Gdzie nam niedobrze

Maciej Libich

„Wartało” Marcina Kołodziejczyka można czytać jako opowieść o naturze świata, którym rządzi czysta polityka, która a to „pleśnieje i kiśnie”, a to „pasjonuje”

Gdzie nam niedobrze

Jeszcze 2 minuty czytania

Gdzie nam niedobrze

Trudno powiedzieć, czy Marcin Kołodziejczyk kocha współczesną Polskę, czy jej nienawidzi – pewne jest tylko, że nie szczędzi jej słów krytyki. W „Prymitywie”, debiutanckiej powieści (powstałej po kilkunastu latach pracy reporterskiej), opisywał warszawską Pragę, jej mieszkańców i to, jaki wpływ na ich życie przyniosła zmiana politycznego establishmentu. Postacie wyjęte jak gdyby z opowiadań Marka Nowakowskiego mówią u Kołodziejczyka nieco chaotycznym idiolektem pełnym ultrapatriotycznych naleciałości, pokazując, w jaki sposób od kilku lat dokonuje się u nas leksykalna rewolucja. Powieść została dostrzeżona niemal wyłącznie przez centrową, liberalną krytykę – tu i ówdzie nazywającą bohaterów „beneficjentami socjalu” – a prawica i lewica zbyły ją milczeniem. Prawica, bo „Prymityw” naśmiewał się z szeroko pojętej „polskości”, a lewica ze względu na klasistowski wydźwięk prozy Kołodziejczyka. Chyba słusznie, książkę reklamowano wprawdzie jako obśmiewającą wszystkie warstwy społeczne, ale najbardziej oberwała jedna.

Tej jednostronności w pewnym sensie udało się uniknąć w „Wartale”, drugiej powieści autora. Tytułowe Wartało to prowincjonalne miasteczko położone w kraju, który nosi wszelkie cechy Polski, i przypominające trochę peryferyjne Wymazane Michała Witkowskiego. Nie sposób powiedzieć, gdzie dokładnie się znajduje, bo jedyne odniesienia przestrzenne, jakie przywołuje narrator, to opozycyjne względem siebie Wschód – do którego należy Wartało – i Zachód. Zachód jest oczywiście bogaty i wysublimowany, a Wschód biedny i przygnębiający. Wartało jest zawieszone w dziwnej bezprzestrzeni, ale i w bezczasie. Różne dekady ustroju, który przypomina PRL, zlewają się tu w jedno, fakty mieszają się ze zmyśleniem: po ulicach jeżdżą sowieckie zisy, citroeny avant i motocykle shl, w radiu leci bigbit traktowany przez taksówkarzy jako nowomodna fanaberia, miastem rządzi partyjny naczelnik, a wszyscy nieustannie palą papierosy marki Krajowe. Skutecznie uniemożliwia to osadzenie całości w jakimś konkretnym czasie i świetnie służy metaforyzacji fabuły. Wydaje się ona jednak dość widmowa i trudna do uchwycenia.

Marcin Kołodziejczyk, „Wartało”. Wielka Litera, 384 strony, w księgarniach od marca 2020

Głównymi bohaterami opowieści są: Krzysztof Żuj-Jadin, lekarz „ternista”, który wraca z Zachodu, by odciąć się od przeszłości i zacząć nowe życie; Roman Małochleb, miejscowy przedsiębiorca kapitalista, szara eminencja miasteczka; Zdzisław Duszno, usłużny, interesowny ksiądz; oraz Damian Walczak, młody naczelnik miasta. Mniej więcej od połowy opowieści ważną rolę odgrywa również wysoko postawiony funkcjonariusz milicji, Mieczysław Rodo, wysłany przez centralę, by uporządkować sprawy w Wartale. A jest co porządkować. Między Małochlebem, Duszną i Walczakiem toczy się bowiem brutalna, wyniszczająca i śmiertelnie niebezpieczna walka o władzę, przez którą miasteczko stopniowo popada w ruinę. Na ulicach piętrzą się śmieci, panuje trudny do zniesienia smród, domy i instytucje publiczne rozpadają się, wszystko rdzewieje i koroduje. Prędko zaczyna brakować produktów spożywczych, ceny rosną, a sklepy upadają jeden po drugim. Bieda mieszkańców pogłębia się z każdym tygodniem, polują więc oni na koty, psy, kruki, szczury:

Z niezabezpieczonych rur wodociągowych przy budowanej na rynku fontannie wydostawały się szczury. Dojadały ptaki, w które mieszkańcy miasta za dnia rzucali kamieniami. Kolejność jedzenia ptaków była od dawna ustalona: najpierw ludzie, potem inne ptaki – kanibalistycznie. Nocami wszystko sczyszczały szczury. Spotykało się wzdęte szczury padłe z przejedzenia i ptasich chorób. Na razie ich truchła budziły wśród rdzennych odrazę. Było kwestią czasu, gdy zaczną podnosić z chodników i to. Początkowo skrycie, nieśmiało. A po kilku dniach już prostolinijnie, bez fochów, ze znawstwem.

Świat u Kołodziejczyka ulega dezintegracji i rozsypuje się na setki kawałków, których nie sposób poskładać w całość. Jego śladami podąża język, dlatego wszyscy bohaterowie, włącznie z narratorem, posługują się polszczyzną wykrzywioną i połamaną, by nie powiedzieć wręcz „kaleką” – momentami skrajnie ubogą, a momentami barokowo przesyconą. Kołodziejczyk, rozwijając styl wprowadzony w „Prymitywie”, rozluźnia związki składniowe między wyrazami, rozbija frazeologizmy, posługuje się inwersjami, peryfrazami i grami słownymi, tworzy neologizmy. Rozpad dotyka nawet interpunkcji i ortografii, które funkcjonują na własnych zasadach. W związku z tym autor zdaje się mówić bardziej o języku niż o świecie (czy może o ich wzajemnej relacji), co zresztą w ciągu ostatnich kilkudziesięciu lat z powodzeniem robili pisarze tacy jak Leopold Buczkowski, Marian Pankowski, Dorota Masłowska czy Sławomir Shuty. Kołodziejczyk ma jednak własną estetykę, w tym sensie nie można odmówić mu oryginalności, choć pewne fragmenty wydają się niestrawne: „Życie Zatylnego, niczym latryna afektów, zionęło niekonkretem”, „Im głębiej ksiądz Duszno wchodził w temat, tym bardziej korytarz ulegał zamazaniu semantycznemu”.

W najprostszej lekturze „Wartało” byłoby metaforą Polski w stanie ostatecznego upadku, krajem rozdzielanym między siebie przez urzędników, aparatczyków, zachłanny Kościół oraz zamożnych przedsiębiorców żądnych wpływów. Jedyne, co łączy wszystkich walczących, mających przecież sprzeczne interesy, to krótkowzroczna świadomość, że za wszelką cenę należy podtrzymać dzieło zniszczenia – podobna okazja może się nie powtórzyć. Konieczne jest więc znalezienie wspólnego przeciwnika, który mógłby odwrócić uwagę reszty społeczeństwa. Kozłem ofiarnym zostaje Zachód, co w optyce Kołodziejczyka wydaje się w jakiś sposób oczywiste; powolne odsuwanie się Polski od Europy pisarz widziałby właśnie jako pokłosie rujnowania kraju, zręcznie prowadzone i kontrolowane przez klasę polityczną, za które winę ponieść musi fantazmatyczny wróg. Jednoczenie się do walki przeciw niemu wprowadza nas jednak w stan coraz głębszego sporu, podziały utrwalają się, a najbardziej cierpią z tego powodu zwyczajni obywatele. Są oni opisywani przez narratora jako półludzkie metalowe kukły, zardzewiałe mechanizmy, które znajdują się w opłakanym stanie: druciane spoiwa łączące ich kończyny rozlatują się. Zostają tylko skorodowane korpusy, które trzyma się, jak śmieci, w skrzynkach.

Dystopijna wizja Kołodziejczyka – przepełniona pesymizmem i beznadzieją, bo nawet milicjant Rodo okazuje się psychopatą, który chce wymordować całe Wartało – jest zarówno mroczna, niepokojąca, jak i nieco paranoiczna. Przypomina zresztą tę z „Miłości” Ignacego Karpowicza, a groteskowość obrazów, wchodzenie na coraz wyższe poziomy ironii i gry językiem zbliżają ją do niedawnych powieści Andrzeja Saramonowicza, Ziemowita Szczerka i Patrycji Pustkowiak. Diagnoza tych autorów dotycząca współczesności byłaby pewnie podobna: straciliśmy kontrolę, w dodatku nie potrafimy się porozumieć, żeby ją odzyskać. Przeświadczenie to przekłada się również na poetykę tekstów. W każdym z nich zamienia się bowiem rzeczywistość na fantazję, w której narratorzy, postaci, ale i sama Polska zostają ukazane w krzywym zwierciadle i wyśmiane, niemniej satyry te są często nietrafione, bo oparte na prostych stereotypach, a w dodatku fabularnie nieprawdopodobne. Słyszymy więc bez przerwy, że tak źle jeszcze nie było i że będzie jeszcze gorzej, lecz w gruncie rzeczy niewiele z tego wynika – sprawczość tego rodzaju gestów wydaje się coraz bardziej wątpliwa.

„Wartało” można też jednak czytać nieco inaczej: nie jako społeczną diagnozę, osadzoną w teraźniejszości, lecz jako bardziej uniwersalną opowieść o naturze świata. Światem tym rządzi nie tyle dążenie do osiągnięcia korzyści lub ekonomicznego komfortu, ile raczej czysta polityka, która a to „pleśnieje i kiśnie”, a to „pasjonuje”, ale przede wszystkim po prostu jest – nieustępliwa, nieusuwalna, zawsze obecna. Tak też wybrzmiewa epilog powieści. Przed polityką nie ma ucieczki, a wszystko, czego doświadczyliśmy, zaraz rozpocznie się na nowo; zapętlony spektakl, w jakim uczestniczymy, nie ma bowiem końca. Jaka w tym nasza rola? Według Kołodziejczyka niewielka. Możemy co najwyżej obserwować, rdzewiejąc.

Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL (Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych).