Zwycięstwo Zofii
fot. Krzysztof Król

23 minuty czytania

/ Sztuka

Zwycięstwo Zofii

Rozmowa z Iwoną Demko

Zrobiłam fejkowe, alternatywne wydanie „Wiadomości ASP”. Mianowałam się rektorą, wszystkie nazwiska miały żeńską końcówkę, przerobiłam logo, wymieniłam skład Senatu na same kobiety. W ten sposób sporo osób dowiedziało się o 100-leciu przyjęcia kobiet na akademię

Jeszcze 6 minut czytania

MONIKA STELMACH: W książce o pierwszej studentce Akademii Sztuk Pięknych w Krakowie opowiadasz, jak wielkiej odwagi i determinacji wymagało od kobiety studiowanie na ASP 100 lat temu. Zofia Baltarowicz-Dzielińska z rulonem swoich prac poszła do Jacka Malczewskiego, żeby zyskać w nim swojego sprzymierzeńca.
IWONA DEMKO: Malczewski słynął wtedy z tego, że był przeciwny studiowaniu kobiet. Zofia o tym nie wiedziała; uważała, że tylko prawdziwy artysta może docenić jej talent, dlatego poszła do niego. Była typem zdobywczyni, która lubi pokonywać przeciwności. Większości kobiet, nawet utalentowanych, nie przyszłoby do głowy, żeby podważać zakaz studiowania na ASP. Zofia zakwestionowała to, postanowiła dostać się tam po swojemu i udało się. W notatkach jej córki, Danuty Dzielińskiej, przeczytałam też, że Zofia pragnęła spełnić marzenie swojego ukochanego ojca o posiadaniu syna i zrekompensować śmierć młodszego brata. Chciała udowodnić, że może go zastąpić, czyli robić to wszystko, co robią mężczyźni.

Dlatego wybrała rzeźbę – kierunek do dziś uważany za domenę mężczyzn?
Myślę, że szczerze kochała rzeźbić. Trudno powiedzieć, ile w tym było udowadniania, że nie jest gorsza od mężczyzn.

W jaki sposób przekonała do siebie najpierw Malczewskiego, a potem kolejnych uczelnianych decydentów?
Musiała zrobić na Malczewskim duże wrażenie swoją brawurą. Poza tym zobaczył, że dziewczyna, która nachodzi go w domu, robi to, co robi, naprawdę dobrze. Malczewski wysłał Zofię do prof. Konstantego Laszczki, który na widok jej prac miał krzyknąć: „Co za talent!”. Ale ostatecznie decyzję pozostawił rektorowi Józefowi Mehofferowi. Władze uczelni już wtedy musiały zdawać sobie sprawę, że prawo kobiet do studiowania to tylko kwestia czasu. Ostatecznie gremium pedagogiczne zgodziło się na ten eksperyment i w październiku 1917 roku Zofia została pierwszą studentką Akademii Sztuk Pięknych w Krakowie.

Jej nazwisko nie znalazło się jednak w żadnych oficjalnych rejestrach czy spisach. Miała status hospitantki. Dostała się na akademię, zanim oficjalnie przyjmowano kobiety. W protokole odnotowano jedynie, że w szczególnych przypadkach mogą odbywać kursy w pracowniach poszczególnych profesorów. Zofia uczestniczyła we wszystkich zajęciach, ale formalnie nie figurowała w spisie studentów, nie miała też potwierdzenia zdanych egzaminów. W podobnej sytuacji były pierwsze studentki UJ, które prosiły, żeby wykładowcy zanotowali oceny na kartkach; miały nadzieję, że jeśli kiedyś będą mogły zostać pełnoprawnymi studentkami, to te przedmioty zostaną im uznane.

Uniwersytet Jagielloński dużo wcześniej niż ASP zaczął przyjmować kobiety.
Na Uniwersytecie Jagiellońskim kobiety robiły już doktoraty, kiedy trwała batalia Zofii o przyjęcie na Akademię. Ale gdyby kobiety nie walczyły o to, żeby studiować na Uniwersytecie Jagiellońskim, tam też nikt by ich nie przyjął. Odmówiono przecież Marii Skłodowskiej, dlatego wyjechała do Paryża.

A artystki nie walczyły o prawo do studiowania?
Walczyły. W 1894 roku przyjęto pierwsze studentki na Uniwersytet Jagielloński, w grudniu 1895 roku Maria Dulębianka napisała do pisma feministycznego „Ster” tekst „Kołaczcie, a będzie wam otworzone”, nawołujący artystki, żeby solidaryzowały się i działały wspólnie na rzecz dostępu kobiet do ASP w Krakowie. Dwa miesiące później do władz uczelni wpłynęła petycja w tej sprawie. Odbiła się szerokim echem. Dyrektorem szkoły był już wtedy młody i rzutki Julian Fałat. Chciał stworzyć oddział dla kobiet, na czele którego miała stanąć Olga Boznańska albo Maria Dulębianka. Ostatecznie to się nie udało. Kolejne petycje były w 1900, 1907 i 1913 roku. Kobiety kołatały do drzwi Akademii przez ponad dwadzieścia lat.

Dlaczego to się nie udawało?
Pewnie powodów było wiele. Palącą sprawą były złe warunki lokalowe ASP i protesty studentów z tego powodu. Zarządzenie ministra oświaty zezwalało na przyjmowanie na uczelnie kobiet, ale musiały studiować w odrębnych pomieszczeniach. Wtedy ASP twierdziło: przyjęlibyśmy studentki, ale nie mamy dla nich pracowni, dlatego musicie dać nam pieniądze na rozbudowę Akademii. Prawo kobiet do studiowania stało się polem rozgrywek między uczelnią a Ministerstwem Oświaty. W Warszawie pierwsze studentki przyjęto w 1904 roku i było ich aż 70, ale szkoła nosiła nazwę Warszawska Szkoła Sztuk Pięknych i była instytucją prywatną, z młodą kadrą, a nie publiczną Akademią Sztuk Pięknych w Krakowie.

Na początku XX wieku neurolog z Lipska, Paul Julius Möbius, dowodził, że Iwona Demko
kobiety mają mniejsze głowy i mózgi niż mężczyźni, dlatego nie nadają się do studiowania. Na ile to determinowało przeciąganie decyzji o przyjmowaniu kobiet na uczelnie?
Pozostałości takich teorii funkcjonowały jeszcze całkiem niedawno i myślę, że nadal funkcjonują. Kiedy zdawałam na rzeźbę, dziesiątki lat później niż Zofia, z tyłu głowy miałam zdanie, że kobietom brakuje przestrzennego myślenia, co wykluczałoby mnie z tego wydziału.

Na drodze do akademickiej kariery kobiet stawały zresztą nie tylko przepisy prawa i obyczaje, ale też i ich własne rodziny.

Iwona Demko

„Artystka waginistka”, rzeźbiarka, feministka, wykładowczyni akademicka. Urodzona w 1974 r. W 2001 r. uzyskała dyplom na Wydziale Rzeźby ASP w Krakowie, gdzie pracuje od 2008 r. i jest „różową owcą” wydziału. W 2012 roku obroniła tytuł doktory sztuk plastycznych na podstawie rozprawy „Waginatyzm” oraz pracy rzeźbiarskiej „Kaplica Waginy”. W 2016 r. otrzymała stopień doktory habilitowanej sztuki na podstawie pracy, która polegała na zaprzyjaźnieniu się i stworzeniu wystawy z dwiema dziewczynami pracującymi w prostytucji. Była kuratorką wystaw feministycznych: m.in. „Krzątaczki”, „HERstoria sztuki”, „Gastronomki”, „Decydentki”. Ostatnio bada historię pierwszych studentek ASP. Autorka książki „Zofia Baltarowicz-Dzielińska. Pierwsza studentka Akademii Sztuk Pięknych w Krakowie” (Kraków 2019). Orędowniczka i inicjatorka „Roku Kobiet z krakowskiej Akademii Sztuk Pięknych”.

Staraniom o zdobycie wykształcenia sprzeciwiała się matka Zofii. Dla niej to było wielkie nieszczęście, że jej córka zamierza się kształcić.
Nie chciała mieć w domu emancypantki. Wtedy większość matek uważało, że kształcenie zaszkodzi ich córkom, ponieważ wyemancypowane nie wyjdą za mąż, nie będą miały rodziny, zostaną same, nie poradzą sobie bez wsparcia mężczyzny, czyli spadnie na nie plaga nieszczęść. Franciszek K. Kapłański pisał w broszurce pt. „Przeciw emancypacji kobiet, czyli supremacji kobiet nad mężczyznami” z 1897 roku, że rozbiory nie są tak straszne jak emancypacja kobiet.

Uważano emancypantki za wichrzycielki, które chcą zniszczyć tradycyjną rodzinę, gdzie mężczyzna kształci się, pracuje i zapewnia pieniądze, a kobieta zajmuje się domem. Bano się, że emancypacja doprowadzi do tego, że mężczyźni staną się niepotrzebni kobietom, a wtedy nie będą chciały zakładać rodzin i świat upadnie.

Poza tym byliśmy pod zaborami, najważniejsze było odzyskanie niepodległości, prawa kobiet schodziły na dalszy plan. Miały służyć ojczyźnie poprzez działalność społeczną, a nie zajmować się „wichrzycielstwem”. Dla emancypantek odzyskanie niepodległości również było ważne, ale jednocześnie nie chciały pozwolić, żeby ich postulaty, między innymi dotyczące kształcenia, zostały pogrzebane na kolejne lata.

Mimo tych wszystkich przeciwności na początku XX wieku wielu kobietom zależało, żeby studiować, bo to dawało im niezależność finansową. Bez wykształcenia miały małe szanse, żeby zająć się jakimś zawodem. Paradoksalnie, w tych staraniach pomogła wojna. Mężczyźni walczyli i ginęli, a kobiety musiały przejąć ich obowiązki. I okazało się, że wychodzi im to całkiem nieźle. Kiedy ci, co przeżyli wojnę, chcieli wrócić do starego modelu funkcjonowania świata, wiele kobiet już nie zamierzało oddać swojej samodzielności. Nie dało się tego procesu zatrzymać.

Co ciekawe, w staraniach edukacyjnych Zofię wspierał ojciec.
Matka, która uważa, że wykształcenie unieszczęśliwi jej córkę, oraz wspierający ojciec to pewien schemat tamtych czasów. Podobną sytuację miała inna rzeźbiarka, Camille Claudel. Olgę Boznańską również wspierał ojciec. Ojcowie pomagali swoim córkom w ambicjach edukacyjnych, ponieważ sami mieli doświadczenie kształcenia; wiedzieli, jakie to może być budujące i korzystne. Kochali swoje córki i starali się rozwijać ich predyspozycje.

Skoro Zofii nie było na liście rekrutacyjnej z lat 1919–1920, to jak dowiedziałaś się, że to ona była pierwszą studentką?
Z książki Karoliny Grodziskiej o Janinie Reichert-Toth, która podobnie jak Zofia, jako jedna z pierwszych kobiet studiowała rzeźbę w pracowni prof. Konstantego Laszczki. Tam przeczytałam fragment historii o tym, jak Zofia przyszła na Akademię. Czułam, że za tym musi kryć się ciekawa opowieść, ale nie miałam punktu zaczepienia. Jej córka Danuta Dzielińska już wtedy nie żyła. Po nitce do kłębka dotarłam do spadkobierczyni Zofii Baltarowicz-Dzielińskiej, Barbary Sośnickiej, która była chętna do współpracy. Okazało się, że Zofia zostawiła po sobie bardzo bogate archiwum, w tym około dziesięciu zeszytów – autobiografii. Kiedy tylko miała okazję, podkreślała, że była pierwszą studentką na Akademii Sztuk Pięknych. Zdawała sobie sprawę z tego, że dokonała czegoś wielkiego. Miała nadzieję, że będzie się o tym pamiętało.

„Zofia Baltarowicz-Dzielińska. Pierwsza studentka Akademii Sztuk Pięknych w Krakowie”. Iwona Demko. (Kraków, 2019)Iwona Demko, „Zofia Baltarowicz-Dzielińska. Pierwsza studentka Akademii Sztuk Pięknych w Krakowie”. Wydawnictwo ASP w Krakowie, 2018Jak wspominała studia?
Byłam przekonana, że w swojej autobiografii dużo miejsca poświęci studiowaniu na wymarzonej uczelni. Moment starania się o przyjęcie jest opisany w najdrobniejszych szczegółach, łącznie z tym, że świeciło słońce, kiedy pojawiała się w progu Akademii i jakie miny mieli wykładowcy. Ale potem już o studiowaniu niewiele, jakby straciła zainteresowanie. Jeden z pozostawionych przez nią zeszytów był zatytułowany „Moje studia”, ale ostatecznie nie opisała swoich doświadczeń na Akademii. Być może jak już dostała się na uczelnię, to adrenalina spadła i poczuła się znudzona. Na Akademii nie dostała odrębnego pomieszczenia dla kobiet, tak jak nakazywały to przepisy. Studiowała we wspólnej pracowni i była jedyną kobietą wśród 80 mężczyzn na całej uczelni, musiała budzić sensację.

Dzięki temu koledzy ze studiów Zofii dokonali odkrycia, mówili: „Koleżanka Baltarowicz nie jest kobietą! Koleżanka Baltarowicz to człowiek”.
Słysząc to zdanie w 1918 roku, Zofia była dumna, dowartościowywało ją. W roku 2019 takie stwierdzenie nas oburza, w najlepszym przypadku śmieszy, bo jesteśmy w innym miejscu emancypacji kobiet. To świadczy tylko o tym, jak wiele się zmieniło.

Dlaczego była niezadowolona, kiedy przyjęto inne studentki?
Nadal nie jest regułą, że kobiety sprzyjają innym kobietom. Dostają się z dużym trudem w miejsce, gdzie niewiele innych dotarło przed nimi, i kurczowo trzymają się swojej pozycji. Boją się, że jak inne wdrapią się na ten szczyt, to one przestaną być wyjątkowe. Ten trend dopiero w ostatnich latach zaczyna się przełamywać. Mówi się coraz więcej, że kobiety powinny się wspierać. Zofia nie miała tej świadomości, którą zdobywamy dzisiaj.

Zofia_Baltarowicz-Dzielińska_z_córką_Danutą_Dzielińską_archiwum_ASP_KrakówZofia Baltarowicz-Dzielińska z córką Danutą Dzielińską, archiwum ASP, Kraków

W tamtych czasach dostać się na ASP to jak wejść na K2 zimą.
Oczywiście, i to jest zasługa, której nikt jej nie odbierze. Choć często słyszę pytanie: a jaką była rzeźbiarką? Co z tego, że była pierwszą studentką ASP, może jednocześnie była kiepską rzeźbiarką? Na początku, jak to słyszałam, to dostawałam piany ze złości. Teraz reaguję spokojnie.

Odpowiadając na to pytanie: Zofia miała lepsze i słabsze okresy w sztuce. Uważała, że została rzeźbiarką, żeby służyć ojczyźnie, co w tamtych czasach dla wielu było priorytetem. Miała wystawy we Lwowie, Krakowie i Francji; przygotowania do monograficznej wystawy w Belgii przerwała wojna. Nie zachowały się jej najciekawsze prace, zostały zniszczone podczas wojny.

O upamiętnienie 100-lecia przyjęcia pierwszej studentki na ASP stoczyłaś wojnę z władzami uczelni. Dlaczego nie chciały uczcić tego wydarzenia?
Sądziłam, że nie ma nic ważniejszego niż 100-lecie przyjęcia pierwszej studentki, więc jej zdjęcie powinno trafić na okładkę uczelnianego magazynu. Zaproponowałam dwa projekty okładek. Pisałam do redakcji listy o tym, jak istotne jest, żeby odnotować to wydarzenie; jakie to będzie nobilitujące dla studentek, a przecież dziś na ASP studiuje więcej kobiet niż mężczyzn. Nie było odzewu. Została wybrana inna okładka. Wtedy zaapelowałam na fejsbuku: wysyłajmy listy do rektora z prośbą o okładkę z pierwszą studentką ASP. Zaczęły spływać z całej Polski.

Wkurzył się?
Bardzo. A to był dopiero początek. Chociaż bałam się skutków, nie widziałam innej możliwości. Skontaktowałam się więc z „Gazetą Wyborczą” i Radiem Kraków. „Gazeta Wyborcza” wydrukowała tekst pt. „Czy ASP potrafi godnie uczcić pierwszą studentkę?”. Potem dość liczne media chciały mówić o Zofii Baltarowicz-Dzielińskiej. Matki zaczęły pisać listy do władz, że nigdy nie poślą córki na ASP, skoro Akademia jest taka dyskryminująca.

Z jakim skutkiem?
Liczyłam, że przynajmniej na rozpoczęciu roku akademickiego wspomną, że 100 lat temu pierwsza kobieta podjęła studia. Nie padło nawet jedno zdanie na ten temat. Ale dzięki mediom bardzo dużo osób dowiedziało się o Zofii, zaczęły pojawiać się propozycje tekstów o niej i udziału w wystawach z pracami dokumentalnymi dotyczącymi artystki. Gdyby jej zdjęcie znalazło się na okładce bez problemów, Zofia nie przebiłaby się do świadomości tak wielu ludzi.

Huczne obchody 200-lecia akademii i ani słowa o 100-leciu kobiet na ASP?
Ani słowa. Zostałam jednak zaproszona do wystawy z okazji 200-lecia szkoły i 100-lecia odzyskania niepodległości. Postanowiłam poświęcić ją 100-leciu kobiet na Akademii. Zrobiłam fejkowe, alternatywne wydanie „Wiadomości ASP”, zaangażowałam 42 osoby do współpracy. Mianowałam się „Jej Magnificencją”, byłam tam rektorą, wszystkie nazwiska miały żeńską końcówkę, przerobiłam logo, wymieniłam skład Senatu na same kobiety. Ukazało się też wiele artykułów i wywiadów o kobietach, które były lub są związane z Akademią. To wywołało poruszenie i zainteresowanie. Zupełnie poza mną pojawiła się ankieta z pytaniem: „Czy chciałbyś, żeby patronką uczelni w 2018 roku była Zofia Baltarowicz-Dzielińska?”.

Mimo wszystko się udało, rok 2019 jest Rokiem Kobiet na ASP, a Zofia Baltarowicz-Dzielińska została patronką tego wydarzenia.
Zgłosiłam taki wniosek do Senatu. I tu nastąpił przełom. Wszyscy głosowali na tak. Dzisiaj rektor jest duszą i ciałem za Rokiem Kobiet. Odrobił pewną lekcję, był na tyle otwarty, żeby przewartościować poglądy. I to też trzeba przyznać.

„Rok Kobiet z krakowskiej Akademii Sztuk Pięknych”

Wystawę można oglądać w Muzeum ASP w Krakowie do 30 października 2019 r. Kuratorki: Małgorzata Sokołowska i Magdalena Szymańska.

Dziś kobiety co prawda mogą studiować na każdej ASP w Polsce, ale z raportu „Marne szanse na awanse” Fundacji Katarzyny Kozyry wynika, że akademie są jednymi z najbardziej patriarchalnych miejsc. Studentki stanowią większość, ale niewiele z nich zostaje na uczelni, rzadziej awansują. Równouprawnienie to nadal fikcja?
Ono jest na poziomie rekrutacji na studia, ale czym dalej, tym trudniej. Na ten stan rzeczy ma wpływ wiele czynników – między innymi brak równouprawnienia w życiu codziennym. Nadal wychowuje się dzieci w poczuciu, że „bycie babą” jest czymś gorszym. Dlatego artystki i wykładowczynie często nie chcą podkreślać atrybutów kobiecości; nie chcą się przyznawać do tej gorszej części społeczności. Udało im się zajść wysoko, więc mają ambicje, aby przynależeć do męskiej elity.

Ty nie chciałaś przynależeć do elity?
Na uczelnię wróciłam po ośmiu latach od jej skończenia. Byłam już ukształtowaną osobą, złapałam dystans do tego, co się tutaj dzieje. Miałam świadomość braku żeńskiego pierwiastka w kadrach, więc celowo nosiłam spódnice, malowałam paznokcie, podkreślałam swoją kobiecość, a w pewnym momencie zaczęłam używać przejaskrawionej kobiecości na granicy przebrania. Chciałam pokazać, że aby być wykładowczynią na ASP, nie muszę udawać faceta. Na początku budziło to zdziwienie, komentarze, a nawet skargi, że przychodzę w szpilkach i spódnicy.  

A co w tym dziwnego?
Uwierz mi, że na rzeźbie to budziło zdziwienie.

Jaki jest dress code?
Oficjalnie nie ma żadnego. Dziewczyny z rzeźby noszą ciemne rzeczy, spodnie, nie mają makijażu i pomalowanych paznokci. Kiedy dostajesz się na ten parnas, jakim jest praca na ASP, gdzie dominują mężczyźni, to starasz się wtopić w tło. Nieświadomie wypierasz i wyrzekasz się kobiecości.

Jak się broniłaś?
Stereotypowo rzeźbiarz to maczo, więc zatroskana mówiłam: „Ale nie podobam się panu?”. Mój profesor, u którego byłam asystentką z rzeźby, wspierał mnie w tym i mówił na przykład: „No, mnie się podoba”. Wtedy tej osobie robiło się głupio, bo okazywało się, że może jemu też powinno się podobać – przecież kobiety w krótkiej spódnicy stereotypowo podobają się facetom. Prowadziłam grę o swoje. Po jakimś roku wszyscy się przyzwyczaili. Teraz już nikt nie pamięta, jakie to budziło zdziwienie.

fot. Keymofot. Keymo

Miałaś poparcie koleżanek?
Nie. Przyznać się do swojej kobiecości to jakby zapisać się do drużyny przegranych. Ale to się zaczyna zmieniać, kobiety widzą, że nie muszą udawać mężczyzn, żeby odnieść sukces. 

Podkreślanie kobiecości to w twoim przypadku mało powiedziane, ubierasz się na różowo, doktorat zrobiłaś o waginie, a habilitację o prostytucji, a teraz zajmujesz się historią pierwszych studentek ASP.
Jestem konsekwentna. W każdym środowisku są pewne granice, w obrębie których można się poruszać, a ja świadomie je przekraczałam. Uzmysłowiłam sobie, że długo nie lubiłam różowego, uważałam, że jest kiczowaty i infantylny. Dyplom końcowy zrobiłam w tym kolorze, bo był związany z cielesnością i seksualnością, ale jeszcze wtedy nie ubrałabym się cała na różowo. Po pierwsze, niczego w tym kolorze nie można było dostać w rozmiarze na dorosłą kobietę; a po drugie, wstydziłam się włożyć cokolwiek, co nie jest czarne lub szare. Wypierałam ten kolor, bo jest kojarzony z kobiecością. Jak sobie uświadomiłam ten mechanizm, postanowiłam, że róż będzie moim kolorem sztandarowym. Zaczęłam wtedy doceniać moją kobiecość i lubię łamać stereotypy. Poza tym nie można bać się jakiegoś koloru.

Ogłosiłaś nową religię – waginatyzm.
Catherine Blackledge, brytyjska dziennikarka, napisała 300-stronicową książkę o waginie. Dowiedziałam się, że kiedyś ludzie nie wiedzieli, że mężczyzna ma jakikolwiek udział w zapłodnieniu. Dlatego kobieta była uznawana za kreatorkę życia, co miało się dziać za sprawą sił wyższych. W różnych wierzeniach były one różnie opisywane: za sprawą mocy księżyca, burzy czy duchów przodków z sąsiedniej wyspy. Wtedy kobiety miały wyższy status społeczny, dziedziczyło się po matce, nie było ojców, a co za tym idzie, również bękartów. Dziewicą była określana kobieta niezależna od mężczyzny. Pierwszymi bóstwami były kobiety, a waginę traktowano jak bramę, przez którą człowiek przechodzi na świat, była symbolem płodności, szczęścia i wszelkich pomyślności. Czczono ją i szanowano.

Waginatyzm ma też swoje obrzędy. Czym jest ana-suromai?
Akt ana-suromai to dobrowolne podniesienie spódnicy i ukazanie waginy. Pierwotnie gest ten był praktykowany przez kobiety w celu odstraszenia złych mocy, na przykład by wzmóc płodność ziemi albo kiedy kopalnia traciła kruszec. Chodziło o przekazanie mocy płodności. Istnieje katalońskie powiedzenie „morze uspokaja się tylko na widok nagiego sromu”. Zanim mężczyźni wypłynęli na połów, kobiety na brzegu podnosiły spódnice, żeby ukazać falom moc płynącą z ich wagin; napomnieć, aby były łagodne i nie zabierały im mężów. Wierzono, że im więcej kobiet podniesie spódnice, tym siła działania będzie większa.

Iwona Demko, 408 223 podniesień spódnic czyli Mój sen o Czarnym proteścieIwona Demko, 408 223 podniesień spódnic, czyli mój sen o Czarnym Proteście

Sytuacja zmieniła się, kiedy odkryto, że do stworzenia człowieka jest potrzebny również mężczyzna. Wtedy zaczęto odbierać kobiecie jej status, a wagina straciła swoje magiczne znaczenie. Mężczyźni zaczęli ograniczać seksualność kobiet, żeby być pewnym, kto jest ojcem. Nabrało znaczenia dziewictwo w rozumieniu zachowania błony.

Galerię Wydziału Rzeźby zamieniłaś w Kaplicę Waginatyzmu.
Różne instytucje mają kaplice, na przykład szpitale czy parlament. Pomyślałam sobie, że na chwilę mogłaby powstać kaplica na Akademii.

Napływały listy protestacyjne do dziekanatu z powodu ołtarza waginy.
Część osób myślała, że to atak na Kościół katolicki, chociaż w pracy teoretycznej tłumaczę, że odwołuję się do znacznie wcześniejszych wierzeń niż chrześcijaństwo. Promotor obrywał za tę pracę. Doktorat obroniłam tylko jednym głosem.

Dziwisz się? W twojej kapliczce zamiast wody święconej była krew menstruacyjna.
Zostałam wychowana w religii katolickiej, tworząc swoją kapliczkę, wzorowałam się na tym, co znam. Krew w chrześcijaństwie ma bogatą symbolikę, na przykład w religii katolickiej pijemy krew Chrystusa, zjadamy jego ciało i jakoś nikogo to nie gorszy. Krew przelana za ojczyznę też nie jest deprecjonowana. W niełasce jest tylko krew miesięczna, bez której nie byłoby przecież możliwe poczęcie nowego życia.

Wagina czy krew menstruacyjna przeszły długą drogę od sacrum do profanum. Chciałabym, aby to dawne znaczenie zostało odzyskane, ponieważ ma to bezpośredni wpływ na życie każdej kobiety. Jeśli nie jesteśmy dumne z jakiejś części swojego ciała, to nie potrafimy być w pełni dumne z siebie.

Teraz skupiasz się na zbieraniu historii kobiet, które były związane z ASP w Krakowie?
Gromadzę historie artystek, administratorek, modelek i woźnych. Chciałabym, żeby przysyłały mi swoje życiorysy, które zdeponuję w archiwum.

Książka o Zofii Dzielińskiej kończy się twoim życiorysem.
Żeby go napisać, musiałam przejść pewien proces, co zajęło mi sporo czasu. W pewnym momencie pojawia się refleksja, że nie powinnam być taka egocentryczna, żeby pisać o sobie, przecież świat się nie kręci wokół mnie. Ale gdyby Zofia nie zostawiła swojej autobiografii, to nie odnalazłabym jej, a ta książka by nie powstała. To mi uświadomiło, że aby została po nas pamięć, same musimy być przekonane, że na to zasługujemy.

Co było najtrudniejsze w pisaniu życiorysu?
Upublicznienie osobistych rzeczy, na przykład wydarzeń związanych z ojcem mojego syna. Wstydziłam się, że nie zapanowałam nad sytuacją, że zachowałam się jak gówniara, która nie wie, skąd się biorą dzieci, chociaż miałam 20 lat i byłam już dorosłą kobietą. Potem, kiedy uciekałam z tego związku, zostałam sama z synem, to był już mój wybór. Wiedziałam, że jeśli się nie przełamię i będę pisała tylko o sztuce, to mój życiorys nie będzie ani pełny, ani ciekawy.

Na końcu zostawiłaś czytelniczkom i czytelnikom puste kartki na wpisanie własnego życiorysu.
Patriarchat jest tak skonstruowany, że do historii wchodziła wyłącznie działalność w sferze publicznej, kobieta pozostawała i nadal często pozostaje w prywatnej, dlatego jej rolę unieważniono. Kobiety twierdzą, że nie mają się czym pochwalić, jeśli nie zrobiły czegoś zawodowo. Chcę złamać tę zasadę. Ważne jest nie tylko życie publiczne, ale też prywatne, bo prywatne jest polityczne, stanowi świadectwo historii, czasów i obyczajów. Nadszedł czas, aby historia była pisana również z perspektywy kobiet. Dopiero wtedy będzie pełna. A to w dużym stopniu zależy od nas.

Życiorysy należy przysyłać na adres: idemko@asp.krakow.pl