Żywoty świńtych

Igor Kierkosz

„Objawienie Bogini-Świni” Marcina Czuba da się czytać jak zaangażowany politycznie wybryk literackiego trickstera – drażniący i kontrowersyjny, ale nie zbyt kuglarski

Żywoty świńtych

Jeszcze 2 minuty czytania

Żywoty świńtych

Za dzieciaka mało co robiło na mnie tak niepokojące wrażenie jak historia o opętanym Gerazeńczyku. Słuchało się o tym w kościele, ale równie dobrze widziałbym to w jakimś horrorze, choć nie wiem, kto by go chciał nakręcić. Scena jest mocno makabryczna – obłąkany facet, awantura z demonem i w końcu brutalne wypędzenie złych duchów, które kończy się utopieniem ogromnego stada świń w jeziorze. Jeśli coś z tej historii nie dawało mi później w spokoju zasnąć, to wizja bezwolnych zwierzęcych ciał kierowanych na masową śmierć. I sugestia, że należy to uznać za happy end.

W Biblii duchy wstąpiły w świnie, bo te z definicji były tam istotami nieczystymi. Z kolei w debiutanckim weird fiction Marcina Czuba, „Objawieniu Bogini-Świni”, role się odwracają i to zwierzę wstępuje w człowieka. Tylko początek tej powieści daje się łatwo streścić: współczesny Wrocław, sfabrykowany przez świnię dziennik potrafiący zindoktrynować ludzki umysł, podatny na sugestie Konstanty, przemiana jak z Kafki zmieszanego z Gombrowiczem („Chrząkał, a każde chrząknięcie było rebelią przeciw spętaniu człowiekiem”). Od początku jest więc co najmniej osobliwie, ale im dalej w las, tym więcej Czub robi, żeby jego pisanie naprawdę dorosło do miana weird. Niektóre momenty brzmią tu tak, jakby Różewicz próbował na haju przepisywać swój „Recycling”: „Anonimowa maszyna składająca w ofierze anonimową świnię – ale komu? Jakiemu bogu składana jest ta machinalna ofiara? Bogu żywcem obdartemu z imienia, to już nie krzew goreje, ale las cały płonie wśród modłów: daj nam, masz świnię, spełniaj, masz świnię, zrób, masz świnię, zrób”.

Marcin Czub, „Objawienie Bogini-Świni”. Ha!art, 216 stron, w księgarniach od kwietnia 2023

Nagromadzenie szalonych fraz i ezoterycznych fiksacji jest w stanie zirytować czytelniczkę po dłuższym kontakcie z książką, ale nie można powiedzieć, że Czub traci panowanie nad swoją rozbuchaną prozą. „Objawienie Bogini-Świni” czytam jak zaangażowany politycznie wybryk literackiego trickstera – drażniący i kontrowersyjny, ale nie zbyt kuglarski. Nawet jeśli warstwa językowa nie pozwala na chybcika przemknąć przez tekst, to do absorbującej lektury zmusza tu przede wszystkim temat ludzko-zwierzęcego splątania.

Czuba interesuje trochę więcej niż samo odwrócenie biblijnego tropu według założenia, że jeśli już, to człowiek jest w tym układzie mniej „czystą” istotą. Powieść na każdej stronie poszerza swoją ekokrytyczną wymowę o kolejne niuanse – ambiwalentnie przedstawia bohaterów, łączy odległe konteksty kulturowe, podsuwa sprzeczne odpowiedzi. I to dlatego podejmowany tu rewizjonistyczny gest nie razi dydaktyzmem, tak jak to było chociażby u Skolimowskiego w „IO”. Powieść Czuba mogła być wyłącznie zaangażowaną prozwierzęcą agitką, ale kończy się ciekawiej – jako świńskie revenge story dla ekoświrów.

Bo kiedy spełnia się niewinna fantazja o gadaniu zwierząt ludzkim głosem, następuje najgorszy – z punktu widzenia homo sapiens – scenariusz. Tamte, które dotychczas musiały siedzieć cicho, teraz kwestionują wygodny konsensus, według którego człowiek ma sobie „czynić ziemię poddaną”. Reprezentanci trzody chlewnej w końcu mogą powiedzieć, jak widzą istotę ludzką: „wszystko jej przeszkadza. Tylko świnie konające w rzeźni jakoś jej nie trapią. (…) Dopóki one tam zdychają, tak jak zdychają, nie ma dobra, prawdy, piękna, wolności, równości ani braterstwa”. W końcu zemsta przybiera formę wyrafinowanego podstępu i następuje ogólnoświatowy przewrót, którego klimaks Czub przeciąga aż do perwersyjnego epilogu – a największą przyjemnością z lektury jest doświadczanie śmiałych wizji debiutującego autora.

To książka skupiona na dzianiu się i jeśli przez coś nie domaga, to właśnie przez nadmierne zaufanie temu trybowi opowiadania. Mało tu przymiotników, niewiele opisów – trzeba gorliwie śledzić fabułę, żeby po drodze się od niej nie odkleić. Czasem też drugorzędne fragmenty tej prozy potrafią zblednąć w konfrontacji z tymi precyzyjniej wymierzonymi. Domeną „Objawienia…” jest fantazja i w tej fantazji autor potrafi się po prostu za bardzo zapędzić w kontekstowe dygresje.

Dlatego powieść wypada najlepiej, kiedy na dłużej zatrzymuje się na centralnym problemie: co by było, gdyby człowiek nie był domyślnym podmiotem wszelkich opowieści i gdyby w końcu usankcjonować zwierzęce racje? Czub proponuje drobne przesunięcia wektorów, ujrzenie w świni istoty, którą po śmierci należałoby pochować, a nie zjeść. „Objawienie…” daje się też czytać po prostu jako zachętę do odstawienia mięsa – równie skuteczną, ale bardziej subtelną niż makabryczne filmy z rzeźni.

Chwała Czubowi za to, że nie idzie w realistyczną symulację i nie próbuje udawać, że odkrył metodę na wiarygodne przedstawienie zwierzęcej perspektywy. To nie jest jedna z tych „potrzebnych” opowieści, które chcą być czułe, ale nie potrafią się wyzbyć antropocentrycznego spojrzenia. Świnia z „Objawienia…” zbiłaby pionę (czy raczej kopytko) prędzej z tytułową krową z dokumentu Andrei Arnold niż z osiołkiem Skolimowskiego; zamiast lamentów woli – twarde zaznaczanie swojej obecności, zamiast melancholii wyraża gniew. To sprawiedliwa konfrontacja, której wynik nie będzie dla nas wygodny. I nie powinien być.

Nagroda Literacka im. Witolda Gombrowicza
Partnerami cyklu tekstów wokół debiutów literackich są Fundacja Instytut Gombrowiczowski oraz Muzeum Witolda Gombrowicza, współorganizatorzy przyznawanej przez Prezydenta Radomia Nagrody Literackiej im. Witolda Gombrowicza.