Mem o Polakach

Igor Kierkosz

„Wolnoć” Marcina Kołodziejczyka to proza stawiania siebie poza nawiasem. Narracja, która odgradza się tujami od tych, którymi gardzi. Czyli właściwie od wszystkich

Mem o Polakach

Jeszcze 2 minuty czytania

Mem o Polakach

Do klubu reporterów z mizernymi powieściami na koncie łatwo się wkręcić. Przyjmują niemal każdego z porządną przeszłością dziennikarską, a i grono całkiem sympatyczne: Michał Olszewski, Marcin Kącki, Justyna Kopińska. Nic dziwnego, że chciał do nich dołączyć Ziemowit Szczerek, a teraz o członkostwo stara się jeszcze Olga Mildyn. Ruszyć w drogę z non-fikcji do fikcji – przecież wiele obiecującą, a na pewno rozwijającą – to może nawet naturalna kolej rzeczy. Ostatecznie reportaż i proza w wielu miejscach się spotykają. I tu, i tu historie są o ludziach, prawda?

Marcin Kołodziejczyk był w tej ekipie od dawna – po sukcesie reportażowej „Dysforii” wydał dwie prozy: „Prymitywa” i „Wartało”. Tym razem chciał napisać zbiór opowiadań, ale wyszedł mu właściwie kolejny reportaż. Przynajmniej w treści – aktualnej i interwencyjnej. Bo jeśli chodzi o gatunek, „Wolnoć” jest sylwą złożoną z rzeczy, które miałyby rację bytu w przeróżnych kontekstach: niektóre rozdziały z powodzeniem zdobywałyby lajki jako wpisy na Facebooku; inne wpasowałyby się w łamy „Dużego Formatu”; jeszcze inne widziałbym w rysunkowej adaptacji Andrzeja Mleczki; są też fragmenty wierszowane i komiksowane. O Polsce i Polakach, lewakach i prawakach, o pandemii i o polityce. Słowem – jest wszystko. Zabrakło tylko reporterskiej bezstronności.

„Wolnoć” zamieszkują dwa wilki. Jeden kąsa ludzi „z patologii” (czytelników Bondy, antyelgiebetów, pracujących na Orlenie, studiujących zarządzanie). Drugi – tych „z warszawki” (politycznie poprawnych, dobrze urodzonych, przesadnie inteligentnych). Oba są równie wściekłe, ale dobrze się maskują w owczej skórze, którą jest tu konwencja satyry społecznej – znana i lubiana, i z jakiegoś powodu bez końca odgrzewana przez wydawców. „Wszystkim dostaje się po równo”, głosi więc opis na okładce – chyba po to, żeby z miejsca uciąć zarzuty o stronniczość. Bezpieczna centrystyczna pozycja obrana, można wypuścić wilki na żer, a samemu do końca chować się za tarczą z frazesu: „trochę dystansu”.

Marcin Kołodziejczyk, „Wolnoć”. Wielka Litera, 244 strony, w księgarniach od marca 2022

Jeśli w kwestii punktowania narodowych przywar przesadą jest ostatnie „Wesele” Smarzowskiego, to „Wolnoć” byłaby jego netfliksową adaptacją – bardziej wprost, bardziej dociśniętą, niepozostawiającą wątpliwości, kto jest zły, a kto dobry. Tutaj sprawę mamy wyjątkowo jasno postawioną – dobry jest tylko narrator, złe jest to, co widzi i opisuje. Czyli Polska właśnie, z lewa i z prawa.

Sporo tu z rzeczywistości memicznej. Kołodziejczyk wrzuca do literackiego kotła memy o Polaku nosaczu, wiecznie zacietrzewionej małpie, co łypie na innych nienawistnym wzrokiem; o Polaku działkowiczu, który ledwie zwietrzy chrome kwietniowe słońce, już rozpala grill. Jak na ten rodzaj zgrywy przystało – jest naskórkowo i doraźnie. Mogłoby też być sympatycznie, gdyby tylko pisarz nie rzucał swoich uwag przez wiecznie zaciśnięte zęby, bez lekkości potrzebnej w tak napiętej, tak dociśniętej prozie. Polska jest tu przestrzenią paranoidalną, krajem nienawiści i hipokryzji, smrodu i brudu moralnego, zawinionego (bo się należy) ubóstwa i niezawinionej (bo z urodzenia) głupoty.

Żeby to wszystko ogarnąć i jasno wyłożyć, trzeba wyjątkowego narratora – wszechwiedzącego w takim sensie, że pozjadał wszystkie rozumy. Quasi-reportera, co to w podróży po Polsce nasiąknął żółcią i plwociną, więc teraz musi całą tę treść wyżąć, niech sączy się dalej, niech cyrkuluje. Wyobrażam go sobie, jak z szyderczym uśmieszkiem wpisuje notatkę w telefonie: zasłyszaną rozmowę sprzedawczyń w Żabce, ze wszystkimi „bynajmniej”, „we Warszawie”, „umią” i „półtorej” nie tam, gdzie trzeba.

W „Wolnoci” tak to sobie leci na frazie markującej Dorotę Masłowską, i jasne, czasem nawet gdzieś utrafi, bo Kołodziejczyk może i niezbyt umie wyrokować, ale w obserwowaniu jest wyćwiczony. W czym wobec tego lepsze jest Masłowskie „robienie laskę eurocwelom” od Kołodziejczykowego „robienia przy tulipanach za eurosrebrniki”? Czy kiedy autor na spotkaniu z czytelnikami mówi bez krygacji, że jest „inteligentem z awansu społecznego, który patrzy na miejsca, z których wyrósł”, to czy nie powtarza trochę opowieści Doroty z Wejherowa? Jej było wolno, a jego teraz będą krytykować? Rzecz w tym, że spojrzenie Masłowskiej było rozpoznające, u Kołodziejczyka jest karcące. Do tego gdzieś ulatuje fascynacja niskimi rejestrami języka, zostaje tylko ich ironiczne naśladownictwo. A cały ten wściekły potok słów okazuje się potrzebny tylko do tego, żeby odkryć dla czytelniczek i czytelników skomplikowaną prawdę: Polacy Polakom zgotowali ten los. W sumie tyle.

Tylko drobny szkopuł – kiedy Kołodziejczyk mówi o Polakach, myśli o wszystkich, tylko przecież nie o sobie. Bo „Wolnoć” to w głównej mierze proza stawiania siebie poza nawiasem; narracja, która – zupełnie jak sąsiad w jednym z opowiadań – odgradza się tujami od tych, którymi gardzi. Czyli właściwie od wszystkich, bo na celowniku jest „uogólniony typ człowieka – Darek i Agnieszka z synem o imieniu Alan”, ale są też ci „z czasów, kiedy nowo narodzonym chłopakom dawano nie Alan i Kasjusz, tylko Arek, Mirek, Irek, Sławek”. Nie mam pojęcia, jak należałoby mieć na imię, żeby umknąć celnie wymierzonym szpilom autora. Pewnie Marcin.

Właściwie wszystko jedno, czy pisze się fabularyzowany reportaż czy reporteryzowaną fabułę. Co za różnica, skoro Kołodziejczyk najzwyczajniej w świecie nie lubi własnych bohaterów. Nawet nie próbuje ich zrozumieć, chociaż ma dostęp do różniastych Eribonów, studiów, doświadczeń zawodowych, kulturowych kapitałów. Tymczasem jego książka mówi nie o ludziach, lecz o stereotypowych figurach z umysłu wielkomiejskiego inteligenta.

Jeden jedyny raz, we fragmencie streszczającym pracę dziennikarzy w pandemii, wydarza się cud współodczuwania. Autor – co chyba kluczowe – na chwilę przypomina sobie, że jest częścią jakiejś grupy, że identyfikuje się chociażby z pisarzami, dziennikarzami. Oni też mają swoje przywary, ale jakoś obywa się bez linczu. Ten jeden raz, kiedy mowa o braciach i siostrach redakcyjnych, dochodzi do głosu rodzaj humoru, którego Kołodziejczyk pewnie poszukiwał już wcześniej, ale za każdym razem kończył z nienawistnym memem w garści. Jednak im bardziej rzuca się w oczy taki wyjątek, tym silniej wybrzmiewa reguła tej prozy: żyć i nie dać żyć innym.

Jest w „Wolnoci” fragment, w którym bohaterowie zadają sobie pytanie: „a jak to my się mylimy i wyjdziemy na głupków?”. Co, jeśli to z siebie powinniśmy się śmiać bardziej niż z tamtych? Kołodziejczyk nie zadaje sobie podobnych pytań – niezależnie od tego, czy czasem ma rację, czy nie ma jej nigdy. Żadnych pytań, same odpowiedzi.

Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL (Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych).