Poliglota jednego języka
Marcin Kołodziejczyk

23 minuty czytania

/ Literatura

Poliglota jednego języka

Rozmowa z Marcinem Kołodziejczykiem

Nie znalazłem niczego, co by mnie pochłonęło bardziej niż codzienność – rozmowa z autorem książki „Dysforia. Przypadki mieszczan polskich”

Jeszcze 6 minut czytania

MAGDALENA KICIŃSKA: Podsłuchujesz?
MARCIN KOŁODZIEJCZYK: Podsłuchuję.

A zagadujesz?
Niespecjalnie. To znaczy, jeśli trzeba, zagadam, ale wolę słuchać. Obserwować. Bo akurat siedzę w pobliżu. Bo jedziemy w jednym przedziale. Bo ktoś mówi jakieś jedno słowo, ma swoje powiedzonko albo jakiś językowy tik nim wzdryga, a ja już wiem, że muszę wysłuchać reszty i zapisać. Trochę kradnę własność intelektualną, pożyczając języki, którymi mówią inni.

Żywisz się nimi.
Więcej, czuję się poliglotą jednego języka. Zawsze pociągało mnie to, co można zrobić ze słowami, to jak bogaty jest język polski, ile daje możliwości. I różne słowa same mnie łapią, trochę też lubię je wymyślać. Język polski jest do tego stworzony, podobnie zresztą, jak rosyjski. Oba mają w sobie jakąś kabalistyczną moc i dają możliwość łączenia nie tyle nawet samych słów, co ich części i znaczeń, żonglowania nimi i przechodzenia z jednego w drugie i trzecie, i czwarte.

A jakim językiem mówi się na planecie, na której tym razem wylądowałeś?                       
Wieloma i to bardzo różnymi, słowa w tych językach ulegają modom, pojawiają się niespodziewanie i tak samo nagle później mijają. Fascynuje mnie to, co się dzieje z ich  znaczeniami.

Marcin Kołodziejczyk

Urodził się w 1973 r. w Warszawie. Od osiemnastego roku życia pracuje jako reporter. Wyróżniony m.in. nagrodą Melchiora, Piórem Nadziei Amnesty International, I nagrodą polskiej edycji konkursu „Za różnorodnością, przeciw dyskryminacji”. Był siedmiokrotnie nominowany do nagrody Grand Press w kategorii reportaż i publicystyka. Jest także dokumentalistą – zdobył Discovery Encouragement Award i dwukrotnie nagrodę festiwalu Planete Doc Review w kategorii prozy dokumentalnej. Od 2000 r. jest związany z tygodnikiem „Polityka”. Autor książek „B. Opowieści z planety prowincja” i „Dysforia. Przypadki mieszczan polskich”.

Na przykład?
Na przykład do tej pory nie jestem w stanie zrozumieć, jak to się stało, że „kredyt” stał się „produktem”. Produkt to coś, co się wytwarza i czego możesz dotknąć. Jak można dotknąć kredytu? Buntuję się przeciwko językowi, który został stworzony sztucznie. Już wolę, gdy ktoś mówi na plac Zbawiciela Zbawix, bo jest w tym przynajmniej coś autentycznego, skrót, ucięcie, jakiś nieudawany pomysł na słowo.

Poza samymi słowami ważny jest w twoim pisaniu też ich rytm.
Brzmienie i akcent, to najtrudniej oddać, a jest w nich tyle znaczeń i subtelności.
Pisałem kiedyś o satanistach z Białegostoku i umówiłem się z takim jednym w kawiarni na rynku. Siedzę w środku, elegancki lokal, starsze panie przy herbacie i w pewnym momencie spóźniony wchodzi on, spersonifikowany diabeł, osobiście Lucyper. Staje w progu, już go widzę, myślę sobie: no, chyba będzie trzeba uciekać. Ubrany na czarno, naćwiekowany, długie włosy, umalowane oczy, jakieś łańcuchy. I zaczyna iść przez tę salę, dźwięczy tym całym metalem, ale kiedy staje przy moim stole, to mówi tak: „Toż ty tu siedisz, a my tam czekali”.

Sporo takich zaśpiewów i niemiejskich melodii języka w twojej pierwszej książce „B. Opowieści z planety prowincja”. Przyznam, że ją czytało mi się lżej. Bo to jednak byli „oni”, przybysze z – jak chcemy myśleć – właśnie innej planety, wiemy, że gdzieś tam są, ale wydaje nam się, że niewiele mamy ze sobą wspólnego. Czytając najnowszą „Dysforię. Przypadki mieszczan polskich”, trudno się już tak łudzić, jesteśmy w niej my, nasi znajomi, sąsiedzi, koledzy z pracy. I choć przy lekturze pojawia się śmiech, to raczej z tych gorzkich.
Ale usłyszałem też: „stary, ale zabawną książkę napisałeś, uśmiałem się”. Zaskakuje mnie, jak ją można różnie odbierać.

Co to za miejsce, o którym piszesz?
To miasto – planeta Warszawa, która w konstelacji „Polska” jest inna niż wszystkie. Ale wylądowałem przy okazji zarazem na mojej własnej planecie, jestem jednym ze swoich bohaterów. Stoję karnie gdzieś w rządku między nimi, przyglądamy się sobie, jak zwierzętom w zoo, tylko że ja przyglądam się z obu stron kraty.

I co widzisz?
Marcin Kołodziejczyk, „Dysforia. Przypadki mieszczan polskich”Marcin Kołodziejczyk, „Dysforia. Przypadki mieszczan polskich”. Wielka Litera, 292 strony, w księgarniach od maja 2015W podtytule książki są mieszczanie, ale przewrotnie, bo jestem więcej niż pewien, że ich w Polsce nie ma. Jest różnica między mieszkać w mieście a być mieszczaninem. Mieszkać to wykorzystywać miasto dla swoich celów, co samo w sobie nie jest złe, bo jesteśmy ludźmi i mamy swoje ambicje, które gdzieś trzeba realizować. A być mieszczaninem to coś więcej, to wysiłek w celu stworzenia tkanki społecznej wokół miejsca, w którym się żyje. Ja sam jestem stąd, niedaleko miejsca, gdzie rozmawiamy, ze Szmulek. Tutaj się urodziłem i mieszkałem przez szesnaście lat, a potem przeprowadziłem się na Targówek, ale teraz mieszkam na Mokotowie, mam kredyt we frankach szwajcarskich, jestem bardzo typowy. I czekam, co z tego wszystkiego wyniknie.

Z tego, czyli z miasta?
Kiedy czytasz „Złego”, to tam też jest miasto, które się staje. Ono się staje na nowo z innego powodu, bo po wojnie, a tu pokojowo, ale jednak też ciągle się zmienia.

Zawodowo to stawanie się obserwujesz od ponad dwudziestu lat.
Zaczynałem w dziale miejskim nieistniejącego już „Expressu Wieczornego”. Bardzo mi to pochlebiało, to była wtedy taka najwarszawściejsza z gazet. I jak moi mistrzowie miejskich opowieści, Tyrmand czy Wiech, czułem się wtedy królem miasta, co się właśnie na nowo określa.

Który to był rok?
1991–1992, czas mitycznych łóżek polowych, z których się sprzedawało wszystko, pierwszych barów wietnamskich, bankietów, bo wchodziło dużo tzw. zachodnich firm i każda z nich uważała za stosowne zorganizować bankiet. Bywaliśmy tam, my dziennikarze – szmaciarze tacy, z wojskowymi plecakami, z koszulkach z napisem „Beastie Boys”, wśród facetów i kobiet, którzy wyglądali niezwykle zabawnie, bo to był też czas turkusowych garniturów, marynarek z poduchami i złotych klipsów. Miasto wzięło wtedy taki wielki zamach na bycie od razu Nowym Jorkiem, przejście z głębokiej wsi do wielkiego miasta za pomocą jednej stacji kolejowej – to nie mogło wystarczyć, ten skok był strasznie zabawny, ale też tragiczny w pewnym sensie, bo trudno z wielkim przytupem i nowo nabytą elegancją reklamować, a trzeba było, ciągle ten sam Prusakolep. Ale też trudno się było tym nie zachłysnąć. Mnie też ten blichtr wciągnął, zwłaszcza że my wszyscy byliśmy wtedy głodni tego innego życia, tylko jeszcze nikt nie wiedział, na czym ta zmiana ma polegać, więc trochę udawaliśmy, że wiemy jak ją konsumować.

A kiedy się skończyło?
Po dwóch czy trzech latach przeszedłem do działu reportażowego „Expressu Wieczornego”, który się nazywał „Kulisy”. I zaczęło się jeżdżenie. I to właśnie tamto jeżdżenie pozbawiło mnie dość szybko wszelkiej miłości do jakiegokolwiek blichtru, bo nagle zetknąłem się ze światem dworców PKS i PKP, spóźnionych pociągów, ze spędzaniem nocy na stacji gdzieś w Krzyżu albo w jakimś innym mieście, które jeszcze nie zdążyło kupić anten satelitarnych i nie odtwarza „Dynastii”. Doszedłem do wniosku, że to, co mnie oszołomiło – chłopaka ze Szmulek, z rodziny robotniczo-nauczycielskiej – to jakieś półprawdziwe życie, bo to prawdziwe jest gdzie indziej, nie na sali bankietowej. Ludzie tam byli po prostu szczersi, zwykli. Zresztą jestem w drodze do dziś. Fascynują mnie nie jakieś wielkie, spektakularne słowa, ale, użyję tego okropnego zwrotu, poetyka codzienności.

Na przykład co?
Na przykład to, że tutaj na Pradze były jeszcze niedawno takie domy, z których się wychodziło z samego rana po wodę do studni. Jak tam mieszkasz i masz dzieci, to wychodzisz zimą, żeby im ugotować coś na śniadanie, w ciemnicy, i musisz najpierw rozbić taką warstwę lodu, żeby dostać się do wody. A potem wracasz i gotujesz im te parówki. Nie znalazłem niczego, co by mnie pochłonęło bardziej niż ta codzienność.

A ci, których wtedy opisywałeś, ci spoza wielkich miast też się stawali?
Oni byli przerażeni i jednocześnie zapatrzeni w wielką Warszawę. Zaczęli się wzorować na telewizji, bo i do nich w końcu dotarły te anteny satelitarne. I kiedy sobie myślę, co teraz się stało z wyborami prezydenckimi, to właśnie tak zwany interior wkurwił się na Warszawę.

Za co?
Za to, że mu nie wytłumaczyła procesów stawania się. A nie mogła, bo sama nie do końca wiedziała. Mnie tamta nieporadność i ta dzisiejsza, bo dwadzieścia lat minęło, a my się dalej stajemy, jakoś rozczula.

A Skaryszak też cię jeszcze rozczula?
Lubię ten park od wczesnego dzieciństwa, bo są tu ogólnodostępne wiewiórki, które teraz uwielbia moja córka. I często tu wracam, czasem z książką, do Skaryszaka, albo posiedzieć na skwerku gdzieś blisko Kawęczyńskiej. Ale są tu teraz też młodzi mieszczanie prascy i ich puszki chłodzące się w jeziorku Patelnia, i ich córki Dżesiki, które lecą do kaczek. Kiedyś wszyscy byliśmy Marcinami, Piotrkami, Kaśkami, dużo było Agnieszek, teraz nie ma ich w ogóle, zauważyłaś? Nawet nie było Krystianów, nie mówiąc o Brajanach.

Opisujesz też rodziców siedzących w poczekalni, bo wysyłają swoje dzieci na balet i chiński już od drugiego roku życia.
I sam jestem takim rodzicem. Nie chcę dzielić ludzi na mieszczan i niemieszczan, a już na pewno nie chcę drwić, ironizować i śmiać się z „tych strasznych mieszczan”. Wydaje mi się, że stoję na korytarzu takich dyskusji. Jeden dziennikarz próbował mnie umieścić w takim dyskursie. A ja staram się używać jak najprostszych słów. Nie mam odpowiedzi na pytanie jak żyć, nie wiem.

Nie jak, to może – gdzie żyć?
Gdzie indziej, zawsze chce się gdzie indziej. Ja też się czasem zrywam i chciałbym stąd uciec albo przynajmniej udać, że uciekam. Dwa dni temu kupiłem sobie w Biedronce nasiona rzodkiewki. Nie mam gdzie jej posadzić, bo nie mam ogrodu, więc kupiłem też doniczkę i zasadziłem te rzodkiewki na parapecie. To taki fantom pozamiejskiego życia, do którego czasem tęsknię. Choć wiem, że to złudne, bo gdybym był z takiego małego, uroczego miasteczka, to pewnie chciałbym z niego uciec i schować się w wielkim.

To jest też książka o takim kłopocie z odnajdowaniem się, oddzielaniem od kontekstu, obojętnie, czy nim jest miasto, czy własne ambicje, lęki, plany. Samemu mi to różnie wychodzi, ale się staram. Najgorzej, kiedy próbujemy to odnaleźć na zewnątrz, chłonąc te wszystkie bzdury, które płyną z gazet i telewizji. Na przykład, że istnieje carpaccio z buraka. Carpaccio jest z wołowiny. Buraki są OK, po co je od razu flancować w carpaccio?

No bo buraki nie są OK, burak to wiocha, której się wstydzimy. Twoi bohaterowie też się wstydzą?
Starają się o tym nie myśleć, bo i kiedy? Bycie współczesnym mieszczaninem to ciągłe wymyślanie strategii dopasowania. Miasto jest nieprzewidywalne jak korki w nim. Jednego dnia jedziesz ulicą – i jest spokojnie, drugiego bez żadnego specjalnego powodu władowujesz się w zator. Nie wiadomo od czego to zależy, nie ma żadnych racjonalnych powodów, ale ulegasz tym ruchom, bo czujesz, że jeśli się na chwilę zatrzymasz, to zostaniesz w tyle. Radzisz sobie z tym, jak możesz.

Kupując?
Zagłuszając. W tym sezonie jest modny taki model buta sportowego, a nie inny i wszyscy noszą takie same buty z jedną literką. Więc albo je kupujesz, albo idziesz sobie kupić inne. Nie dlatego, że ci się nie podobają tamte, tylko że cię na nie nie stać, ale o tym nie powiesz, trzeba więc wymyśleć dla siebie strategię, w ramach której nieposiadanie tych butów też ma coś o tobie mówić. Albo możesz też się zarżnąć i kupić sobie dwa razy droższe trampki, koniecznie takie, które wyglądają na zużyte.

Mówisz: poradzić, a nie oswoić.
Bo nie da się oswoić. Sam przestałem próbować, za dużo to energii zabiera. Więc uciekam, mamy taką leśniczówkę „Polityki”, do której mogę pojechać, kiedy chcę.

Tam piszesz?
Kiedy nikogo nie ma. Wstawałem o szóstej i pisałem w tym odgrodzeniu od świata.

Recenzenci mają problem z nazwaniem tego, co piszesz. To reportaże? Opowiadania?
Nie tylko oni. Przez wiele lat w mojej macierzystej redakcji mieli ze mną taki sam kłopot, zastanawiali się, co ten człowiek robi. Pamiętam też jedno ze spotkań redakcyjnych, na którym koleżanka nazwała to, co piszę, czystą grafomanią. A nieżyjący już Andrzej Krzysztof Wróblewski, nestor redakcji, kiedy już cała dyskusja ucichła, a ja siedziałem w kącie czerwony i z łatką „grafoman”, odezwał się nagle takim spokojnym, starym głosem i powiedział: A ja daję Kołodziejczykowi prawo, żeby pisał tak, jak chce. Do tej pory jestem mu wdzięczny.

Z paragrafu „literacik” nie poszedł też jeden z najlepszych, jak uważam, tekstów, jakie napisałem, o orkiestrze dętej z Grodziska. Mieli cudownego kapelmistrza, dusza człowiek pełen opowieści, prawdziwie hrabalowski typ. Okazało się, że tekst nie spełniał wymogów formalnych.

To znaczy?
Nie wiedziałem wtedy i do dziś nie rozumiem norm i wyznaczników stylu, rygoru formy. Powtarzam zawsze: reportaż jest opowieścią. A jeśli ty go piszesz, to ty decydujesz, w jaki sposób tę opowieść podajesz. Ważne, żeby ona była o czymś i żeby to coś było autentyczne, żeby coś robiło z człowiekiem, który to czyta. A inni niech to sobie nazywają, jak chcą.

„Kołodziejki”.
Tak, w jeden audycji padło takie określenie. Brzmi jak jakieś bajanie, bajdułki. Ale naprawdę jest mi wszystko jedno. Wydaje mi się, że te dyskusje o formie są ważne tylko bardzo lokalnie.

A ty nie bywasz.
Nie bywam. Teraz to już mnie nawet niekoniecznie zapraszają, więc jest łatwiej. Nie ma we mnie też jakiejś tęsknoty za życiem towarzyskim, nie nęci. To nie jest mój świat. Dla mnie bycie dziennikarzem to jest bycie po tej drugiej stronie. Niedawno zdałem sobie sprawę, że dłużej jestem w życiu dziennikarzem niż kimkolwiek innym przedtem – uczniem, licealistą, już zapomniałem, jak to jest nie być w drodze. Ale musi przyjść taki moment – każdy kto pisze to ma albo będzie miał – że przychodzi załamanie, jeśli nie depresja, to choćby melancholia. Że w ogóle co to za życie, to nie-życie, a w ogóle kogo to obchodzi. Ale potem się zbierasz i idziesz dalej, bo przecież na coś się trzeba w życiu zdecydować, a ja zdecydowałem się pisać. Moja matka, nauczycielka z czterdziestoparoletnim stażem, mówiła mi zawsze: Marcin, ty pamiętaj, człowiek nie urodził się do upadku. Jedno zdanie, nawet niezbyt mądre, ale myślę sobie o nim, kiedy tak leżę i nie piszę, że zaraz się pozbieram i wstanę, tylko potrzebuję trochę czasu.

Ale zanim nadejdzie, pogrążysz się na chwilę w dysforii, stanie ogólnego oszołomienia, przebodźcowania, pomieszania radości i smutku, jak bohater ostatniego tekstu, który z kubkiem kawy słucha i ogląda to, co płynie z telewizji śniadaniowych?
Mam nadzieję, że już więcej nie. Złapałem się na to w jakimś gorszym okresie życia, kiedy przez kilka tygodni siedziałem w domu. Kiedyś, jak się miało gorsze okresy w życiu i się siedziało rano w domu, to w telewizji można się było załapać najwyżej na „Kwadrans dla rolników”, i się oglądało, żeby w ogóle ktoś do człowieka mówił. A teraz mówi ta pieprzona telewizja śniadaniowa.

Wstajesz i nie wiesz, i raczej się nie dowiesz.
Do mnie też mówiła, aż doszedłem do ściany i nie byłem już w stanie dłużej słuchać, co ma do powiedzenia mistrzyni świata w opalaniu. Ja w ogóle nie chcę wiedzieć, że coś takiego istnieje!

Nie chcesz wiedzieć, że „niedobór snu jest groźny z czternastu powodów, takich jak. Ekstraordynaryjny podatek, którego nie chcemy zapłacić – gdzie skierować monit? Z kolei geopolityka: katalog okrucieństw wojny w Republice Środkowoafrykańskiej jest obszerny – UNICEF doniósł, że dzieciom chrześcijan obcina się tam głowy. W Tatrach ciśnienie atmosferyczne przyjazne, pokrywa śnieżna w Zakopanem dwadzieścia pięć centymetrów…”
A Karpacz walczy i dośnieża.
Już nie muszę włączać telewizora, żeby ktoś do mnie gadał, nie potrzebuję. Zastanawiasz się, jak to możliwe, że codziennie w wiadomościach informują nas, że wszędzie dzieje się zło, zbrodnia, morderstwa, ale na przykład kiedy są mistrzostwa świata w piłce nożnej, to nagle milkną spory i nie dzieje się nic, tylko w tę piłkę grają?
Kiedy się tym nasiąknie, łatwo uwierzyć, że to, o czym do nas mówią, jest ważne. I że tak wygląda świat. Znasz opowieść Mrożka o szachiście?

Przeżył całe życie, nie orientując się, że istnieje coś poza szachami.
To coś takiego. Biegniemy do pracy, z pracy do domu, nie bardzo jest czas na życie, więc się je ogląda w telewizji.

Albo „w telefonach sprawdzają fejsika, czy ich sprawy przynajmniej tam idą do przodu”.
Ktoś powiedział, że nie lubię swoich bohaterów. To nieprawda. Nie poświęcałbym im czasu, gdybym nie uważał, że są ważni, że ich historie o czymś opowiadają.

A czy wszystko, co opisałeś, zdarzyło się naprawdę?
Ostatnio zadała mi to pytanie pani Hanna Krall i musiałem przyznać, że w tych tekstach fikcyjne są tylko nazwiska, zresztą nawet nie wszystkie. Nie mam na tyle wyobraźni, żeby zmyślać. Bałbym się też, że jak już coś wymyślę, to będzie tak sztucznie, że wszyscy natychmiast się połapią, że coś im chcę na siłę wcisnąć. To, co piszę, musi być blisko życia.

Jak blisko? Co reporter ma prawo zrobić z historią bohatera, jego językiem, jego życiem, a czego nie ma? Takie dyskusje co jakiś czas wybuchają.
Może zrobić wszystko, byleby nie kłamał. A to, jak to zrobi, to już od niego zależy, u siebie jest. Ja osobiście nienawidzę pisania w pierwszej osobie. Jest gazeta, w której pisze się w pierwszej osobie, czyli wszystko filtruje się przez autora, który na przykład jest w trasie i tak naprawdę nie dowiadujemy się, po co tam jedzie, za to penetrujemy wnętrze reportera. Kogo to interesuje? Dlaczego nie zacznie od momentu, kiedy już tam dojechał i nie opowie o ludziach, których tam spotyka? Co mnie obchodzi, co on przeżywa? To trochę jak w niemieckim pornosie: bohater na początku jedzie przez miasto, i tak nieznośnie długo jedzie, jedzie i jedzie, i ciągle nie ma tego sedna, dla którego wszyscy tego pornosa oglądają.

Rzadko pojawiasz się w swoich tekstach bezpośrednio.
To jest wręcz ustanowione, że ja po prostu tam nie istnieję. Podpisuję się pod tekstem, wychodzi on ze mnie przez skórę, ale nie ma w nim mnie jako mnie. Ale każdy ma z tym inaczej. Bardzo szanuję na przykład pisanie Mariusza Szczygła, uważam, że to jest rasowy reporter, a  jego „Gottland” to po prosu wzorzec z Sèvres, natomiast on cyzeluje, a ja wolę brud, żeby było brudno w języku, żeby się nim trochę ubabrać. Ale kiedy czytam, że jakaś książka była powieścią reporterską, to się zastanawiam – co to znaczy. Powieść czy reporterska? Jak można tak zamydlić, że jednocześnie i wysoki, i niski?

Ale ty tak trochę zamydlasz, a na pewno gubisz pościg, broniąc się przed definicjami: fiction, non-fiction.
Jeśli bardzo potrzebujesz otagowania, to tak, idę w kierunku opowieści. Ale jeśli ktoś uzna, że to jest reportaż, bo podstawą każdego tekstu jest prawdziwa historia, to proszę, żeby to nazwać reportażem. Nie będę tego nikomu narzucał, więc być może w tym sensie zamydlam, ale sam nie potrafię się zdeklarować. Reporter, jak sama wiesz, ma dużo narzędzi, które może wykorzystać, żeby przetworzyć zebrany materiał. Ja przetwarzam w taki, a nie inny sposób. Jestem dziennikarzem zawodowo i piszę reportaże. A że sprawiam kłopot, bo czasem te moje teksty nie są uznawane za reportaże i nie idą do druku w związku z zarzutem o literackość – trudno. Do rabina moglibyśmy pójść, żeby rozstrzygnął ten talmudyczny spór o granice reportażu, a i tak nie przekonałby ludzi wychowanych na reportażu pierwszoosobowym, którym wydaje się, że reportaż to jest tylko i wyłącznie coś, co się samemu przeżyło. Opowieść majstra budowlanego…

„Adam M., trzeźwiejący alkoholik, wykształcony filozof, który miał wszystko, co się miewa i podejrzenie, że to wszystko chuj; i runął tuż po czterdziestce”.
…jest opowiedziana przez niego. Opowiadam to jego językiem i to jego spostrzeżenia notuję. I kiedy pytają mnie – „no dobrze, ale skąd pan to wiedział, przecież pana tam nie było?” – mam tylko jedną odpowiedź: usłyszałem tę historię i mam prawo ją opisać. A jeśli chodzi o otagowanie – widziałem „Dysforię” na stronie jakiejś księgarni równocześnie pod hasłami: literatura faktu, literatura piękna, współczesna, proza polska – też nie wiedzą, co z tym zrobić. I może to i lepiej, bo przecież chodzi o to, żeby oddać nastrój, najważniejsze, żeby ktoś, kto to czyta, uwierzył w tę opowieść. Chodzi też o to, żeby oddać nastrój, taki, jaki tej historii towarzyszył. Jest w tym zbiorze jeden tekst, przez jednego z recenzentów nazwany błahym. To opisane rodzinne śniadanie wielkanocne.

„Nasza rodzina”.
W trakcie tego spotkania na jaw wychodzi pewna, utajona dotąd, sprawa. W tym tekście nie ma ani jednego akapitu, narracja biegnie non stop, bez wytchnienia, bo to jest mniej więcej tak, jak się czujesz, będąc w takiej sytuacji. Napięcie narasta, narasta i… – koniec. Nagle, bo zwykle tak właśnie się kończy. I błaho – ktoś opowiada dowcip albo jest przeciąg i drzwi się zamykają, a temat się odwraca, umiera, znika. Tak to się starałem napisać, żeby w czytaniu to przeładowanie, napięcie, weszło w czytelnika. Pisząc, powinno się o tym pamiętać, żeby tak to skomponować, żeby tam, gdzie ma być lekko – było lekko, a tam, gdzie trzeba coś wywołać, wyłuszczyć, wzmocnić – tak postawić akcent, żeby ten nastrój zbudować.

Może dlatego myślę o książce jako kompozycji, całości. Kiedyś grałem w zespole, nazywał się Landhaus Garten, taki napis znaleźliśmy na starej, poniemieckiej kamienicy w Cieplicach tam pod Jelenią Górą. Coś mi z tego zostało, myślę o tekście i książce jak o płycie: od okładki po układ, w środku muszą być rzeczy ułożone odpowiednio, i wiadomo, jedne będą gorsze, drugie lepsze, krótsze, dłuższe, mocniejsze, lżejsze.

W ogóle na koniec ci powiem, że naprawdę człowiek i tak nie zapamięta wszystkich historii, które mu się opowie. Jeśli w ogóle będzie miał miejsce, żeby cokolwiek zapamiętać, to nastrój, który mu wtedy towarzyszył.

Nastrój czy emocje?
Zapamięta się jakąś myśl, która się przy czytaniu pojawiła. Chciałbym pisać tak, żeby ten, kto czyta, miał czegoś dość, żeby mu się zrobiło źle albo dobrze, ale jakoś. Właśnie o to chodzi i jeśli w tym, co piszesz, nie ma ściemy, to to zadziała. Powtórzę to, co powiedziałem w audycji u Michała Nogasia: możesz to, co piszę, nazwać nawet „Artur”.

Albo Krystian, a nawet Brajan?
Proszę bardzo, tylko może nie te nieszczęsne „kołodziejki”.