Synteza życia rodzinnego

Rozmowa z Maciejem Drygasem

Siła materiałów Polskiego Archiwum Filmów Domowych polega na ich kompletnej bezinteresowności. Od obserwacji dokumentalnej różni je brak spojrzenia „z zewnątrz”: nikt tu nie gra, a wszystko odbywa się poza jakąkolwiek kontrolą

Jeszcze 4 minuty czytania

MARTA BAŁAGA: Idea „filmów domowych”, którym poświęcony jest pański projekt realizowany przez Filmotekę Artystyczną Muzeum Sztuki Nowoczesnej i które można oglądać już w internecie, zupełnie się dzisiaj zmieniła. Większość z nas z góry zakłada, że obejrzy je ktoś inny, nawet zupełnie obcy człowiek w mediach społecznościowych. Czy właśnie dlatego chciał się pan skupić na innym nośniku i czasie?
MACIEJ DRYGAS: Ludzie, którzy realizowali swoje filmy na tych wąskich tasiemkach, 8 czy 16 mm, obserwowali swoją rodzinę i nigdy nie myśleli o tym, żeby to upubliczniać. To był zapis takiej domowej mikropamięci i wydaje mi się, że siła materiałów Polskiego Archiwum Filmów Domowych polega właśnie na kompletnej bezinteresowności. Od obserwacji dokumentalnej różni je brak spojrzenia „z zewnątrz”: nikt tu nie gra, a wszystko odbywa się poza jakąkolwiek kontrolą. Ktoś macha ręką, żeby już przestać, albo wręcz odwrotnie – wszyscy uśmiechają się do kamery. Traktują to jako fotografię, podchodzą do niej i nagle zastygają w jakiejś pozie.

Po co to wszystko? Po to, żeby coś uratować. Uratować pamięć jakiegoś zapisu, który był niedostępny dla historyków, filmowców albo nawet samych posiadaczy tych materiałów! Kiedy rozpoczęliśmy tę akcję, po ich digitalizacji odsyłaliśmy je z powrotem z zaproszeniem do wspólnego oglądania. I wspólnego opisywania, bo chcemy teraz uzupełnić materiały o jakieś legendy rodzinne, opowieści. Nagle rozdzwoniły się telefony: usłyszeliśmy, że to niezwykłe przeżycie, że takie ogromne wzruszenie, że jedząc obiad, zamiast oglądać telenowele, ludzie zaczęli ze sobą rozmawiać.

Polskie Archiwum Filmów Domowych

Długofalowy projekt realizowany przez Filmotekę Artystyczną Muzeum Sztuki Nowoczesnej w Warszawie oraz Towarzystwo Przyjaciół MSN, skupiony na gromadzeniu, digitalizacji i udostępnianiu filmów prywatnych, domowych tworzonych w powojennej Polsce w kontekście życia codziennego, głównie na taśmach 8 i 16 mm. 

Materiały przekazane do Polskiego Archiwum Filmów Domowych traktujemy nie tylko jako zapis intymnej mikropamięci, ale również jako zbiór wspomnień minionej epoki zarejestrowany na niemych taśmach filmowych. Archiwum będzie rozbudowywane o opisy i rozwijane przez kolejne lata, a następnie trafi do nowego budynku Muzeum Sztuki Nowoczesnej na placu Defilad. Inicjatorem projektu jest artysta i reżyser filmowy Maciej Drygas.

Nie dziwi mnie taka reakcja, bo rodzinne nagrania to dziwny stwór – za każdym razem są zapominane, za każdym razem się gubią. Moje pokolenie szuka teraz kart pamięci do aparatów cyfrowych, które gdzieś przepadły.
Rozmawiając o tych materiałach, trzeba wspomnieć też o zupełnie innej formie narracji. Ta tasiemka wcale niemało kosztowała, a materiału wystarczało zaledwie na trzy, może pięć minut. Później trzeba to było jeszcze wywołać, więc kiedy już człowiek włączał kamerę, robił to w bardzo konkretnym momencie. Te ujęcia są nieprzegadane, mowa tu o pewnej syntezie życia rodzinnego. Dopiero potem, wraz z dominacją taśm VHS oraz nagrań cyfrowych, zaczęło się to całe „opowiadactwo”. Trudno się to ogląda. Marzyłem o tym projekcie już od dawna, pragnąc uratować materiały mające w sobie jeszcze to piękno skrótowego opowiadania obrazem.

Każdego z nas męczono nagraniem jakiegoś ślubu, zwykle dłuższym od samej imprezy. Tutaj młoda para najwyżej wyjdzie z kościoła, ale też sporo jest świąt, uroczystych wydarzeń. Kilka z nich jednak mnie zaskoczyło – na przykład filmik, na którym ktoś przygląda się wsi. Może tam dorastał?
To piękny materiał, dobrze zrealizowany. Jeśli już mówimy o brylantach, rzeczywiście jest kilku autorów, którzy wychodzili ponad prostą potrzebę zapisu. Ten film kojarzy mi się z filmami Władysława Ślesickiego, jego „Rodziną człowieczą”. Z czasami bardzo pięknych polskich dokumentów, realizowanych cierpliwym, karabaszowskim okiem. Inna osoba najwyraźniej bardzo kochała przyrodę, pojawia się więc film o jaskółkach. Kamera przygląda się gniazdu, rodzą się młode ptaszki, wyciągają dzióbki, widzimy, jak dorastają. Uczestniczymy w pierwszych próbach wyjścia z gniazda. Niby nierodzinny zapis, ale bardzo ciekawy.

W tych kolekcjach, bo niektóre z nich są rozbudowane, widzimy, że główna postać dramatu jest właśnie jak te jaskółki. Dorasta. Obserwuję sobie te wszystkie ujęcia, a teraz patrzę na nie akurat okiem małego dziecka, które się wszystkiemu dziwi, i z ekranu wracają do mnie podstawowe pytania: o przemijanie, o moje miejsce w świecie. Może ja jestem dość nietypowym widzem, bo choruję na miłość do materiałów archiwalnych i nie potrafię się z niej wyleczyć. Czasem, gdy bywam zmęczony, włączam sobie jakiś fragment i patrzę, jak płynie życie.

Ostatnio ktoś opowiadał mi o „kinie komfortu”, popularnym w czasie pandemii. Może te archiwalne nagrania przynoszą podobną pociechę? Bo bez względu na wszystko czas płynie, a my wciąż tu jesteśmy?
Nie patrzę na to przez ten pryzmat, choć kiedy uda nam się już wysprzątać cały kraj z tych materiałów, chciałbym zrealizować coś, co umownie nazywam „albumem rodzinnym”: pełnometrażowy film, pewnie bez żadnego komentarza. Ułożyć to w jakąś historię. Natomiast jeśli mówimy o pewnych napięciach pomiędzy materiałem domowym a widzem, mistrzem w ich budowaniu jest węgierski filmowiec Péter Forgács. Nie wiem, czy miała pani okazję obejrzeć jego film „Zamęt. Kronika rodzinna”. To opowieść złożona z materiałów archiwalnych bogatej żydowskiej rodziny. Zaczyna się przed wojną: widzimy kolejny otwierany sklep, kolejne dzieci, po prostu krainę szczęśliwości. Potem w lecie 1939 roku wybierają się na wakacje do Francji – nic nie zapowiada, że za chwilę zacznie się dziać coś niedobrego. Przychodzi czas okupacji, przenoszą się do innej dzielnicy, noszą opaski z gwiazdą Dawida, ale gdy tylko pojawia się pierwszy śnieg, zaczyna się radosna zabawa. To napięcie między naszą wiedzą historyczną a ich niewiedzą jest tak silne, że kiedy dochodzi do sceny finałowej, gdy dowiadują się, że pojadą we wspólną podróż pociągiem, a mimo to babcia spokojnie przyszywa wieczorem guziki, człowiek patrzy na ekran i chce krzyczeć: „Ludzie, zostawcie tę kamerę i uciekajcie!”. Tylko jedna osoba z tej rodziny wróciła po wojnie do domu.

Wie pani, to chyba jakaś ogromna siła tego rodzaju zapisu. Ta bezinteresowność, o której rozmawiamy, brak świadomości tego, co dalej. Oni tego nie wiedzą, my już tak.


Tej świadomości bardzo trudno wyzbyć się, kręcąc fabułę. Myślę, że w takiej scenie pojawiłoby się coś wieszczącego przyszłe niebezpieczeństwo.
To jeden z dowodów na to, że nie ma lepszego scenarzysty niż życie. Czasami pytam moich studentów: „Gdybyś był scenarzystą i miał napisać taką scenę, jak by ona wyglądała?”. Pewnie tak, jak pani mówi – nikt z nas nie potrafi sobie wyobrazić, że na sekundę przed wyjazdem do Auschwitz ludzie mogli być tak spokojni. Zarówno reżysera, jak i scenarzystę od razu podejrzewano by o jakiś spisek.

Realizowałem kiedyś „Jeden dzień w PRL” i wybrałem sobie datę: 27 września 1962 roku. Zupełnie nic się wtedy nie wydarzyło. Przez pięć lat szukałem materiałów, by zbudować obraz, czym w tym dniu żyli obywatele. Nawet przez sekundę nie myślałem, że pojawią się takie materiały. Jak mówią Rosjanie: i śmieszno, i straszno. Ta skala inwigilacji była niewyobrażalna: „O godzinie 8.42 figurantka «Maria» wyszła z siatkami z domu i udała się do sklepu, w którym kupiła litr mleka, dwie małe bułeczki oraz pytała o sól”. A w Komitecie Centralnym w Warszawie poddawano z kolei ocenie czasopismo „Żyjmy Dłużej”, zarzucając, że za dużo pisze się w nim o medycynie amerykańskiej, a za mało o radzieckiej. Główny spór dotyczył jednak ostatniej strony, na której udzielano porad seksualnych – na tamte czasy absolutna nowość. Pojawiła się tam informacja o długości męskiego członka we wzwodzie, a towarzysze utrzymywali, że przecież nie da się tego wyliczyć. Zawsze namawiam studentów, żeby, zanim zaczną „szyć” swoje historie, najpierw przeprowadzili porządny proces dokumentacyjny [śmiech].

Niektóre filmy rodzinne też bywają bardzo intymne, choć torturuje się nimi potem kolejnych narzeczonych. Skąd tak entuzjastyczna reakcja na projekt Polskiego Archiwum Filmów Domowych? Czy wynika to z tego, że upłynęło już tyle czasu? I nie trzeba wstydzić się swojej fryzury z liceum?
Coś w tym jest. Kiedy takie zapisy stały się bardziej dostępne, sam zorientowałem się, że mam ich pełną szafę. Moje dzieci były „rejestrowane” od wieku zerowego i miały tego dość. Ile razy można włączać tę przeklętą kamerę? Dopiero po latach następuje duże wzruszenie.

Maciej Drygas

Jeden z najwybitniejszych polskich dokumentalistów. Absolwent (1979 r.) reżyserii Wszechrosyjskiego Państwowego Instytutu Kinematografii w Moskwie. Debiutował głośnym filmem „Usłyszcie mój krzyk”, opowiadającym o Ryszardzie Siwcu, który w 1968 r. podpalił się podczas uroczystości dożynkowych na Stadionie Dziesięciolecia w Warszawie. Drygas kręci rzadko, znany jest z tego, że do swoich filmów przygotowuje się bardzo długo, godzinami siedząc w archiwach. Ta strategia przynosi rezultaty: każdy kolejny dokument Drygasa jest wydarzeniem.

Te materiały, naznaczone stygmatem czasu, mają ogromną siłę. Także przez to, że nie można było ich wcześniej obejrzeć. Ma pani jednak rację – sporo tam intymnych scen. Mieliśmy z tym nawet pewien problem, bo istnieją pewne granice, których nie powinno się przekraczać. Ja należę do pokolenia, które nie lubi, gdy w filmach dokumentalnych bohaterowie nie do końca zdają sobie sprawę z tego, w czym uczestniczą. Czuję się za to odpowiedzialny i teraz było podobnie. Jeśli na jakimś nagraniu dzieci biegały po ogrodzie z gołymi pupami, to konsultowaliśmy to z właścicielami, a z kilku takich ujęć po prostu zrezygnowaliśmy.

Kiedy postanowiłem zabrać się za to archiwum, to z absolutną premedytacją zwróciłem się do Muzeum Sztuki Nowoczesnej. Wydawało mi się, że nastąpi wtedy moment pewnej nobilitacji. Coś, co było „czyste” i pozbawione intencji artystycznej, nagle wchodzi do galerii. Te materiały staną się ciekawym źródłem wiedzy o tym kraju z perspektywy parteru. Pewnie pojawią się osoby, które będą chciały zgłębić życie rodzinne tamtych czasów, może także artyści. Gdybym był na przykład scenografem, sam chętnie bym sobie do nich zajrzał, żeby zobaczyć, jak mieszkali wtedy ludzie i jak wyglądały ich meble.

Oraz jak wyglądały ich związki! Wszystkim zawsze wydaje się, że to właśnie oni odkryli miłość. Gdy ogląda się te filmy, można zauważyć, że nie jest to prawda.
Nasza cywilizacja rozwija się w tak dynamiczny sposób, a człowiek pozostaje człowiekiem. Pewne rzeczy są po prostu ponadczasowe – na przykład miłość. Kiedy ktoś czuje się szczęśliwy, podobnie czuł się 40 lat temu. W tych nagraniach udaje się dotknąć takiej fundamentalnej prawdy.

Wspomniał pan o planie zrobienia filmu z tych materiałów. Czy będzie towarzyszyła mu ścieżka dźwiękowa? Czy pojawił się pomysł, by kiedyś dodać do tych materiałów jakąś muzykę?
Świat dźwięku jest dla mnie bardzo ważny i bliski mi. Dotknąłem dokumentalistyki radiowej, zacząłem realizować „filmy dla niewidomych” – tak je nazywałem. Odkryłem wtedy, że świat dźwięków jest ciekawszy niż świat obrazu. Sprawdzam to czasem na widzach.

Kiedy pojawia się możliwość zorganizowania retrospektywy moich filmów, zawsze mówię: „Dobrze, ale pod warunkiem, że będzie przynajmniej jedno słuchowisko. A na ekranie nie będzie zupełnie nic”. Zachęcam ludzi, żeby zamknęli oczy i każdy zbudował swój własny film. Wiem, że opowiadam w tej chwili straszne rzeczy, dokonuję seppuku na własnej filmowej twórczości. W tym roku, podczas Ińskiego Lata Filmowego, zaproponowałem, żeby posłuchać słuchowiska „Moja góra” o ludziach, którzy wspinają się na najwyższe szczyty. Wręczyłem kiedyś dyktafon Piotrowi Pustelnikowi, wybitnemu himalaiście, i przez kilka lat nagrywał swoje dzienniki. Muzykę napisał Paweł Szymański i poprosiłem go, żeby spróbować tą muzyką zbudować niewzruszony, majestatyczny obraz himalajskich ośmiotysięczników. Rozdaliśmy ludziom słuchawki, wypożyczone z silent disco, i pojechaliśmy w plener. Ktoś ukrył się w krzakach, ktoś leżał pod parasolem, ktoś trzymał psa. Jedna pani, która chodzi o kulach, powiedziała mi potem: „Wie pan co, dzisiaj to była też moja góra”. Po materiałach archiwalnych dźwięk to takie moje drugie wrażliwe miejsce, bolesne i czułe.

Dlaczego to mówię – podłożenie pod naszą kolekcję „filmów domowych” jakiejś „muzyczki” byłoby czymś najprostszym, ale też mało szlachetnym. Chciałbym, żeby nie chodziło tylko o zwykłą ilustrację, żeby były tam jakieś napięcia. Pytanie tylko: od kogo miałaby ta muzyka pochodzić, kto miałby ją grać, czyim sercem i brzuchem? Wolę, żeby te materiały funkcjonowały na stronie internetowej bez dźwięku, bo wtedy też idzie za tym bezinteresowność oglądania. Nigdy nie zależało mi na tworzeniu dźwiękowych falbanek, żeby coś się przyjemniej oglądało.

Niektóre z nagrań dotyczą ważnych życiowych wydarzeń, ale nie brakuje też swobodniejszych momentów. Ktoś nagle pokazuje „reżyserowi” język, opalająca się w spokoju żona próbuje przepędzić natrętnego intruza, ktoś filmuje nogi siedzących na ławce w parku pań.
Widzę, że bardzo czule obejrzała pani te materiały. Realizując film dokumentalny, takich scen mieć nie będziemy – to kolejna z tych różnic, o których rozmawialiśmy na początku. Te wszystkie gesty, których jest tu bardzo dużo, zasłanianie twarzy, pokazywanie języków, biorą się z takiego szczerego odruchu. Ktoś naprawdę ma już dość, bo może jest filmowany 56 raz, a ktoś inny po prostu się wygłupia. Bardzo je lubię.

Dystrybucja tych filmów była minimalna. Parę osób zbierało się przed ekranem, zaczynały rwać się sklejki, do tego ile razy można puszczać z projektora ten sam materiał? Zanim rozpoczęliśmy te nasze ogólnopolskie poszukiwania, Muzeum zwróciło się najpierw do artystów. Pamiętam taką scenę: przyszła do nas pani i przyniosła pudło o, no cóż, dość piwnicznym zapachu. Taśmy pokryte pleśnią zostały wyczyszczone, zdigitalizowane i kiedy po miesiącu przyszła je odebrać i zobaczyła siebie jako małą dziewczynkę, pełzającą gdzieś po podłodze, po prostu się rozpłakała. Była to bardzo silna emocja. To zrozumiałe, bo kiedy zmagamy się z rzeczywistością, która staje się coraz bardziej plastikowa, fajnie, że człowiek otwiera różne szufladki z czymś, co jest sentymentalne i nostalgiczne. Ja się tych uczuć nie wstydzę.

Jeszcze się okaże, że ta inicjatywa to najlepsze, co wynikło z tej całej pandemii. Wreszcie był czas na to, żeby zejść do piwnicy.
Bardzo bałem się tego czasu, bo chcieliśmy rozpocząć tę akcję z przytupem: planowaliśmy konferencję prasową, chcieliśmy pokazać ludziom materiał. Tak jak zrobiliśmy, otwierając nasze archiwum w Szkole Filmowej w Łodzi, a tu nagle okazało się, że kontakt można nawiązać tylko przez media społecznościowe. To nasze szkolne archiwum okazało się zresztą niezłym filtrem, żeby obserwować to, co się teraz dzieje. Bywały takie dni, że aż zawieszał się serwer! Kiedy umarł Kirk Douglas, okazało się, że mamy etiudę filmową zrealizowaną wtedy, gdy przyjechał do szkoły. Rozeszło się to po fejsbuku. Teraz ogromną liczbę wejść mamy po serialu o Agnieszce Osieckiej.

Już po pierwszych anonsach do naszego Polskiego Archiwum Filmów Domowych zaczęło nadchodzić bardzo dużo taśm. Ponad nasze możliwości digitalizacyjne, więc otrzymaliśmy teraz kolejny grant – tym razem z Polskiego Instytutu Sztuki Filmowej. Może stworzymy oddzielny folder ze znaleziskami mającymi pewien kontekst historyczny? Niedawno zwróciła się do nas pani konsul ze Lwowa, chciałaby poszukać takich materiałów wśród tamtejszej Polonii. Kto wie, kto jeszcze do nas dołączy? Jedna z osób przekazała nam niemiecki materiał z czasów okupacji. Nad rzekę przyjeżdża ciężarówka z piwem, wehrmachtowcy pakują je na mały statek i nagle pojawia się autobus pełen rannych. Wyciągają ich, noszą na rękach, piją piwo, śpiewają, grają w karty. Niezwykły materiał. Nazwałem go „Niemcy po pracy”.

Czy pani wie, skąd w ogóle wziął się ten cały pomysł?

Od wizyty u lekarza. W audycji radiowej opowiadał pan, że kiedy usłyszał o pańskim debiutanckim filmie, „Usłyszcie mój krzyk” o samospaleniu Ryszarda Siwca, powiedział: „Mam to na taśmie”.
Coś niesamowitego – przychodzi facet do lekarza, a tu taśma z archiwalnym materiałem. Kiedy siedzi się w tym tak głęboko jak ja... Czasem odnoszę wrażenie, że mam w środku taką żaróweczkę, która się nagle zapala. Byłem kiedyś na Litwie, szukałem magnetowidu, żeby przejrzeć materiał, i ktoś opowiedział mi o człowieku, który rejestruje w szpitalu operacje. Wchodząc do niego, poczułem, że kryje się w tym wszystkim pewna tajemnica. Znalazłem u niego materiały, których poszukiwałem wcześniej przez kilka miesięcy.

A nasz pan doktor, kiedy już zrozumiał, do czego to wszystko zmierza, obiecał nam teraz kolejne taśmy. Jego ojciec też realizował takie materiały. Z niecierpliwością czekam więc na kolejne znaleziska i w ogóle mam nadzieję, że te wszystkie piwnice i strychy wreszcie się dla nas otworzą. Także dlatego, że to ostatni moment. Pamiętam, gdy pracując nad „Jednym dniem w PRL” i „Cudzymi listami”, szukałem materiałów w amatorskich klubach filmowych. Często bywało tak, że człowiek, który był całkowicie przesiąknięty ideą realizowania filmów, miał też rodzinę. I zamiast chodzić z dzieckiem na niedzielny spacer, biegał w weekend z kamerą. Po jego śmierci żona w pierwszej kolejności oczyszczała wspólne mieszkanie właśnie z tych taśm. To było jakieś przekleństwo, trauma. Takich historii jest bardzo dużo.