to w osadach Letniska Falenica, tam udawano się na klasyczny wypoczynek. W czasie I wojny światowej było tak dużo chętnych letników, że nikt nie zawracał sobie głowy zamieszczaniem ogłoszeń. Popyt przewyższał podaż.
Wiele miejsca poświęcasz umiejętnościom rzemieślniczym potrzebnym do zbudowania takich domów.
Wtedy to nie było niczym szczególnym, ale z dzisiejszej perspektywy to wyczyn. Rzemiosło jest w zaniku, zwłaszcza pracochłonne techniki, praktykowane bez elektronarzędzi. Ale praca rzemieślników wtedy też była doceniana. Jeden z moich bohaterów, Jakób Dietrich, był czeladnikiem, a następnie mistrzem ciesielskim i przedsiębiorcą, który zrobił karierę w amerykańskim stylu. Kiedy Otwock się rozwijał i stawał uzdrowiskowym miastem, on umiejętnie wykorzystywał koniunkturę. Oczywiście nie omijały go kryzysy ekonomiczne lat 30., co również opisuję.
Katarzyna Chudyńska-Szuchnik
Absolwentka Wydziału Dziennikarstwa i Nauk Politycznych UW, dziennikarka, przewodniczka miejska, muzealniczka, kuratorka wystaw. Jej teksty ukazały się w przewodniku „Warszawa kobiet” (2011) oraz publikacji „Autoportret rzemieślnika” (2022). Autorka książki „Zręczni. Historie z warszawskich pracowni i warsztatów” (2019), nominowanej do 13. Nagrody Literackiej m.st. Warszawy (edycja warszawska).
Te domy nie były budowane na fundamentach, ale na słupkach, tak jak domki letniskowe. Wydają się przez to dość nietrwałe.
Chodziło o wentylację drewna, domy drewniane stawiane w ten sposób nie podmakały i nie gniły. Podobnie była zbudowana Willa Katarzynka, kiedy zajrzałam przez kratkę wentylacyjną w podmurówce, zobaczyłam pustą przestrzeń, a na dole żółty piasek. Taka technologia w gruncie rzeczy jest trwała, przecież te domy przetrwały wiele lat. Oczywiście trzeba pamiętać, że pustka pod podłogą bardzo wychładza taki dom, jeśli ktoś chce go używać całorocznie.
W rozmowach z właścicielami domów dowiedziałam się, że nawet po wielu latach w słoneczne dni z drewnianych elementów kapała żywica i miała intensywny zapach. Wydawało mi się to dość nieprawdopodobne i chciałam to zweryfikować. Wciąż istnieje tartak w Woli Karczewskiej, który przed wojną dostarczał drewno m.in. na budowę letniaków. Podczas ponad trzygodzinnej rozmowy właściciel wyłuszczył mi zawiłości związane z pozyskiwaniem i obróbką drewna do budowy domów. Mówił, że to, które rośnie lokalnie, jest odporne na warunki atmosferyczne panujące na danym terenie, dobrze pracuje i dobrze się starzeje, co pewnie też sprzyja trwałości.
Przy tak dużej różnorodności architektonicznej i wykończeniowej istnieje jednak kanon świdermajera.
Świdermajer to nazwa dosyć potoczna, wymyślona przez poetę Ildefonsa Gałczyńskiego. Badacze przyjęli określenie „architektura nadświdrzańska” na typ budowli uzdrowiskowej i letniskowej na linii otwockiej, wywodzącej się właśnie ze stylu swiss chalet, o drewnianej konstrukcji, na planie prostokąta albo kwadratu, czasami w kształcie litery L, ze spadzistymi dachami, werandami i gankami. Każdy lokal na wynajem miał oddzielne wejście, więc czasami te domy były najeżone werandami. Charakterystyczne dla architektury nadświdrzańskiej jest też ocieplenie tak zwanymi kolkami, czyli igłami sosny. Były one mocno ubijane między dwiema ścianami. Niestety tak zaizolowane budynki szybko się wychładzały. Czasami ogrzewane były piecem kaflowym, a w niektórych domach w ogóle nie było ogrzewania, bo miały być użytkowane tylko sezonowo. Z czasem wiele z nich przeszło różne zmiany i przebudowy. W późnych latach 20. i w latach 30. XX wieku wille i pensjonaty linii otwockiej ewoluowały, coraz częściej pojawiały się tynkowane na gładko, modernistyczne budynki z długimi tarasami i loggiami. No i rodzi się pytanie: czy to jest świdermajer czy nie?
Jaka jest odpowiedź?
Nadal jest to architektura o cechach letniskowych, spójna z przyrodą i otoczeniem tych osad. Kolejny etap w ich rozwoju, trend wynikający z tych samych potrzeb, tylko w innym kostiumie stylistycznym. Dlatego nie chciałam jej pominąć. W książce odnoszę się do tego wszystkiego, co jest architekturą letniskową nad rzeką Świder i w okolicznych miejscowościach.
Otwock przed wojną był trzecią miejscowością w Europie pod względem właściwości klimatycznych, miał piękne domy wypoczynkowe. Dlaczego doszło do upadku uzdrowiska?
Upadek miejscowości sanatoryjnych na linii otwockiej przyniosła II wojna światowa. Już w pierwszych latach wojny zamarł ruch, ponieważ letnicy Żydzi, którzy chętnie tu przyjeżdżali, nie mogli się przemieszczać, zostali zamknięci w gettach, a następnie wymordowani. W czasie okupacji ciągle pojawiały się ogłoszenia o wynajmie willi i pojawiali się letnicy, ale był to ruch szczątkowy. W Otwocku i w Falenicy też utworzono getta. Pozbawieni opału, ludzie zaczęli palić drewniane elementy domów. Jak podaje historyk Sebastian Rakowski, w ten sposób zostało rozebranych kilkaset domów w Otwocku. W Falenicy podczas wojny i w pierwszych dwóch lat po wojnie cała żydowska część osady po wschodniej stronie torów została zrównana z ziemią. Rozmawiałam z panią Jadwigą, która podczas wojny była dzieckiem. Wspominała, że dzieciaki wysyłano w poszukiwaniu opału na drugą stronę torów do lasu po gałązki i szyszki, ale wracając, zawsze brały kilka desek z pustych domów. Teresa Kołakowska, która mieszkała przy getcie po aryjskiej stronie, mówiła, że nocą było słychać odgłosy siekier. Dosłownie słyszała, jak te domy znikają. W 1942 roku całą ludność z getta w Falenicy wywieziono do Treblinki. Mieszkańcy, wśród których byli też nowi przybysze, wiedzieli, że część sąsiadów już nie wróci. Poczuli większe przyzwolenie na rozbieranie domów, które straciły swoich właścicieli.
Po wojnie większość tych, które przetrwały, przeznaczono na kwaterunek. Można powiedzieć, że kwaterunek był demokratycznie zastosowany – objął domy właścicielskie i domy żydowskie, które jako mienie opuszczone przeszły na skarb państwa. Warszawa była zrównana z ziemią, dach nad głową był na wagę złota. Przez to w dużej mierze dawne wille i pensjonaty straciły wypoczynkowy charakter. Kiedy dziadkowie mojego męża kupili dom z posesji Willa Katarzynka, musieli kilka lat czekać, aż wyprowadzą się z niego lokatorzy. W tym czasie mieszkali w niewielkiej dozorcówce, w jednym pomieszczeniu o wielkości ośmiu metrów kwadratowych z dwójką dzieci.
Część willi właścicielskich zdołało zachować letniskowy charakter, na przykład rodzinie dorożkarza Ruty ze Śródborowa udawało się wynajmować pokoje jeszcze do lat 60. Wiele pensjonatów upaństwowiono, aby organizować tam kolonie dla dzieci, a dygnitarze mieli w Józefowie słynny hotel Dębinka, zbudowany w latach 70. Ale nic już nie miało tej przedwojennej skali.
Ostatecznie Otwock stracił status miasta uzdrowiskowego.
Stało się to m.in. dlatego, że po wojnie zniknęła połowa lasów sosnowych. Dziś nie ma już piaszczystych wydm, pól jałowcowych, rzeka Świder utraciła swoje jasne plaże. Ale nie było łatwo się z tym pogodzić i jeszcze do lat 70. władze Otwocka czyniły starania, żeby przywrócić ten status. Potem już samorząd zajął się innymi problemami, między innymi zapewnieniem mieszkań i rozbudową miasta. Kiedy powstało Zegrze, uznano, że warszawiacy mają gdzie wypoczywać, i sprawa Otwocka odsunęła się na jeszcze dalszy plan. Dzisiaj na linii otwockiej buduje się ciągle domy jednorodzinne, popularne stały się bliźniaki i tzw. zabudowa łanowa. Jest coraz więcej klasycznych osiedli z czteropiętrowymi blokami, na co dosyć trudno się patrzy. Te miejscowości zmieniły się więc mocno i architektonicznie, i przyrodniczo.
Co może być ratunkiem dla tej architektury?
Wpisywanie do rejestrów zabytków oraz gminnych ewidencji zabytków, ale za tym powinny iść dotacje na remont i konserwację. Środowisko konserwatorskie późno przyjęło do wiadomości, że architektura drewniana to nie tylko kościoły i kapliczki. Kilka lat temu odbyła się spektakularna próba włączenia około 180 domów do gminnej ewidencji zabytków. Do dziś nie zostało to uregulowane na szczeblu samorządowym, więc ochrona nie jest pełna.
Z ratowaniem trzeba się spieszyć, żeby nie zmieniły się w „świderfajery” czy „domy ogniska”, jak nazywasz je w książce.
I w czasach Andriollego zdarzało się, że wille płonęły. Nie było prądu, używano świec, co w drewnianych domach bywało niebezpieczne. Wille płonęły też po wojnie, kiedy ludzie zorientowali się, że jako pogorzelcy mogą dostać atrakcyjniejsze przydziały mieszkań. Najczęściej podpalano w soboty albo w święta, wtedy strażacy nie byli tacy mobilni. Kiedy z kolei weszła elektryfikacja, to często instalacje elektryczne nie wytrzymywały napięcia, podpiętych było kilka mieszkań, przybywało sprzętów na prąd, dochodziło do zwarcia przewodów elektrycznych. Dzisiaj do tych przyczyn dochodzi chęć uwolnienia działki w atrakcyjnym miejscu. Chociaż strażacy mogą dość szybko dojść do tego, że przyczyną było podpalenie, to rzadko udaje się ująć sprawców. Nawet w sytuacji, kiedy dziennikarze docierają do informacji, że na działce, na której spłonął dom, konkretna sieć marketów chce wybudować wielkopowierzchniowy sklep.
Często można usłyszeć, że domy są rozbierane, bo są w tak złym stanie, że nie ma już czego ratować. To nie zawsze jest prawda. Dosyć bolesną kwestią jest też miejski zasób świdermajerów. To budynki komunalne, które przez kilkadziesiąt lat nie były kompleksowo remontowane i dziś są już mocno wyeksploatowane. W niektórych z nich ludzie nadal mieszkają bez toalet, z wychodkami czy toi toiami na zewnątrz. Coraz częściej władze mówią, że te domy są na tyle zniszczone, że należy je rozebrać, że nie ma innego wyjścia. Nie ma systemowego planu, brakuje spojrzenia na tę architekturę jak na dziedzictwo. Pojedyncze elementy są używane do wizualizacji, bo fajnie robi się PR na świdermajerach. Ale to za mało, żeby utrzymać tożsamość tych okolic.
Ile ze świdermajerów zniknęło?
Szacuję, że we wszystkich miejscowościach linii otwockiej od Anina po Śródborów było około 5 tysięcy domów w tym stylu. Myślę, że do dzisiaj przetrwała jedna dziesiąta, czyli „domów duchów” jest bardzo dużo. Na wcześniejszych zdjęciach lotniczych widzimy na przykład posesję ze szpalerem bzów, a dzisiaj zostały już tylko bzy, wybetonowany parking i supermarket. O domach duchach przypominają pojedyncze elementy, bo gdzieś przetrwała dozorcówka, czasami zdziczały sad, ozdobna brama czy furtka, za którą już nic nie ma. Na jednej z takich furtek, na pograniczu Falenicy i Miedzeszyna, jest nazwisko właściciela: Willa Feiner. Czasami za takim starym ogrodzeniem widać zupełnie nowy dom. O tym, gdzie stał dom, mówi też położenie drzew. Opowiadam w książce historię pana Jerzego, który planował kupić Willę Bajka, gdzie mieszkał jako dziecko. Uznał, że to miejsce, gdzie chciałby spędzić resztę życia, ale okazało się, że dom z jego dzieciństwa jest już tylko domem duchem. Ostatecznie znalazł i kupił inny świdermajer, mieszka w nim do dziś i jest z tego zadowolony.
Mimo wielu problemów są jednak „domy wskrzeszone”, wokół których zbierają się pasjonaci i chcą je ratować.
Jednym z takich wskrzeszonych domów jest willa Jakóba Dietricha, która została wyremontowana przez jego prawnuka. Pokonał bardzo dużo przeszkód, by odnowić ten dom, i zamieszkał w nim z żoną i trójką dzieci. Takich osób jest więcej. Czasami ktoś jest tak zafascynowany tą architekturą, że chce od nowa zbudować dom w tym stylu. Chciałabym stworzyć centrum detalu świdermajera, do którego trafiałyby elementy z rozebranych domów. Taką bazę, wzornik, aby ci, którzy chcą remontować świdermajer albo wykonać jakiś charakterystyczny element, mogli przyjrzeć się autentycznym detalom. Powstało też stowarzyszenie właścicieli, mieszkańców i miłośników domów drewnianych na linii otwockiej, a nazwa została zaczerpnięta od tytułu mojej książki. Świdermajerowie chcą razem dbać o swoje domy i popularyzować tę architekturę. W nich cała nadzieja.