Próbuję zliczyć, ile to już razy opowiedzieliśmy sobie polską wieś, odkąd Paweł Potoroczyn zaczął pisać trylogię o mieszkańcach fikcyjnego Piórkowa. Skoro wystartował w 1995 roku i wciąż kończy trzecią część, to w międzyczasie Wiesław Myśliwski zdążył dwa razy dostać Nike, a Marian Pilot raz, za „Pióropusz”. Po drodze była jeszcze Wioletta Grzegorzewska z „Gugułami”, było „Po trochu” Weroniki Gogoli, a zupełnie niedawno – druga książka Łukasza Barysa. Wznowili nam też „Najadę” Zyty Oryszyn i wyszło na to, że w temacie chłopskim sprawdza się dzisiaj nawet literatura sprzed pięćdziesięciu lat.
Wymieniam tu tylko małą część z całego nurtu, a już robi się gęsto. Wcisnąć się między te teksty z czymś zupełnie nowym to karkołomna sprawa, ale się da. Można próbować rozbijać mit spokojnej i wesołej, można rewidować narosłe wokół wsi stereotypy, wychylać się w teraźniejszość i aktualizować to, co ustalono wcześniej – generalnie jest jeszcze sporo do zrobienia. Można też, jak Potoroczyn, za bardzo w tym wszystkim nie mieszać, trzymać się sprawdzonych wzorców i liczyć, że na udany tekst zapracuje głośno manifestowana autorska erudycja.
Paweł Potoroczyn, „A to było tak”. Wielka Litera, 328 stron, w księgarniach od maja 2023
Nie chciałem tu od razu wyjeżdżać z porównaniem do Myśliwskiego, bo wciąż wierzę, że rozmowa o współczesnym nurcie wiejskim może się obyć bez takich wytrychów. Ale w przypadku Potoroczyna lektura umyślnie układa się pod zestawianie z nestorem rodzimej prozy chłopskiej. Na studiach uwielbiałem te szerokokątne ujęcia wiejskości i chyba naprawdę wierzyłem, że można z nich wycisnąć prawdę absolutną o świecie, o nas wszystkich, o Polsce. Dzisiaj wystarcza mi, że „Kamień na kamieniu” czy „Widnokrąg” to po prostu świetna literatura, ale w momentach najwznioślejszych epifanii już raczej przewracam oczami. Wydaje mi się, że Potoroczyn właśnie te momenty lubi najbardziej.
Jego proza ma niemałe ambicje. Akcja pierwszego tomu – „Ludzkiej rzeczy” – krąży wokół roku 1948, ale retrospekcje sięgają kilkudziesięciu lat wstecz. Druga część – „A to było tak” – to już czasy bliższe odwilży październikowej, młodsze pokolenie z Piórkowa przenosi się do Warszawy. Metoda narracyjna przypomina właśnie „Kamień na kamieniu” – krótkie epizody, przekrój wiejskiej społeczności, mnóstwo refleksji „o życiu”. O ile jednak u Myśliwskiego królowały materialne doświadczenia, przysłowiowe łuskanie fasoli, o tyle Potoroczyn woli chwytać się abstraktów. Tych wiejskich mitologii, etosu i wierzeń, które już wielokrotnie przerabialiśmy, które łatwo odrealnić i zromantyzować, a może i zorientalizować, jeśli pisarz sobie nie sprecyzuje, po co właściwie o tej wsi chciałby jeszcze pisać. Bo Potoroczyn chciałby dotknąć wszystkiego, co się da.
Może przez to mam wrażenie, że bohaterowie istnieją u niego tylko jako pretekst do rzucania mniej lub bardziej zajmujących anegdot, ich osobowości rozmywają się w natłoku nieskończonej klechdy. Autor po prostu nie zna umiaru. Zdarzają mu się niezłe fragmenty – lubię choćby ten o stołecznym światku morfinowym albo o fortepianie Paderewskiego – ale równie dobrze możemy tu trafić na przydługi traktat o pierdzeniu albo na quasi-biblijne chłopskie Genesis na najwyższym C. Wszystko się nada, w końcu do dyspozycji są trzy tomy.
Wrzuceni do nich bohaterowie to głównie poczciwi mędrcy. Potrafią na przykład urządzać świniom w obejściu wykłady z podstaw ekonomii albo odróżniać „deficyt snu od bezsenności” („lepiej być udręczonym przez bezsenność niż nie spać z powodu udręki”). Wnosząc z „A to było tak”, jak jesteś ze wsi, to wszystko musisz puentować filozoficzną refleksją i generalnie masz mnóstwo czasu na rozmyślanie o życiu, a każde z tych rozmyślań warto spisać w książce, dla potomnych.
Skąd ten brak umiaru? Pewnie robi swoje, że autor uwielbia rozsmakowywać się w atrakcyjnej frazie. Na pewno bardzo ufa, że zawsze zadziała mu konstrukcja w rodzaju złotej myśli. Na przykład taka: „Wiejskie cmentarze opowiadają Los. Miejskie nekropolie streszczają Historię”. Albo taka: „Jednych warto zabijać, ale nie opłaca się zabić. Innych opłaca się zabijać, ale nie warto zabić”. Albo: „W tamtych czasach to nie piekło było wybrukowane dobrymi chęciami, to dobre chęci w ten lub inny sposób pochodziły z piekła”. Jest tu tego mnóstwo.
Czy to źle, że autor ma swoje językowe przyzwyczajenia? Pewnie nie, dopóki umie sobie powiedzieć „dość”, zanim napisze naprawdę nieznośne zdania: „Niestetyści zarzucali notrudnoistom, że wywodzą kompromis z determinizmu. Notrudnoiści oskarżali niestetystów, że wywodzą determinizm z kompromisów”. Pal licho, że łatwo się w tym pogubić. Czepiam się raczej dlatego, że takie zafiksowanie na symetrycznym rytmie zdań przekłada się na symetryczne traktowanie świata przedstawionego. Wszystko musi być sformatowane do prostych dychotomii, efektownych zestawień, dosadnych puent. Wszystko ma się gładziutko układać.
Zastanawiam się, dlaczego z ostatnich trzydziestu lat zapamiętam książki, które wymieniłem na początku, a nie „A to było tak”. To chyba kwestia zaczepienia w rzeczywistości. Z czytanego lata temu Myśliwskiego nadal dokładnie pamiętam konkretną, dotykalną codzienność bohaterów, widzialne kadry, nawet całe sceny. Potoroczyn próbuje przejąć po nim schedę, z tym że nie pozwala fabule zadziałać samodzielnie, nie wierzy w siłę obrazu, sprawczość opowieści. Musi sobie pomagać niepotrzebną metaforą, eksplikacją, symbolem. Zosia z Piórkowskich nie może być tu wyłącznie Zosią, musi się stać kartą przetargową w starciu Losu z Historią. Wiejski idiolekt nie może spokojnie wykonać swojej roboty na rzecz budowania realizmu, musi dostać osobny eseistyczny fragment o języku jako wyznaczniku Prawdy. W efekcie nigdy do końca nie słyszę bohaterów, słyszę za to nieustanny monolog samego Potoroczyna, który chce mi sprzedać inteligencką gawędę o wątpliwych podstawach. Nawet jeśli przez ostatnie dekady ustaliliśmy, że wszyscyśmy z chłopa, to najwidoczniej nie wystarczy, żeby przekonująco o tym czy innym chłopie pisać.