W połowie lat 90. w warszawskim autobusie mój daleki znajomy czytał książkę, gdy zaczepili go żule. Nie wiem, ilu ich było, czego chcieli, ani do jakiego typu się zaliczali. Wiem, że tamtego dnia los im nie sprzyjał. Znajomy był gapowatym chuchrem, lecz nadrabiał właśnie – w wieku dobrze pod trzydziestkę – „Trylogię” Sienkiewicza. Zamiast wtulić nos między kartki, zerwał się ze skajowego siedzenia, wziął zakapiorów na buty i z okrzykiem „Bij, zabij!” wypieprzył z przegubowca na krzywy chodnik. Jakoby.
Dziś patrzę na tę anegdotę sceptycznie. Sądzę raczej, że mojemu znajomemu za wzorzec nie posłużył wtedy Skrzetuski ani Kmicic, lecz czołowy mitoman polskiej powieści, Onufry Zagłoba. I że to pod jego patronatem epizod uzyskał – ex post, w opowieści – sienkiewiczowski rozmach i heroiczny finał. Przyznaję też: okrzyk „Bij, zabij!” dopisałem sam.
Ale pal sześć, co naprawdę zaszło w żółto-czerwonym ikarusie. Mam słabość do tej historii, bo mówi ona o szczególnym rodzaju czytania: naiwnym, żarliwym, gotowym potraktować książkę jako osobiste wezwanie czy drogowskaz.
Kiedy na początku kwietnia zacząłem wypytywać znajomych i nieznajomych o książki, które wywołały w ich życiu głębokie zmiany, obok czytelniczych świadectw dostałem kilka ciekawych odmów:
Wioletta Grzegorzewska
Mogłabym do rana wymieniać utwory, które mnie inspirowały, wpłynęły na moje pisanie, ale nie jestem w stanie przypomnieć sobie żadnej książki, która wpłynęła na moje życiowe decyzje. Jeśli nawet taka książka była, to sobie tego nie uświadamiam. Chodzi mi po głowie „Zniewolony umysł” Miłosza, który uratował mnie kilka razy, między innymi wtedy, kiedy pracowałam w Anglii dla fastfoodowej korporacji, ale nie chcę o tym publicznie opowiadać.
Małgorzata Szczurek
Coś sobie przypominam, ale nie chcę za bardzo zdradzać swoich tajemnic, więc szukam jeszcze w głowie czegoś mniej intymnego i łatwiejszego do opowiedzenia.
Jacek Świdziński
Chyba nie miałem podobnej sytuacji w swoim życiu. Trochę nad tym myślałem i nie wymyśliłem. Aż mi trochę wstyd.
Jan Gondowicz
Po solennym namyśle całą konstrukcję przyczynową uznałem za fałszywą. Tak nie bywa. To ideologiczne wmówienie wedle koncepcji „książek zbójeckich”, wielkiego psuja polskiej eseistyki, Wojciecha Karpińskiego. U nas „każdy czyn za wcześnie, każda książka za późno”, jak powiadał Norwid.
O wmówionym wpływie sztuki na ludzkie życie jeszcze zgryźliwiej niż Jan Gondowicz wypowiadał się bohater „Mdłości” Sartre’a, Roquentin:
I pomyśleć, że istnieją tacy idioci, którzy czerpią pociechę ze sztuki. Jak moja ciotka Bigeois: „Preludia Chopina pomogły mi tak bardzo, kiedy umarł twój wujek”. A sale koncertowe wymiotują upokorzonymi i znieważonymi, którzy usiłują z zamkniętymi oczami przekształcić swoje blade twarze na anteny odbiorcze. Wyobrażają sobie [...], że ich cierpienia stają się muzyką, jak cierpienia młodego Wertera; wierzą, że piękno im współczuje. Kutasy. (Przeł. Jacek Trznadel).
Ciekawe, co powiedziałby Roquentin – albo Sartre – gdyby przeczytał „Nie wszystko o moim życiu” – wspomnienia Zofii Chądzyńskiej, tłumaczki Cortázara i Borgesa, argentyńskiej przyjaciółki Gombrowicza. W 1949 roku Chądzyńska, która parę lat wcześniej uciekła z Polski przez zieloną granicę, mieszka w Lyonie, gdzie jej mąż jest konsulem. Mąż dostaje nakaz powrotu do stalinowskiej Polski. Mimo obaw małżonkowie nie decydują się, jak to się mówi, „wybrać wolności”. Mają wrócić tuż po Bożym Narodzeniu.
Na trzy dni przed świętami zobaczyłam afisz teatralny. Jakiś teatr objazdowy dawał sztukę „Morts sans sépulture” Sartre’a. Nie było wtedy szans na obejrzenie Sartre’a w Polsce, więc na pożegnanie kupiłam bilety.
Była to sztuka z okresu okupacji. Sztuka, w której dwoje dorosłych ludzi dusi własne dziecko, w obawie, że wyda to, czego wydać nie wolno. Sztuka o przemocy, torturach i strachu. Sztuka, w której nawet ostateczne bohaterstwo nikogo nie ocala i daje w rezultacie tylko upodlenie i śmierć.
Kurtyna zapadła w zupełnej ciszy. Przez chwilę ludzie nie ruszali się z miejsc. My też nie ruszaliśmy się, poczułam tylko, że Bohdan bierze mnie za rękę. Nic się nie stało, nie powiedział ani słowa. Mimo to nagle ogarnęło mnie dziwne przeświadczenie, że literatura przesądziła w naszym życiu o czymś, czego mnie nie udałoby się zmienić żadnymi słowami.
Kilka dni potem chyłkiem opuścili konsulat, by powierzyć się francuskiej bezpiece.
Zebrane niżej świadectwa nie są aż tak dramatyczne jak opowieść Chądzyńskiej, lecz dowodzą, że książka nieraz wyprzedza czyn, a nawet go stwarza.
Soren Gauger
Ponad 20 lat temu pracowałem w antykwariacie w Vancouver i musiałem cały czas siedzieć za biurkiem. Właściciele antykwariatów są zawsze bardzo specyficzni. Tamten bał się, że gdybym na chwilę wstał, to zaraz ktoś by ukradł wszystkie pieniądze. Więc siedziałem i czytałem. Zupełnym przypadkiem na moje biurko trafił „Zniewolony umysł”, w którym Miłosz opisuje całe mnóstwo polskich pisarzy. Miałem poczucie, że otworzył się przede mną prywatny kosmos autorów, o których nikt w Kanadzie nie słyszał.
Zacząłem grzebać w antykwariatach. Na okładce „Nienasycenia” wyczytałem zdanie z Gombrowicza: „Było nas trzech, Witkiewicz, Bruno Schulz i ja, trzech muszkieterów polskiej awangardy”. No to musiałem ich poszukać. Na „Ferdydurke” dwa lata polowałem. A kiedy znalazłem Schulza, to było prawie tak, jak Ficowski pisał: spotkanie z kometą. Nie wiem, czy miałeś kiedyś takie coś, jak byłeś młodzieńcem, że otwierasz książkę i czujesz, że ktoś bezpośrednio mówi do ciebie.
Postanowiłem wyjechać do Polski, nauczyć się polskiego i zostać tłumaczem literatury. Urządziłem otwarty dzień w domu. Zaprosiłem znajomych, żeby zabrali wszystko, co miałem. Takiego świętego Franciszka zrobiłem z siebie. Bardzo piękny moment w życiu człowieka. Do Polski zabrałem walizkę pełną książek, jakieś dwadzieścia płyt i ubrania. Miałem pieniądze na dwa miesiące życia, więc musiałem szybko znaleźć robotę.
Izabela
Byłam zmęczona pracą nauczycielki angielskiego, kiedy wpadła mi w ręce książka Katarzyny Tubylewicz „Szwecja czyta. Polska czyta”. To wywiady z różnymi osobami z branży wydawniczej. Pomyślałam, żeby zająć się książkami od tej drugiej strony i znalazłam pracę w dużym wydawnictwie literackim, w dziale promocji.
Okazało się, że pisarze często bywają uciążliwi, wręcz infantylni. Że na przykład jak jedna autorka ma stempel, którym może podbijać książki na spotkaniach autorskich, to druga dopomina się o taki sam. Jak dzieci w przedszkolu: „Proszę pani, a ona ma, a ja nie mam”. W mojej głowie pisarze trochę spadli z piedestału. Zmieniło mi się też postrzeganie książki. Kiedyś książka to było coś magicznego, tam przekonałam się, że to tylko produkt. Że sukcesy autorskie nieraz dyktowane są nie talentem, tylko budżetem na promocję. Było mi przykro, że różnym zdolnym osobom jest ciężko się przebić, a sprzedają się wspomnienia typu „byłam żoną szejka gdzieś tam”. Książki często idą w dużych nakładach, bo bardziej opłaca się wydrukować więcej egzemplarzy. Pamiętam, jak stałam w magazynie na inwentaryzacji i patrzyłam na palety niesprzedanych książek. Większość szła na przemiał.
Dziś słabo pamiętam książkę Tubylewicz, ale nie wydaje mi się, żeby tam poruszono te negatywne aspekty. Zapamiętałam taki obraz, że redaktorzy i redaktorki mają superpracę, że znajdują świetne książki, którymi mogą się dzielić z czytelnikiem.
Agnieszka Glińska
Miałam może z piętnaście lat, początek liceum. Czytałam w zasadzie wszystko, co mi wpadło w ręce, i maniacko przekopywałam bibliotekę rodziców. Tato zdjął z górnej półki niebieski tom z serii Nike. To przeczytaj. „Szklany klosz” Sylvii Plath. Nie umiem sobie już przypomnieć, ani nawet wyobrazić, kim byłam, zanim poznałam tę książkę. I choć nie idą za tą lekturą żadne spektakularne wydarzenia, wiem, że moje życie zaczęło się od niej. Trochę tak, jakby otworzyła moją wrażliwość, wyposażyła w świadomość smutku i skończoności. Objawiła złożoność ludzkiej natury, okrucieństwo poznawania świata od dziewczyńskiej strony, że ten lęk, wstyd i ból to nie moja osobność, tylko wspólne ludzkie doświadczenie. Myślę, że bez tej książki nie odważyłabym się szukać swojej drogi w twórczości. Nie umiałabym patrzeć na innych przez filtr współodczuwania. I nie dałabym samej sobie prawa do przeżywania życia w całości, bez skrótów i ucieczek, i do przerabiania doświadczeń i obserwacji na sztukę. Paradoksalnie to ze „Szklanego klosza” czerpię do dziś siły, by w tym co robię pokazywać obie strony ulicy, i tę mroczną, beznadziejną, i tę rozjaśnioną słońcem.
Jennifer Croft
Kiedy byłyśmy małe, siostra ciężko chorowała. Wszyscy w rodzinie koncentrowali się na jej zdrowiu. Oprócz mojej ciotki. Z jakiegoś powodu upatrzyła sobie dbać o mój rozwój umysłowy. Uczyła mnie malować, opowiadała o swoich podróżach do Europy, dawała mi książki. „Wiek niewinności” Edith Wharton to pierwsza prawdziwa powieść, której czytanie pamiętam. Olśniła mnie. To historia dwojga ludzi, którzy się kochają, ale rezygnują ze swojej miłości ze względu na uczucia innych osób – innymi słowy z pobudek honorowych. Nigdy wcześniej – ani w książce, ani w filmie, ani w życiu – nie zetknęłam się z ideą honoru. Od tamtej pory ta koncepcja mnie fascynuje. Nie uświadamiałam sobie do dziś tego związku, ale swój doktorat poświęciłam pojedynkom w literaturze współczesnej, czyli nowej formule honoru, w dwudziestym i dwudziestym pierwszym wieku, kiedy to honor utracił fundamentalną rolę w zachodnich społeczeństwach, zastąpiony przez takie idee jak wolność i indywidualizm.
Wkrótce po „Wieku niewinności” ciotka zmarła na raka. Zmarła, bo nie miała ubezpieczenia zdrowotnego, a w kraju, który szczyci się wolnością jednostki, brak ubezpieczenia często oznacza wyrok śmierci. Edith Wharton była pierwszą kobietą, która zdobyła Nagrodę Pulitzera w dziedzinie prozy. Jestem pierwszą osobą w mojej rodzinie, która mówi w obcym języku i napisała książkę.
Olga Wróbel
Kiedy obie byłyśmy młodymi, nieszczęsnymi matkami, Natalia Fiedorczuk-Cieślak pożyczyła mi „Mit urody” Naomi Wolf. Flirt z radykalniejszym feminizmem od dawna wydawał mi się nie tyle atrakcyjny, co niezbędny dla własnego rozwoju, i Wolf trafiła na żyzny grunt. Czytałam i zgadzałam się z każdym zdaniem (no dobra, prawie; pacyfistyczny świat zarządzany przez kobiety wydał mi się zbyt utopijny). Przestałam golić nogi, pachy i tzw. okolice bikini, przestałam się malować i fantazjować o diecie kopenhaskiej, uznałam też, że lekko obwisły biust nie musi być zawsze upchnięty w staniku (fun fact: od chodzenia bez biustonosza zrobił się zdecydowanie mniej sflaczały). Nie sądzę, żeby jakakolwiek książka przefasonowała mi głowę mocniej niż „Mit urody”, nie tylko pod względem dbania o siebie, ale też wspierania innych kobiet, odczepienia się raz na zawsze od tego, kto jak się ubrał, jak uczesał (i dotyczy to także dziewczyn z tipsami i sztucznymi rzęsami – bo łatwo czasem zaakceptować awangardowe estetyki, a nadal mieć tanią bekę z „faszyn from Raszyn”).
Natalia Sajewicz
To był kompletny przypadek. Jakiś powód w stylu, że jest dość tanio jak na strefę euro i dobra pogoda latem. Pierwszy raz przyjechałam do Portugalii cztery lata temu.
Znałam wcześniej Fernando Pessoę, ale po przyjeździe byłam zszokowana, że to jest aż taki narodowy autor. Wszędzie sprzedają pamiątki, łącznie z taką papierową lalką, którą można sobie wyciąć i skleić. Zaintrygowało mnie, że pisarz tak ekscentryczny jest w jakimś kraju klasykiem. Stwierdziłam, że muszę przeczytać „Księgę niepokoju” w oryginale.
Teraz wydaje mi się poniekąd zrozumiałe, że Pessoa jest pisarzem narodowym Portugalczyków. Spróbuję wyjaśnić, chociaż nie jestem dwudziestowiecznym pisarzem mężczyzną, żeby z wielką swadą wypowiadać się o narodach. Myślę, że to między innymi kwestia tonu, którego ludzie używają tu na co dzień. To jest takie zmieszanie lekkiego rozczarowania rzeczywistością z delikatnym zdumieniem i może trochę pretensją. To jest ton, którym można by czytać „Księgę niepokoju” na głos, i ona wtedy miałaby bardzo duży sens.
Teraz jestem w Porto, przyjechałam na trzy miesiące. I starczy. Nie powiedziałabym, że jestem rozczarowana Portugalią, bo ona mi nic złego nie zrobiła. Ale wyobrażałam sobie to doświadczenie jako łatwiejsze. Mam poczucie, że moje pokolenie zostało wychowane w przeświadczeniu, że świat jest otwarty. Że skoro można gdzieś polecieć za trzysta złotych z dowodem osobistym, to znaczy, że już nie ma granic. Że można być wszędzie i robić wszystko... Ja uważam, że to kłamstwo. Oczywiście, można być wszędzie, ale co z tego?
Co roku Biblioteka Narodowa ogłasza raport o stanie czytelnictwa w Polsce. Następnie nad raportem pochylają się autorytety i oznajmiają jedno z dwojga: (a) jest bardzo źle; (b) jest bardzo źle i w dodatku gorzej niż w roku poprzednim. W 2011 wieści o narodowym nieczytaniu były szczególnie hiobowe. W odpowiedzi grupa entuzjastów obmyśliła kampanię społeczną „Nie czytasz – nie idę z tobą do łóżka”. Na plakatach opatrzonych tym sloganem osoby znane i nieznane pozowały w otoczeniu książek. Akcja została uhonorowana tytułem najlepszej kampanii społecznej roku; niestety, statystyki czytelnictwa nie poczuły się zobligowane, by na to wyróżnienie zareagować. W tym samym mniej więcej czasie i z tych samych pobudek „Gazeta Wyborcza” zaczęła drukować cykl rozmów z mądrymi ludźmi o czytaniu. W jednej z nich Michał Paweł Markowski tłumaczył:
O wiele więcej skorzysta czytelnik kilku dogłębnie przeczytanych książek niż ktoś, kto niczego po przeczytaniu setek nie pamięta. Nie da się przeczytać wszystkiego i uświadomienie sobie tego prostego faktu idzie w parze z pogodzeniem się z własną skończonością. To jest wyzwalające odkrycie. [...] A co to znaczy czytać? Przejmować się tym, co powiedział ktoś inny.
Slogan kampanii i refleksje Markowskiego zdają się sobie bliskie, bo ukazują czytanie jako wartość. To jednak złudne pokrewieństwo. Wydaje się wręcz, że w tych dwóch przypadkach wyraz „czytanie” ma zupełnie odmienny sens. Czytanie ze sloganu to akt przynależący do sfery spektaklu, obliczony na spojrzenie innych, domagający się cielesnej gratyfikacji i napędzany lękiem przed kompromitacją. Jest skądinąd zabawne, że akcja mająca przedstawiać czytanie jako coś „fajnego” (określenie autorów) i mizdrząca się do odbiorcy nowoczesną swobodą obyczajową, korzysta z technik szkolnego przymusu i zawstydzania: „Czytaj, bo jak nie...”.
Czytanie, do jakiego zachęca Markowski, zdaje się natomiast czynnością samotną, intymną, mało pragmatyczną, nieefektowną i skierowaną na siebie. „Książka” brzmi tu nieomal jak synonim słowa „człowiek” lub wręcz „przyjaciel”. Kim byłaby książka w świetle kampanii „Nie czytasz”? Zapewne trophy girlfriend. Nie przypadkiem mówi się o zaliczaniu zarówno książek, jak i partnerów seksualnych.
Jasna sprawa: czytanie i jego materialne objawy – na przykład widowiskowy księgozbiór – nie od dziś służy ludziom, by uważali się za lepszych (bardziej wyrafinowanych, kosmopolitycznych, obytych) od swoich bliźnich. Rację ma też reklama: książki lub trafne o nich mówienie bywają niezłym afrodyzjakiem (pod warunkiem, że oczytana osoba jest też fizycznie pociągająca). Zdaje mi się jednak, że współczesny rynek książki ze szczególnym upodobaniem odwołuje się właśnie do snobizmu i dystynkcji, nad lekturę przedkłada spektakl, a na dodatek kreuje bardzo ponure odmiany czytelnictwa.
Oto agent literacki wertujący w dwie minuty pięćdziesięciostronicowy katalog wydawniczy („Rzuć okiem na tagline, na okładkę i jedź dalej” – poradzono mi kiedyś na rozmowie o pracę). Lektor alias rozczytywacz przebiegający purpurowymi oczami kolejne strony PDF-a z powieścią do recenzji wewnętrznej. Tłumacz wyrywający sobie z trzewi piętnaście stron gęstej prozy dziennie, żeby nie zawalić planu wydawniczego. Niedospany redaktor pomstujący nad kiksami tłumacza. Pracownik działu promocji klecący bzdury na czwartą okładkę („poruszająca”, „ponadczasowa”, „misterna”…). Recenzent w sprinterskim tempie pokonujący maraton doniosłej tetralogii, a potem wypluwający z siebie frazesy tak przeżute, że pozostaje zapłakać krwią. Redaktor portalu literackiego, który podczas targów książki przeprowadza i publikuje piętnaście wywiadów dziennie (tłumaczyłem takie wywiady na żywo; dziennikarz spisywał na bieżąco słowotok tłumacza, a tekst był gotów w chwili, gdy w imieniu autora wypowiadałem ostatnie zdanie). Na końcu tego łańcucha produkcyjnego czeka klient, który – dźgany rankingami, szczuty przez działy marketingu, interpelowany przez nagrody literackie – nabywa świeży towar i ustawia na regale. A potem?
Istnieje tyle powabnych czynności łudząco podobnych do czytania książek, lecz w istocie niebędących czytaniem. Uczestnictwo w festiwalach literackich. Jedzenie koreczków na galach i bankietach (czynność zasadniczo zarezerwowana dla osób z branży). Publikowanie zdjęć książek w mediach społecznościowych. Reagowanie na zdjęcia książek publikowane w mediach społecznościowych. Powtarzanie cudzych sądów na temat książek. Wypisywanie komentarzy na temat autorów. Grożenie im i składanie na nich donosów do prokuratury. Ekscytowanie się nagrodami literackimi i listami bestsellerów. Ekscytowanie się wyglądem pisarzy, ich garderobą i gustami motoryzacyjnymi. Pobieranie dedykacji od twórców i robienie sobie z nimi zdjęć. Tworzenie list książek, które koniecznie należy przeczytać. Noszenie płóciennych toreb z logotypami imprez literackich. Picie kawy w miejscach, które oprócz gorących napojów prowadzą też literaturę.
Wątpię, by na wymarciu byli czytelnicy, których żywo obchodzą literki zamknięte między dwiema okładkami. Mam jednak wrażenie, że w przestrzeni publicznej książki i akt czytelniczy istnieją w dużej mierze jako spektakl lub obraz: bilboard, mural, festyn, zwiastun. Z drugiej strony ci, którzy zawodowo piszą i mówią o książkach, raczej stronią od ujawniania głębokich emocji. Owszem, można unieść się gniewem politycznym (książka szkaluje Naród / nie dość postępowo problematyzuje kwestie płci) lub – to raczej specyfika wywiadów i spotkań autorskich – oznajmić z błogim uśmiechem „w tej książce poruszył mnie obraz dzieciństwa”. Rzadko coś ponadto.
Świadectwa o przeżyciach czytelniczych zbierałem trochę po omacku, nie całkiem wiedząc, do czego mają posłużyć. Po drodze zrozumiałem, że kieruje mną tęsknota tyleż naiwna, co prawdziwa: za postawą, która książki traktuje po ludzku, czyli z uwagą, empatią i szacunkiem. Jest to również tęsknota za lekturą, która ma moc, by przeorać życiorys. Bywa ona aktem tak osobistym, że wstydliwym. Niedziwne, że niektóre z nagabywanych przeze mnie osób uchylały się od odpowiedzi, tłumacząc, że to sprawy zbyt intymne, a jedna z bohaterek, przesyłając swoją opowieść, asekurowała się dozą autoironii: „Chyba nie umiem nic więcej, i tak jest dość pretensjonalnie”. Rozumiem ją – sam czuję skrępowanie, pisząc ten akapit. Tęsknocie za żarliwym czytaniem towarzyszy też pewna intuicja. Jeśli książki miałyby stać się nieistotne, to nie dlatego, że nikt ich nie będzie pisał, wydawał, promował, recenzował, sprzedawał i kupował. Książka wyciąga kopyta, kiedy jej okładka staje się ważniejsza od słów.
Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL (Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych).
Reżyser
Wojciech Smarzowski
Taki przypadek mi się nie zdarzył, ale czasem kupię książkę, przeczytam, i jeżeli uznam ją za ważną, to dokupuję 20–30 egzemplarzy w celach rozdawniczych do rąk własnych prawicowych, lewicowych i do biblioteki, na przykład „Białystok” Kąckiego.