WIEŚ: Wypisani z ziemi

13 minut czytania

/ Obyczaje

WIEŚ: Wypisani z ziemi

Rozmowa z Andrzejem Mencwelem

W trakcie pisania książki, poczętej jako wspomnienie o zmarłym przyjacielu, uświadomiłem sobie, że w mojej przytomności umarła klasa. Cała klasa społeczna, która liczyła sobie w Polsce ponad tysiąc lat

Jeszcze 3 minuty czytania

AGNIESZKA SOWIŃSKA: Progowy zamiast strzemiennego – nigdy wcześniej nie zetknęłam się z tym określeniem.
ANDRZEJ MENCWEL
: Zanim poprawił mnie mój przyjaciel, który, gdy po jednym z pierwszych spotkań zaproponowałem wypicie strzemiennego, powiedział: „U nas się mówi progowy!”, też nie znałem tego określenia. Wcześniej zawsze w takich razach pożegnalnych mówiłem „no to strzemiennego”, nie uświadamiając sobie wcale, że to przecież zostało wymyślone przez tych, którzy odjeżdżając, wkładali nogę w strzemię, czyli wsiadali na konia. A ja zawsze chodziłem pieszo, w najlepszym razie wsiadałem na wóz zaprzężony.

I to powiedzenie mojego przyjaciela uświadomiło mi, że ogromne złoża kultury symbolicznej, a także obyczajowej, które uchodzą za naturalnie polskie czy zwyczajowo polskie, są społecznie ograniczone – one są szlacheckie, kawaleryjskie, rzec można. Podczas gdy przytłaczająca większość naszych współziomków była, delikatnie to określając – spieszona.

 Szlachta nigdy nie była najliczniejszą grupą społeczną. W 1939 roku według „Rocznika statystycznego” to właśnie chłopi stanowili około 70% społeczeństwa polskiego.
I współczesna klasa średnia, która dominuje w strukturze społecznej albo przynajmniej zaczyna dominować – w znacznej mierze wywodzi się z chłopów.

Zastanawiam się tylko, co faktycznie wynosimy z tego dziedzictwa. Moja babcia, która urodziła się na wsi na Lubelszczyźnie, przyjechała na tzw. Ziemie Odzyskane w wieku 16 lat, wraz z trójką rodzeństwa zamieszkała w poniemieckiej kamienicy, skończyła liceum wieczorowe. Jedyną ziemią, jaką uprawiała w dorosłym życiu, była ta w ogródku działkowym.
To pytanie powinno być skierowane do nas, nie do naszych przodków. Jak pani widzi i odczuwa tamto dziedzictwo? Co to pochodzenie wnosi do pani współczesnych ról społecznych, do pani stosunku do ludzi, do zwierząt, do świata rzeczy, nawet do języka. Czy pani nic nie uwiera w dominującym języku tzw. kulturalnym, czy pani dobrze się w nim czuje? Czy pani się do niego przystosowuje, czy też ma pani potrzebę, aby go dla siebie oswajać, czyli przemieniać? Pytając panią – pytam również sam siebie.

Andrzej Mencwel, Toast na progu. Wydawnictwo Literackie, 304 strony, w księgarniach od września 2017Andrzej Mencwel, „Toast na progu”. Wydawnictwo Literackie, 304 strony, w księgarniach od września 2017To może wyjaśnijmy, czym jest kultura chłopska.
Po pierwsze chodzi tutaj o kulturę w rozumieniu antropologicznym, a nie estetycznym. Choć oczywiście to, co estetyczne – paleta barw, wzory snycerskie, rytmy dźwiękowe – wchodzi w skład tego pojęcia. Ale w antropologicznym rozumieniu kultury chodzi o podstawowe kwestie związane z naszym sposobem istnienia na ziemi – pośród ludzi, przyrody i rzeczy, a także wobec tego, co jest nad nami – niezależnie od tego, jaką mamy wiarę lub niewiarę w mieszkańców niebios. Więc bardzo empirycznie rzecz biorąc: to przede wszystkim model rodziny. Na czym opierała się kultura chłopska w jej podstawowym rdzeniu? Na wielopokoleniowej patriarchalnej rodzinie żyjącej w jednym domu i gospodarczo dokładnie sfunkcjonalizowanej. Każdy miał w niej określoną funkcję. I ten model rodziny na moich oczach i w mojej przytomności właściwie zanikł. Rodzin wielopokoleniowych na tej wsi, którą znam od czterdziestu lat, właściwie już nie ma. Tym bardziej rodzin, w których każdy wprzężony jest w gospodarkę. Nie ma już, na szczęście, dzieci pasących krowy, kozy czy gęsi. Za moich, że tak powiem, czasów było zupełnie inaczej i nawet na letnich wakacjach u babci trzeba było swoje, to znaczy nakazane – odrobić. Praca w gospodarstwie była dla każdego czymś naturalnym i nieodwołalnym.

W książce „Toast na progu” opisuje pan pierwsze żniwa we wsi, w której pan – warszawiak, nabył dom na letnisko. Okazało się, że gdy „w bezpośrednim sąsiedztwie ludzie zaczynają żniwować, to my nie możemy spokojnie ich kontemplować, pijąc na przyzbie swoją kawkę, ale zaczynamy się krztusić, wiercić na zadkach, łypać na siebie wzajemnie i wreszcie, bez słowa, lecz jednozgodnie, za próg wyskakujemy i na wyprzódki biegniemy w pole, aby do żniwiarzy dołączyć”.
To było niemożliwe, żeby sobie siedzieć i patrzeć, gdy obok chleb zbierają. Nie umiałem sobie na to pozwolić. Ale teraz już można.

Dlaczego?
A dlatego, że zespoły ludzkie już przy tym nie pracują. W wysokiej wieżyczce kombajnu siedzi specjalista mechanik, z ziemi praktycznie niewidoczny. Nie ma do kogo dołączyć. W trakcie pisania tej książki, poczętej jako wspomnienie o zmarłym przyjacielu, uświadomiłem sobie, że w mojej przytomności umarła klasa. Cała klasa społeczna, która liczyła sobie w Polsce ponad tysiąc lat. Dziś w co drugim gospodarstwie we wsi, którą opisuję w książce, nie ma już zabudowań gospodarczych. To domy podmiejskie, ludzie dojeżdżają do pracy do miasta, dobrą szosą, albo tutaj uprawiają zawody miejskie. Co najmniej połowa mieszkańców tej wsi nie uprawia już rolnictwa, mamy tu  przedsiębiorców, nauczycieli, kierowców, techników i jednego poważnego farmera z kilkuset krowami. No i wielu emerytów i rencistów.

Mechanizacja, specjalizacja, profesjonalizacja zmieniła wieś i jej mieszkańców. Zniknęły wszystkie te dawne czynności, do których trzeba było zwoływać zespoły. Pozostała Ochotnicza Straż Pożarna, które jest organizacją nowoczesną, ale też od sytuacji wyjątkowych, a nie powszednich.
Teraz członkowie rodzin dużo wcześniej sami o sobie decydują. Dawniej to było nie do pomyślenia. Pamiętam, że moja babcia, której mąż zginął w czasie wojny, więc zmuszona była sama kierować gospodarstwem, pozwoliła swojemu ostatniemu synowi, który dziedziczył gospodarstwo, ożenić się dopiero w wieku ponad pięćdziesięciu lat. Bohater mojej książki, Zbyszek, też przez całe życie był przypisany do ziemi. I nie potrafił czy nie chciał się od tego uwolnić.

Przyjeżdża pan na tę wieś od ponad czterdziestu lat. Kiedy pan poczuł, że jest pan „swój” w tej społeczności?
Trudno mi to określić, ale myślę, że około dziesięciu lat ta inkulturacja, jakby powiedział antropolog, trwała. Trzeba dodać, że po pierwsze wtedy jeździło się o wiele częściej, mimo że komunikacyjnie było to o wiele trudniejsze, bo wymagało dwóch przesiadek z pociągu do pociągu. Ale byliśmy wtedy młodsi i sił było więcej. Ponadto byłem dość chętnym współpracownikiem i biesiadnikiem. Zaznaczam, że wbrew panującemu stereotypowi wsi zapijaczonej, biesiady, na których bywałem w domach różnych gospodarzy, odbywające się po jakiejś wspólnej robocie – po żniwach, młocce, wykopkach – były dość umiarkowane. Jadło się i popijało, ale to nie było żadne pijaństwo, to było spotkanie. Większość wiedzy, którą tutaj po latach zapisuję, pochodzi właśnie z takich biesiad i towarzyszących im rozmów, które czasem trwały do późna w noc.

Andrzej Mencwel

Urodził się w 1940 roku, historyk literatury, antropolog kultury, eseista, profesor nauk humanistycznych. Studiował filologię polską na Uniwersytecie Warszawskim. Od 1998 do 2005 roku dyrektor Instytutu Kultury Polskiej, a następnie przewodniczący Rady Naukowej IKP. W Instytucie Kultury Polskiej prowadzi seminarium doktoranckie „Historia kultury polskiej”. W latach 1988–2011 redaktor serii podręczników akademickich „Wiedza o kulturze”. Od 2005 roku redaktor naukowy serii „Communicare” Wydawnictw Uniwersytetu Warszawskiego. Autor licznych publikacji oraz książek, m.in. „Etos lewicy. Esej o narodzinach kulturalizmu polskiego”, „Wyobraźnia antropologiczna”, „Stanisław Brzozowski. Postawa krytyczna. Wiek XX”. Za „Wyobraźnię antropologiczną” nominowany do nagrody literackiej NIKE. Nakładem Wydawnictwa Literackiego ukazała się właśnie jego książka „Toast na progu”.

I co może najważniejsze – nie byłem biernym ogniwem w tej sieci samopomocy. Zawsze chciałem coś tam od siebie wnieść, a były takie rewiry, w których byłem – jak w pisaniu odwołań do urzędów – niezastąpiony.

Nigdy też nie najmowałem ludzi. Może to anachroniczny sposób bycia, ale jestem z niego w pewien sposób dumny. Namawiałem i umawiałem sobie szefa, a sam byłem przy nim pomocnikiem. Kopałem studnię z Paszkiem, jako podręczny pracowałem z panem Stefanem przy ciesiółce, podawałem słomę Zbyszkowi i Czesiowi, gdy kładliśmy strzechę na moim domu.

Ale myślę, że jak we wszystkich stosunkach międzyludzkich, podstawową rolę odegrało to, czy jest się wychylonym ku ludziom, czy nie.

Z pana książki dowiedziałam się m.in., że najlepsza na pokrycie strzechy jest słoma żytnia, że kalenicę strzechy pokrywa się przesuszonym perzem skoszonym przed kwitnieniem... Do czego panu te umnictwa
To jest bardzo nęcąca wiedza, którą łykałem łapczywie, żeby nauczyć się wszystkiego, czego zdołam. Która ma teraz tę wspaniałą zaletę, że jest bezużyteczna, czyli bezinteresowna. W dookolnym świecie, w którym wszystko zostało zinstrumentalizowane i studiuje się po to, aby wyrobić sobie dogodne miejsce na „rynku pracy”, jest doskonale bezużyteczna. Przeto jest czystym pięknem i wprawia mnie w zachwyt.

Układanie strzechy to przecież bardzo dosłowne zapewnienie sobie dachu nad głową.
Nasza strzecha jest dziś kompletnym anachronizmem. Żadnej innej nie ma chyba w całym powiecie, nie licząc skansenu w Ostrowi Mazowieckiej. Ale nawet w skansenie sprowadzono do układania strzechy specjalistów.

Dla mnie to czyste piękno, bo nikomu nie przekażę tej wiedzy. Bo z książki nikt się nie nauczy kłaść strzechy, a właściwie jej poszyć – otrzyma jedynie moje werbalne zapewnienie, że ja się tego nauczyłem i że sprawia mi to pewien rodzaj niezastępowalnego zadowolenia.

Pana kłaść strzechę uczył przyjaciel – nazwany w książce „Zbyszkiem”.
Jednym z impulsów do napisania tej książki było wspomnienie o mym zmarłym przyjacielu. Ale nie mógłbym zrozumieć tego oto człowieka, zmarłego mojego przyjaciela, bez studium kulturoznawczego – przecież wywodził się z tej kultury, z jej dziedzictwa, mądrości, nawet z jej zmysłowości.

Najbardziej mnie poruszają właśnie te osobiste elementy w pana opowieści.
Ukształtowałem się w tzw. humanistyce rozumiejącej i ją kontynuuję, zgodnie z nią każda wiedza jest ludzką wiedzą czyjąś, czyli określonego podmiotu. W książce przedstawiam moje doświadczenie tej konkretnej wsi, jej ludzi, domostw, gospodarstw, krajobrazu. Nuty samookreślenia są nieuniknione. Ale nie chodzi o egotyczny autobiografizm, tylko o ujawnienie współrzędnych swojej perspektywy, parametrów miejsca, z którego patrzę, a właściwie współuczestniczę.

Dla kogo ocala pan ten świat?
Dla wszystkich, którzy są wrażliwi na to, co wokół się staje. Ale w pierwszym rzędzie dla tych, którzy mają podobną genealogię i którzy powinni uświadomić sobie koniec tamtego świata – ale też i jego gruntowne przekształcenie. Bo to nie znaczy, że on umiera bezpotomnie. Chodzi o to, by się odrodził czy też odradzał w innej postaci, która nie będzie folklorystyczna. Zresztą sądzę, że on już się odradza. W różnych, rozproszonych, ale coraz wyraźniejszych zjawiskach artystycznych ostatnich lat. Wnoszę swój mały wkład do tego odrodzenia, żywię nadzieję, że ono rozkwitnie.

Kultura chłopska często utożsamiana jest – mylnie – z folklorem. Ale także samo pojęcie chłopa jest bardzo negatywnie nacechowane.
Piszę w książce o stereotypach, które mają swoje kulturalne artykulacje w wielkich nurtach, jak klasycyzm czy romantyzm, i w drobnych, umniejszających porzekadłach. Rzeczywistość jest o wiele ciekawsza, o wiele bardziej bogata. Dość rozpowszechniony jest np. taki stereotyp, że chłop nie ma historii. To jest stereotyp negatywny, urobiony przez warstwy nazywające siebie historycznymi, który odrzucam. Było dla mnie odkryciem, że w każdej belce z tych chałup, w każdej desce podłogi były zapisane dzieje, przeważnie dramatyczne. Gdzie się właściwie ucho przyłoży, albo gdzie się dobrze popuka, tam się odzywają – jakby powiedział romantyk – duchy wielu pokoleń przodków, którzy wcale nie zostali zapomniani. I cała ta historia działa w nas, nawet jeśli się o niej głośno nie mówi. Historia chłopów polskich jako historia Polski nie została jeszcze właściwie napisana.

Wiesław Myśliwski w 2003 roku opublikował tekst „Kres kultury chłopskiej”. Pana książka zatytułowana jest „Toast na progu”. Czyli to nie koniec, tylko przejście?
Kres brzmi trochę pogrzebowo. Ja jestem zdania, że jesteśmy w trakcie przeistoczenia. Nie przepadam za podniosłymi wyrażeniami, ale dokonuje się wielkie przekształcenie samej substancji narodowej – z klas posiadających na klasy pracujące. Najstarszą i najliczniejszą klasą pracującą w Polsce byli chłopi. Jakie miejsce kultura chłopska zajmie w kulturze narodowej, jak ją wzbogaci i przekształci – to kwestia otwarta, a jej rozstrzygnięcie jest zależne od świadomości i działalności tych, którzy czują się z nią związani i solidarni z jej fundamentalnymi wartościami.

A co pan osobiście wyniósł z kultury chłopskiej?
Że praca jest najważniejsza. I rzetelność pracy. Że nie można w niej niczego oszukać, tak jak nie oszuka się uprawy ziemi. I że ta praca jest nieodłącznie związana ze współpracą z innymi ludźmi.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.