Za dzieciaka mało co robiło na mnie tak niepokojące wrażenie jak historia o opętanym Gerazeńczyku. Słuchało się o tym w kościele, ale równie dobrze widziałbym to w jakimś horrorze, choć nie wiem, kto by go chciał nakręcić. Scena jest mocno makabryczna – obłąkany facet, awantura z demonem i w końcu brutalne wypędzenie złych duchów, które kończy się utopieniem ogromnego stada świń w jeziorze. Jeśli coś z tej historii nie dawało mi później w spokoju zasnąć, to wizja bezwolnych zwierzęcych ciał kierowanych na masową śmierć. I sugestia, że należy to uznać za happy end.
W Biblii duchy wstąpiły w świnie, bo te z definicji były tam istotami nieczystymi. Z kolei w debiutanckim weird fiction Marcina Czuba, „Objawieniu Bogini-Świni”, role się odwracają i to zwierzę wstępuje w człowieka. Tylko początek tej powieści daje się łatwo streścić: współczesny Wrocław, sfabrykowany przez świnię dziennik potrafiący zindoktrynować ludzki umysł, podatny na sugestie Konstanty, przemiana jak z Kafki zmieszanego z Gombrowiczem („Chrząkał, a każde chrząknięcie było rebelią przeciw spętaniu człowiekiem”). Od początku jest więc co najmniej osobliwie, ale im dalej w las, tym więcej Czub robi, żeby jego pisanie naprawdę dorosło do miana weird. Niektóre momenty brzmią tu tak, jakby Różewicz próbował na haju przepisywać swój „Recycling”: „Anonimowa maszyna składająca w ofierze anonimową świnię – ale komu? Jakiemu bogu składana jest ta machinalna ofiara? Bogu żywcem obdartemu z imienia, to już nie krzew goreje, ale las cały płonie wśród modłów: daj nam, masz świnię, spełniaj, masz świnię, zrób, masz świnię, zrób”.
Marcin Czub, „Objawienie Bogini-Świni”. Ha!art, 216 stron, w księgarniach od kwietnia 2023
Nagromadzenie szalonych fraz i ezoterycznych fiksacji jest w stanie zirytować czytelniczkę po dłuższym kontakcie z książką, ale nie można powiedzieć, że Czub traci panowanie nad swoją rozbuchaną prozą. „Objawienie Bogini-Świni” czytam jak zaangażowany politycznie wybryk literackiego trickstera – drażniący i kontrowersyjny, ale nie zbyt kuglarski. Nawet jeśli warstwa językowa nie pozwala na chybcika przemknąć przez tekst, to do absorbującej lektury zmusza tu przede wszystkim temat ludzko-zwierzęcego splątania.
Czuba interesuje trochę więcej niż samo odwrócenie biblijnego tropu według założenia, że jeśli już, to człowiek jest w tym układzie mniej „czystą” istotą. Powieść na każdej stronie poszerza swoją ekokrytyczną wymowę o kolejne niuanse – ambiwalentnie przedstawia bohaterów, łączy odległe konteksty kulturowe, podsuwa sprzeczne odpowiedzi. I to dlatego podejmowany tu rewizjonistyczny gest nie razi dydaktyzmem, tak jak to było chociażby u Skolimowskiego w „IO”. Powieść Czuba mogła być wyłącznie zaangażowaną prozwierzęcą agitką, ale kończy się ciekawiej – jako świńskie revenge story dla ekoświrów.
Bo kiedy spełnia się niewinna fantazja o gadaniu zwierząt ludzkim głosem, następuje najgorszy – z punktu widzenia homo sapiens – scenariusz. Tamte, które dotychczas musiały siedzieć cicho, teraz kwestionują wygodny konsensus, według którego człowiek ma sobie „czynić ziemię poddaną”. Reprezentanci trzody chlewnej w końcu mogą powiedzieć, jak widzą istotę ludzką: „wszystko jej przeszkadza. Tylko świnie konające w rzeźni jakoś jej nie trapią. (…) Dopóki one tam zdychają, tak jak zdychają, nie ma dobra, prawdy, piękna, wolności, równości ani braterstwa”. W końcu zemsta przybiera formę wyrafinowanego podstępu i następuje ogólnoświatowy przewrót, którego klimaks Czub przeciąga aż do perwersyjnego epilogu – a największą przyjemnością z lektury jest doświadczanie śmiałych wizji debiutującego autora.
To książka skupiona na dzianiu się i jeśli przez coś nie domaga, to właśnie przez nadmierne zaufanie temu trybowi opowiadania. Mało tu przymiotników, niewiele opisów – trzeba gorliwie śledzić fabułę, żeby po drodze się od niej nie odkleić. Czasem też drugorzędne fragmenty tej prozy potrafią zblednąć w konfrontacji z tymi precyzyjniej wymierzonymi. Domeną „Objawienia…” jest fantazja i w tej fantazji autor potrafi się po prostu za bardzo zapędzić w kontekstowe dygresje.
Dlatego powieść wypada najlepiej, kiedy na dłużej zatrzymuje się na centralnym problemie: co by było, gdyby człowiek nie był domyślnym podmiotem wszelkich opowieści i gdyby w końcu usankcjonować zwierzęce racje? Czub proponuje drobne przesunięcia wektorów, ujrzenie w świni istoty, którą po śmierci należałoby pochować, a nie zjeść. „Objawienie…” daje się też czytać po prostu jako zachętę do odstawienia mięsa – równie skuteczną, ale bardziej subtelną niż makabryczne filmy z rzeźni.
Chwała Czubowi za to, że nie idzie w realistyczną symulację i nie próbuje udawać, że odkrył metodę na wiarygodne przedstawienie zwierzęcej perspektywy. To nie jest jedna z tych „potrzebnych” opowieści, które chcą być czułe, ale nie potrafią się wyzbyć antropocentrycznego spojrzenia. Świnia z „Objawienia…” zbiłaby pionę (czy raczej kopytko) prędzej z tytułową krową z dokumentu Andrei Arnold niż z osiołkiem Skolimowskiego; zamiast lamentów woli – twarde zaznaczanie swojej obecności, zamiast melancholii wyraża gniew. To sprawiedliwa konfrontacja, której wynik nie będzie dla nas wygodny. I nie powinien być.
Partnerami cyklu tekstów wokół debiutów literackich są Fundacja Instytut Gombrowiczowski oraz Muzeum Witolda Gombrowicza, współorganizatorzy przyznawanej przez Prezydenta Radomia Nagrody Literackiej im. Witolda Gombrowicza.