Całe życie mnie skręca z ciekawości
z archiwum autorki

27 minut czytania

/ Literatura

Całe życie mnie skręca z ciekawości

Rozmowa z Weroniką Murek

Szukam dziewczynkowatości też poza tym, co wprost kojarzy się z byciem dziewczynką. Szukam w migotliwości, w nieuchwytności. „Dziewczynki” są wprowadzeniem do większego projektu pisarskiego

Jeszcze 7 minut czytania

AGNIESZKA SOWIŃSKA: Kiedy po raz pierwszy poczułaś się dziewczynką
WERONIKA MUREK: Miałam wtedy dziewięć, może dziesięć lat, bawiłam się z młodszym o rok bratem. Bawiliśmy się bardzo głośno, bo bawiliśmy się świetnie. Podszedł do mnie jakiś starszy pan, który siedział niedaleko na ławce, i powiedział: „Jak ci nie wstyd tak krzyczeć, przecież ty jesteś dziewczynką!”. I, oczywiście, poczułam się potraktowana niesprawiedliwie, bo skarcono tylko mnie, a przecież nie tylko ja krzyczałam. Poczułam się jak przeniesiona na szaloną herbatkę Kapelusznika albo do krainy średniowiecznych fizjologów: jak ci nie wstyd tak wrzeszczeć, przecież jesteś flamingiem, spłoszysz cynamugolosy, przestaną budować gniazda z lasek cynamonu. Zawstydzanie, stawianie do pionu słowami „bo jesteś dziewczynką” wydało mi się surrealistyczne, bo miałam szczęście i wcześniej nie używano wobec mnie tego argumentu ani w domu, ani w szkole. Pewnie dlatego też tak dobrze zapamiętałam ten moment. Prawdopodobnie wtedy do mnie pierwszy raz dotarło: „Oho, łatwo nie będzie”.

A kiedy pojawiła się myśl, by napisać eseje o dziewczynkach?
Pierwszym impulsem była praca przy spektaklu „Dziewczynki”, który miał premierę w 2017 roku w Teatrze Studio. Pomysłodawczynią była reżyserka Małgorzata Wdowik, pracowałyśmy z grupą dziewczynek – Mileną Klimczak, Wiktorią Kobiałką, Polą Pańczyk, Stefanią Dural, Jagodą Szymkiewicz – trochę w konwencji prób, ale właściwie warsztatów: żeby się czegoś od nich dowiedzieć o tym, czym jest bycie dziewczynką. Dzięki współpracownikom – świetnym specjalistom w swoich dziedzinach – mogłyśmy od samego początku potraktować ten temat bardziej kompleksowo, niż pozwalałyby wyłącznie własne doświadczenia. A więc na ten pierwszy impuls złożyły się kontakty z wieloma osobami: Gosią Wdowik, jej intuicjami i reżyserskim przygotowaniem; Joanną Ostrowską, dramaturżką o bardzo szerokich horyzontach związanych choćby ze współczesnym feminizmem; Martą Ziółek i całą kwestią widzenia i opowiadania ciała w ruchu; Gabrielą Stankiewicz, pedagożką teatru; Dominiką Olszowy i Aleksandrem Prowalińskim od strony wizualnej asocjacji związanej ze światem dziewczynek; aktorkami Eweliną Żak i Dominiką Biernat; oraz panią Marią Lejman-Kasz, inspicjentką, która wspierała nas niesamowicie przez cały proces pracy. Chcę mieć tutaj te wszystkie nazwiska, bo żaden projekt czy pomysł nie powstaje – przynajmniej w moim przypadku – w próżni, tylko jest wypadkową spotkań, rozmów i inspiracji. I podobnie podchodzę także do książki „Dziewczynki. Kilka esejów o stawaniu się”, która jest gdzieś ze styku moich intuicji czy doświadczeń ze spotkaniami – także w lekturze – z innymi kobietami, które wykonały przede mną całą wielką pracę, a ja mogę do niej nawiązywać.

Weronika Murek, „Dziewczynki. Kilka esejów o stawaniu się”. Czarne, 208 stron, w księgarniach od stycznia 2023Weronika Murek, „Dziewczynki. Kilka esejów o stawaniu się”. Czarne, 208 stron, w księgarniach od stycznia 2023Ale wracając do 2017 roku: zauważyłam przy pracy nad spektaklem, że ten temat uruchamia rozmówców, przede wszystkim rozmówczynie w bardzo ciekawy sposób. Z jednej strony wywołuje wiele wspomnień, z drugiej bywa wypierany. Jedna z koleżanek powiedziała mi nawet: „Byłam dzieckiem, tak to pamiętam, ale czy ja byłam dziewczynką?”. Zastanawiała się nad tym, czy przypisanie sobie tego bycia dziewczynką nie będzie przypisaniem sobie słabości. I ja pomyślałam sobie wtedy, że we mnie ta sprawa wobec „bycia dziewczynką” też jest nieuleżana, że jeśli w ogóle o sobie tak myślałam, to myślałam o wszystkich tych sytuacjach, w których za sprawą rozmówcy czułam się „zmniejszona”, postawiona do kąta, potraktowana – no właśnie – jak dziewczynka. Więc ostatecznie chciałam pozostać jakoś przy temacie dziewczynek ze względów egoistycznych: chciałam odczarować ten temat dla siebie samej, podmienić – wobec siebie – spojrzenia, odelżyć, dać mu jakiegoś światła.

Aby opowiedzieć, co wiek XX zrobił z figurą dziewczynki, wybrałaś trzy bardzo symboliczne postaci: Shirley Temple, Judy Garland – odtwórczynię roli Dorotki w filmie „Czarnoksiężnik z krainy Oz” – oraz Lolitę.
Tak, bardzo chciałam te toposy pobadać z innej strony niż ta, z której je dotychczas znałam. Najpierw pojawiła się Lolita. Zawsze mnie bardzo poruszała przez to, co powiedziała o niej Vera Nabokov: rozpacz Lolity w tej opowieści wydaje się niewielka i krótka, bo poświęcono jej – rozpaczy, samotności – niewiele znaków. Narrator, który opowiada Lolitę, ma wszystkie karty w tej historii. Można powiedzieć: jak to narrator. A jednak trzeba to zauważyć: Lolita nie opowiada siebie, ale jest opowiadana, jest widziana, ujęta w słowach. W jakimś sensie jest w słowach pojmana.

W drugiej warstwie mojej opowieści o Lolicie mówię o tym, w jaki sposób wzięła tę dziewczynkę na język popkultura. Jak bardzo jej seksualność wypływała na wierzch, przeciwko czemu zresztą protestował Nabokov. Sprzeciwiał się umieszczaniu dziewczynki na okładce książki, nie chciał też, by rolę Lolity w filmie grała dziewczynka. Ale ta przepoczwarzona Lolita go doścignęła – dożył ponoć momentu, gdy lalka Lolita pojawiła się w sex shopach, a dziewczynka ubrana w kostium Lolity zadzwoniła do jego drzwi w Halloween.

Nagroda Literacka m.st. Warszawy

Nagroda Literacka m.st. Warszawy

Nagroda Literacka m.st. Warszawy, która w roku 2023 jest partnerem działu literackiego w „Dwutygodniku”, to jedna z największych nagród literackich w Polsce. Nagrody przyznawane są w pięciu kategoriach: proza, poezja, literatura dziecięca, książka o tematyce warszawskiej oraz komiks i powieść graficzna. W przypadku literatury dziecięcej, a także komiksu i powieści graficznej nagradzani są również ilustratorzy i ilustratorki. Nagrody wynoszą 30 tys. zł, nagrodę pieniężną w wysokości 5 tys. zł otrzymują także nominowani we wszystkich kategoriach.

Szczególnym wyróżnieniem jest tytuł warszawskiej twórczyni/warszawskiego twórcy, przeznaczony dla pisarek i pisarzy w szczególny sposób związanych z Warszawą. Otrzymują oni nagrodę w wysokości 100 tys. zł. Fundatorem i organizatorem nagrody jest miasto stołeczne Warszawa. 

Książki do 16. edycji Nagrody Literackiej m.st. Warszawy jeszcze do 31 stycznia każdy może zgłaszać poprzez formularz: https://bit.ly/zgloszeniaNL

Następnie przyglądasz się Judy Garland.
Dorotkę znałam najgorzej, jedynie z filmu. A bardzo ciekawe okazało się to, jak autor „Czarnoksiężnika z Oz”, L. Frank Braun, wpadł na trop Dorotki i dlaczego właściwie zdecydował, by bohaterką opowieści o dorastaniu była dziewczynka. Sam miał synów, zdecydował się na dziewczynkę, bo dziewczynka z niczym mu się nie kojarzyła. Dziewczynka to była pusta kartka. Można było nanieść na nią to, co się chciało. Mówił później, że ta postać miała być taką czystą energią życia, poddaną różnym przygodom, by się jeszcze bardziej stawała i zmieniała.

Niestety tu znów na scenę wkracza popkultura. I filmowa Dorotka już musi być dziewczynką. Dziewczynką wzorcową. 
Popkultura poprzez film przywłaszczyła sobie tę postać i ją zmieniła. Zrobiła z niej grzeczniejszą wersję dziewczynki, dziewczynkę z okrągłymi rumieńcami na policzkach, dwoma warkoczykami.

Choć twórcy filmu początkowo myśleli, że Judy Garland na dziewczynkę się nie nadaje.
Po pierwsze: uważali, że była za stara – miała 16 lat! Po drugie: była za duża.

„Utyta” – to jedno z moich ulubionych słów z tej książki.
Tak. W związku z czym na planie, jak przystało na dziewczynkę, która ma pozostać wyłącznie i za wszelką cenę dziewczynką, mogła jedynie pić kawę i palić papierosy. To miało jej podobno odebrać apetyt. I jeszcze rosół: bo rosół wzmacnia. Zmniejszano ją na wszystkie możliwe sposoby: a to gorsetem, a to słodkim makijażem.

Ale – co pokazujesz na przykładzie Shirley Temple – dziewczynka nigdy nie jest wystarczająca: wystarczająco mała, wystarczająco dziewczynkowata.
Tak, Shirley Temple twórcy filmów, w których grała, też uznali w pewnym momencie za starą – choć miała sześć lat. Była też za mało jasnowłosa i nie dość słodka – trzeba było co tydzień rozjaśniać jej włoski, a codziennie kręcić 54 loczki – nieustannie ją dziewczynkować, by mogła sprostać roli dziewczynki idealnej.

Pamiętam taką scenę z mojego dzieciństwa, gdy babcia w chwili jakiejś frustracji powiedziała z wyrzutem, że choć raz mogłabym wyglądać jak dziewczynka. I wtedy mnie, zawsze w spodniach, z odrapanymi kolanami i łokciami, ubrano w sukienkę z falbankami, włosy związano mi kokardą. Obrazek się zgadzał, ja czułam się upokorzona i przebrana.
No tak, ten kostium złożony z rzekomych atrybutów podsuwanych przez popkulturę i reklamy pojawia się wcześnie. Właściwie żeby poczuć się niewystarczającą, nie trzeba doczekać momentu, kiedy jako nastolatka przegląda się pierwszy raz reklamy Max Factor. Wystarczy po prostu się urodzić. Co z kolei prowadzi do konstatacji, że to przekonanie o byciu niewystarczającym nie oszczędza nikogo: ani kobiet, ani mężczyzn czy chłopców.

Na szczęście w dzieciństwie poznałyśmy też inne, sprawcze dziewczynki: Pippi, Ronję, córkę zbójnika, Anne Shirley. O nich jednak nie piszesz.
Nie, choć jestem wobec nich na pewno bardziej zadłużona niż wobec Dorotki z Kansas. Ale to był mój wybór. One dobrze już funkcjonują w krytycznej narracji, a ja pozwoliłam sobie na to, by mnie prowadziła prywatna ciekawość.

A która literacka dziewczynka była dla ciebie tą najważniejszą?
Emilka, bohaterka „Emilki z Księżycowego Nowiu” Lucy Maud Montgomery.

Ciekawe, ja też zawsze utożsamiałam się bardziej z Emilką niż z Anią/Anne. 
Ania/Anne wydawała mi się wersją basic, a Emilka bardziej mroczną, gotycką postacią, a przez to bardziej interesującą.

A może w grę wchodziło też to, że Emilka pisała? Potajemnie, na strychu, na każdym skrawku, który dało się znaleźć w tym niezwykle oszczędnym domu?
Tak, zawsze ujmowało mnie to pisanie Emilki, bo sama jestem z tych osób, do których pasuje zdanie: jeśli chcesz sprawdzić, co naprawdę o czymś sądzisz, musisz spróbować o tym napisać. W pisaniu łapię najlepszy kontakt z samą sobą. I dlatego rozumiem to Emilkowe wykradanie skrawków papieru do pisania. Tu pojawia się też wątek „bycia usłyszaną” i wreszcie „bycia wysłuchaną”, szczególnie ważny, bo dziewczynki podlegają jeszcze często dyskryminacji krzyżowej, to znaczy takiej, która dotyka je i jako dzieci, i jako osoby płci żeńskiej. Kiedy czytałam o pamiętnikach dziewczęcych, zwróciło moją uwagę powtarzające się pragnienie: piszę, bo chcę być, piszę, bo nie zawsze jestem jeszcze pewna, czy na pewno jestem, piszę, bo chcę, żeby po moim głosie pozostał jakikolwiek ślad. Tu jestem, taka jestem w tym momencie, taką siebie przyłapuję na gorącym uczynku tego, że w ogóle jestem. To jest moje świadectwo, moje ślady stawania się.

Weronika Murek

Ur. 1989, prozaiczka i dramatopisarka, absolwentka Wydziału Prawa i Administracji Uniwersytetu Śląskiego. Za książkę „Uprawa roślin południowych metodą Miczurina” nominowana w 2015 roku do Paszportu „Polityki”, a w 2016 do Nagrody Literackiej Nike oraz Nagrody Literackiej Gdynia. W 2016 roku otrzymała też za tę książkę Nagrodę Literacką im. Witolda Gombrowicza. Bardzo wcześnie została doceniona także jej twórczość teatralna. W 2015 roku za sztukę „Feinweinblein” zdobyła Gdyńską Nagrodę Dramaturgiczną, a cztery lata później za zbiór dramatów pod tym samym tytułem była ponownie nominowana do Paszportu „Polityki”. W styczniu 2023 w wydawnictwie Czarne ukazała się jej książka „Dziewczynki. Kilka esejów o stawaniu się”. 

Pamiętnikom dziewczynek poświęciłaś jeden z esejów. Piszesz o cenzurze ojcowskiej pamiętnika Anne Frank, o pisanym w czasie wielkiego terroru pamiętniku Niny Ługowskiej, o dzienniku czternastolatki z Chin Ma Yan, przemyconym przez francuską dziennikarkę.
Piszę też o uwięzionej na wiele lat w zakładzie psychiatrycznym Agnes Richter, która nie miała dostępu do papieru, haftowała więc słowa na swojej bluzce. Czasami przypadkowe – efekt, jak się wydaje, raczej neurotyczny niż kronikarski – czasami związane z konkretnymi wydarzeniami, choćby były to tylko strzępy, słowa klucze. Są one świadectwami, że choć choroba, wykluczenie odmawiają istnienia w granicach społeczeństwa, potrzeba opowiadania nadal pozostaje, może nawet staje się silniejsza. To uporczywe mówienie, uporczywe opowiadanie bardzo mnie interesuje. Weźmy Joan Didion i jej słynne zdanie: opowiadamy historie, żeby żyć. Albo weźmy Jelinek, która w jednym z wywiadów przyznaje: moje postacie żyją tylko wtedy, kiedy mówią.

Jako dorośli nie tylko cenzurujemy dzieci, stajemy się też cenzorami siebie z dzieciństwa. Ja swoje pamiętniki z okresu bycia dziewczynką spaliłam, gdy byłam na studiach. A ty?
Mam je. Nie prowadziłam jakiegoś wielkiego archiwum, ale podczas jednej z przeprowadzek znalazłam je, zostawiłam chyba ze dwa najbardziej zapisane, resztę wyrzuciłam, nie dlatego, że zdradzałam tam rzeczy nie wiadomo jak intymne i ciekawe, ale przede wszystkim dlatego, że były dość nudne, a ja nie jestem sentymentalna. Albo pisałam, żeby się z czymś w głowie poukładać, albo po to, żeby zabić czas. I jasne, też mam taki odruch, że skręca mnie z zażenowania wobec tego, co tam sobie gziłam w głowie, no ale z drugiej strony – podobny odruch mam często wtedy, kiedy wyświetlają mi się tak zwane wspomnienia na Facebooku, a to przecież jest niedawna jednak historia.

No nic, prawdopodobnie taka jest kolej rzeczy: patrzysz na siebie z wysokości czasu, który upłynął, i w pierwszym odruchu sama siebie się wypierasz: no bo to przecież niemożliwe, taka głupia nie byłaś, a nawet jeśli byłaś, niech nikt się nigdy nie dowie, bo będzie po tobie. Skasować, zasypać, zapomnieć. Ale potem przychodzi kolejny etap patrzenia na samą siebie i ten etap wydaje mi się ciekawszy: tak, taka też byłam, i to w porządku, mogłam być tylko taka i pracowało na to wiele innych czynników. To z kolei, że byłam właśnie taka, doprowadziło do momentu, w którym już taka być nie chciałam i mogłam przesunąć się na planszy jeszcze gdzie indziej. To miejsce może być lepsze, a może być gorsze – zależy, kto patrzy i jak chce to widzieć. Ale mam nadzieję, że jakimś kolejnym przystankiem jest możliwość patrzenia na siebie z czułością poprzez mijające lata. W tym sensie realizuje się ten motyw „stawania się”, o którym piszę: pędu i zmiany, które z kolei nie mają określonego kierunku. Nie piszę jednak o „stawaniu się sobą”, bo co to znaczy? Którą mną? I podobnie: nie piszę o stawaniu się lepszą wersją siebie, bo nie wierzę w tego rodzaju narracje. Piszę o „stawaniu się” jako o możliwości ruchu – we wszystkie strony na planszy – kiedy można sobie pomyśleć: no, czasem to życie na coś się człowiekowi przydaje.

W rozdziale o pamiętnikach – tym, co tajne, sekretne, ukryte przed resztą świata – piszesz także o kieszeniach, których bardzo długo odmawiano kobietom, należały się tylko mężczyznom. A co masz dziś w kieszeniach? Może w naszym wieku powinnam raczej spytać: co masz w torebce, swoim podręcznym pamiętniczku?
No zobaczmy. Mam w torebce prezenty dla przyjaciółek, bo widzimy się tuż po świętach, zielone rękawiczki, odplamiacz w pisaku, bilety do kina Muranów, powerbank, puderniczkę, słuchawki, długopis, portfel, nudne to jest potwornie. Mam kartę członkowską klubu piłkarskiego Ferencváros Budapeszt.

Tu mnie zaskoczyłaś!
Byłam na stypendium w Budapeszcie, akurat pisałam „Dziewczynki” i robiłam, jak to bywa, kiedy trzeba pisać, mnóstwo innych rzeczy, poszłam więc sobie na mecz piłki nożnej i wyrobiłam przy okazji kartę członkowską. Co dalej? Kolejny długopis, kolejne bilety. Głupoty. Szczęśliwy korek od szampana. Założyłam się z przyjaciółką, że mi sprezentuje niezwykle spektakularnego i zbytkownego szampana, kiedy wyślę do wydawnictwa napisane „Dziewczynki”. Weszła w to chętnie, bo zanudzałam ludzi przez kilka lat co najmniej tym, że piszę i piszę, i już zaraz na pewno skończę. Długo się to ciągnęło i metodą kropelkową – trochę dlatego, że pisałam między zajęciami w teatrze czy innymi tekstami – więc szykowała się raczej na rok 2040, jeśli w ogóle. No ale jest 2023, przynajmniej ten korek mi został, humor uratowany.

Niezwykle trafnymi rekwizytami odbudowujesz w swojej książce scenografię bycia dziewczynką w latach 90.: robienie sekretów, „Złote myśli”, wspólne chodzenie do toalety, „Czarodziejki z Księżyca”. Nie korciło cię, by w podobny sposób zmapować dzisiejsze dziewczynki?
Celowo nie chciałam nadbudowywać tej opowieści o teraźniejszość czy przyszłość, bo to byłoby uzurpowanie sobie czyjejś narracji, do której nie mam uczciwego dostępu. Nie chciałam fantazjować na podstawie tego, co tam widziałam pewnego razu, jadąc tramwajem, i na tej podstawie wyciągać wniosków i szlagwortów. Jedyna współczesna dziewczynka, z którą mam regularny kontakt, w przyszłym miesiącu będzie miała trzy latka. Opracowania dotyczące współczesnych dziewczynek w dużej mierze dopiero powstają – w październiku 2022 Fundacja Kosmos, która wydaje też „Kosmos. Magazyn dla dziewczynek”, zorganizowała konferencję poświęconą dziewczynkom, na której prezentowały swoje prace i badania wspaniałe osoby. Miały ten temat współczesnych dziewczynek lepiej zbadany i przemyślany niż ja, więc pozostaje mi tylko trzymać za nie kciuki i bardzo wypatrywać ich kolejnych publikacji.

Ale tak jak teatr był miejscem, gdzie w 2017 roku wydarzył się pierwszy rozdział do „Dziewczynek”, tak teatr będzie miejscem, gdzie jeszcze w tym – mam nadzieję – roku pojawi się kolejny rozdział tej opowieści. I myślę, że za jego sprawą w pełniejszy i ciekawszy sposób spróbuję znowu zbliżyć się do współczesności. Jesienią, razem z reżyserką Gosią Wdowik, która jest pomysłodawczynią tego przedsięwzięcia, będziemy pracować nad kolejną odsłoną „Dziewczynek”: z tymi samymi bohaterkami i z tym, jak o sobie myślą dzisiaj, co się wydarzyło w ciągu ostatnich kilku lat w ich życiu, czym jest dzisiaj dla nich dziewczyńskość. Bardzo się cieszę na ten projekt, bo mam wrażenie, że pozwoli poszerzyć też opowieść o dziewczynkach i będzie okazją do oddania im – przede wszystkim im – głosu. Wielu rzeczy mogę się dzisiaj od tych dziewczynek uczyć, w wielu aspektach – jeśli chodzi na przykład o stawianie granic czy podejście do zdrowia psychicznego – są bardziej progresywne, nierzadko dojrzalsze niż dziewczynki z mojego pokolenia. Stąd też moje przekonanie, że kiedy to pokolenie dojdzie silniej do głosu, będzie mówiło o sobie ciekawsze rzeczy niż te, które ja na jego temat mogłabym sobie dzisiaj koncypować.

Czujesz, że nie masz prawa mówić w jego imieniu?
To jest dla mnie w ogóle ważny temat: temat reprezentacji. Widzisz, w teatrze to zagadnienie i namysł nad nim jest trochę bardziej chyba widoczny niż w literaturze, a w każdym razie teatr mnie tego uczył. Kto opowiada? Kto jest opowiadany? Jak jest opowiadany? Każda praca twórcza jest przywilejem: zabierasz głos i bywa, że zabierasz go nie tylko we własnej sprawie. To dla mnie ważna zdobycz z pracy w Teatrze Współczesnym w Szczecinie, bo tam faktycznie ten postulat i namysł związane z kwestią reprezentacji były bardzo ważne. Jeśli powstawał spektakl „Edukacja seksualna” w reżyserii Michała Buszewicza, który miał być skierowany dla nastolatków, pracowała przy nim grupa ekspercka złożona z nastolatków. Jeśli pracowaliśmy z Jakubem Skrzywankiem przy spektaklu „Spartakus”, który poruszał problem systemu opieki psychiatrycznej dzieci i młodzieży w Polsce, ważne było – za sprawą Kuby – takie organizowanie tej przestrzeni pracy, żeby nie zamykać jej na tym, „co tam nam się wydaje”, tylko ją otworzyć na spotkanie w bezpiecznej przestrzeni z tymi, których rzeczywiście ten problem dotyczy. Choćby po to, żeby móc zapytać: jak chcesz, żeby o tobie mówić? Jak chcesz być opowiadany? Co jest dla ciebie ważne w twojej opowieści o tobie? Jak ty to widzisz?

Ten motyw „opowiadającego” i „będącego opowiadanym” ciągle jakoś wraca, ale to wydaje mi się ważne, bo i sama doświadczałam – jako młoda autorka – różnych strategii bycia opowiadaną (ale i opowiadania). Niby ten świat jest już inny, niż był, kiedy debiutowałam w 2015 roku, ale znowu: nierzadko się zdarza, że włączasz jakąś debatę, a tam trzech chłopa, którzy opowiadają o sprawach kobiet, bo coś im się na ten temat wydaje, a oni przecież noszą okulary. W tym sensie też strategie neokolonialne trzymają się mocno, i ciągle mi się przypomina jeden cytat związany właśnie z badaniami nad takimi narracjami: jeśli chcesz się dowiedzieć, kim jestem, zapytaj mnie, a nie siebie. Albo chociaż: nie tylko siebie.

Aby opisać moment bycia dziewczynką, zamiast przywoływać czy konstruować definicję dziewczynki, używasz niezwykle moim zdaniem trafnego słowa – migotliwość.
Wiesz, ja w ogóle nie chciałam szykować sztywnych definicji: dziewczynki, dziewczyństwa, dziewczynkowatości, stawania się, bo nie chciałam szufladek. Piszę w książce, że chciałabym, żeby była ona o dziewczynkach bez względu na wiek i płeć, więc szukam dziewczynkowatości – pośród tych wszystkich asocjacji popkulturowych – też poza tym, co wprost kojarzy się z byciem dziewczynką. Szukam w migotliwości, w nieuchwytności – w stawaniu się, w ciekawości, w ekscesie, w tym, co pomiędzy, w tym i w tych, którzy i które już nie są tymi, kim byli wcześniej, ale jeszcze nie stali się kimś, kim mogą, muszą czy chcą się stać.

A ty chciałabyś być kimś innym, niż jesteś?
To koncentrowanie się na „stawaniu się” mogłoby na to wskazywać, ale ja właściwie nie stawiałam sobie takiego zadania. Koncentrowałam się na samej możliwości – aby „móc się wypróbowywać”, „przymierzać się”.

Dlaczego?
Życie jest oczywiście ograniczone, cały czas podejmujemy decyzje, które z nami zostają – albo które nami się stają – i poprzez te decyzje osadzamy się w życiu, krzepniemy. Kolej rzeczy. Ja nie szukam stanu wiecznej nieodpowiedzialności, ja szukam dla siebie sposobu zachowania jak najdłużej energii, aby móc dawać sobie szansę pomyślenia tego, czego się wcześniej o sobie nie myślało. Podważania siebie. Nieprzywiązywania się do siebie. I robię to z motywacją, która jest dla mnie ważna i w codzienności, i w książce: całe życie mnie straszliwie skręca z ciekawości.

A jak się dziś widzisz jako osoba pisząca?
„Dziewczynki” są wprowadzeniem do większego projektu pisarskiego, który będę realizować w ciągu najbliższych lat. Będę chciała jakoś się do formy tych esejów i zagadnień w nich zawartych odnosić i je poszerzać – więc ta książka jest też pewnego rodzaju intro wobec kolejnych przygotowywanych książek, które pozwolą mi poprzymierzać się, zaspokoić ciekawość. Aktorzy często do tej myśli wracają: podkreślają, że ich zawód bywa wspaniały, bo daje możliwość życia na kilka sposobów i doświadczania rzeczy, których by się zwykle nie doświadczało. Ja też chyba między innymi z tego powodu trafiłam do teatru. Gdy ukazała się moja pierwsza książka, „Uprawa roślin południowych metodą Miczurina”, miałam poczucie, że jestem w stanie tylko powtarzać ten sam patent.

Twój debiut został tak dobrze przyjęty, że tą drogą też mogłaś pójść. Świat dalej by się zgadzał.
Może by się zgadzał, a może by się nie zgadzał, nie wiem. Ja wiedziałam, że muszę pójść dłuższą drogą – nie jesteśmy w Dolinie Krzemowej, nie mamy dobrych i złych patentów, mamy co najwyżej patenty, które są najbardziej sprawcze wobec naszej osobowości. Teatr dawał mi możliwości pracy w różnych miejscach i z różnymi ludźmi. Nie lubię siedzenia przy komputerze, pracy przy biurku, w samotności. To oczywiście przy pisaniu konieczne, ale chciałam, żeby oprócz tego było jeszcze jakieś inne życie twórcze. Żeby się sobą nie znudzić, czegoś dowiedzieć, zaryzykować. Łatwo jest wpaść w myślenie typu: mam jedną książkę na koncie, została jakoś dobrze przyjęta, fajnie, nareszcie coś się udało. Z drugiej strony myślisz: a co, jeśli to wszystko przypadkiem? Z trzeciej: trzeba pracować jeszcze więcej, żeby nikt się nie zorientował, że to wszystko to fuks. Zaczynasz sobie nawijać w głowie wymyśloną narrację o sobie, która ostatecznie czasem prowadzi do tego, że całe to twórcze życie, na które sobie pozwalasz, jest już tylko podtrzymywaniem wyimaginowanej korony na głowie. Nawet butów nie zawiążesz. Musiałam dać sobie szansę na to, żeby odejść od tego myślenia. Ryzykować, uczyć się, popełniać błędy.

To, co robiłam w teatrze, było różnie przyjmowane, jakkolwiek się starałam. Przyjmowane i naprawdę dobrze, i naprawdę kiepsko. Oczywiście, że przyjemność z dobrego odbioru i przykrość ze złego odbioru nie są tym samym. Ale z czasem przekonałam się, że i jedno, i drugie trwa podobnie krótko. Jeśli się pozostaje przy „czynniku oceny jakości z zewnątrz” jako przy głównym wskaźniku sensu tego, co robimy, to nasze życie robi się trudne. Straszny to banał, ale akurat w ten wierzę: że jedyną satysfakcją, która cokolwiek znaczy, może być po prostu to, że wewnątrz danego zadania znajdujemy coś dla siebie. Choćby to – no właśnie – żeby zaspokoić ciekawość.

Zresztą, wiesz, widziałam kariery, które wzlatywały do góry, i widziałam takie, które spadały jak wyładowany żelazem balon. Czasami nie mogłam dopatrzyć się sensu ani w tych wzlotach, ani upadkach, czasami trzeba było przyjmować działanie zbiegu okoliczności, trafu. Chcę przez to powiedzieć, że kiedy zaczyna się rozumieć nieprzewidywalność, która rządzi też tym naszym okołotwórczym światem, praca staje się łatwiejsza. Mówisz sobie: nad tym mam kontrolę, nad tym już nie mam. Nie zajmuję się rzeczami, nad którymi nie mam kontroli. I trzeba przyjąć, że od czasu do czasu coś się nie udaje. Czytałam ostatnio wydane przez Karakter eseje o dizajnie – „Raz mnie widzisz, raz nie widzisz” Michaela Bieruta. Autor opowiada, czego nauczył się jako dizajner od standuperów – że co drugi wieczór ma prawo ci się nie udać. Jeśli za każdym razem ci się udaje, sala pęka ze śmiechu i nie ma momentów niewygodnej ciszy, to znaczy, że od kilku lat po prostu jeździsz z jednym i tym samym programem i powtarzasz żarty. Bo jeśli spróbujesz zmienić swój repertuar, dodać niesprawdzone teksty czy niewypróbowane wcześniej żarty, prędzej czy później napotkasz konsternację i ciszę. I to w porządku. Bo masz szansę wyciągnąć wnioski z tej ciszy, poprawić grepsy, poszukać gdzie indziej tematów i trzeciego wieczoru znowu jesteś na plusie. I tak przez życie całe.

Co byś powiedziała dziś tamtej dziewczynce, obsztorcowanej właśnie przez starszego pana?
Nie wiem, czy akurat bym była dobrą rozmówczynią. I czy byłabym dobrą słuchaczką, bo akurat byłam dziewczynką podejrzliwą wobec dobrych rad, więc cokolwiek bym sobie wtedy powiedziała, pewnie tamta ja dziewczynka pomyślałaby coś w rodzaju: „Co mi będzie truła, trzeba samej sprawdzić”.

A nie chciałabyś jej jakoś ostrzec?
Jakbym była w złym humorze, to bym pewnie jej powiedziała coś w rodzaju: „Świat trzeba czasem po prostu wytrzymać”. A jakbym była w dobrym, pewnie bym dodała: „Ile sama z niego sobie dla siebie weźmiesz, tyle będziesz miała”.

Nagroda Literacka m.st. Warszawy

Tekst powstał we współpracy z miastem stołecznym Warszawą, fundatorem i organizatorem Nagrody Literackiej m.st. Warszawy.