Diabli wiedzą
Anton Kaulbach, „Faust i Mefisto”, przełom XIX i XX wieku

15 minut czytania

/ Literatura

Diabli wiedzą

Rozmowa z Maciejem Henem

Jestem gawędziarzem od fikcji, ale nie lubię stwarzać wersji świata, która wydaje się kompletnie wyssana z palca. Moja wyobraźnia pracuje na strzępach rzeczywistych zdarzeń, drobnych śladach, listach, wypowiedziach – mówi autor powieści „Segretario”

Jeszcze 4 minuty czytania

MONIKA OCHĘDOWSKA: Maciej Hen po raz drugi przebiera się za Fausta.
MACIEJ HEN: Autor zawsze się przebiera za swoją postać. Albo inaczej – kiedy napisze się już pierwszych pięćdziesiąt albo sto stron powieści, nie można tak swobodnie dyktować bohaterom, co mają robić. Oni dostają autonomię. Mogę sobie nawymyślać przeróżne rzeczy, ale nie na wszystko bohaterowie mojej książki się godzą, a niektórzy wręcz, jak aktorzy u Wajdy, sami proponują: „Wiesz, a może ja bym to zrobił tak?”. I ten Wajda we mnie mówi: „O, świetny pomysł!”. Żyje we mnie na co dzień gromadka ludzi, z których każdy ma swoją osobowość i swoje zdanie. Czuję się niemal jak Geppetto (śmiech).

Zaczęłam od Fausta, bo pan do niego wraca w swoich książkach.
Tak, Faust pojawił się już w „Deutschu dla średnio zaawansowanych” jako gra z konwencją, a jednocześnie alegoria. Czytelnicy mogą ją sobie interpretować w duchu bardziej metafizycznym albo realistycznym, dowolnie.

To zacznijmy od realiów – Faust naprawdę studiował w Krakowie czy to tylko legendy?
Kiedy kiełkował we mnie pomysł na „Segretario”, czytałem „Cywilizację odrodzenia” Jeana Delumeau. Francuski historyk, poza opisem wielu kwestii życia codziennego schyłku XV wieku, które bardzo mi się przydały do budowania świata przedstawionego powieści, kilka akapitów poświęcił postaci historycznego Fausta. Delumeau wspomina, że słynny alchemik i astrolog być może kształcił się w Akademii Krakowskiej. Postanowiłem zbadać temat głębiej i ostatecznie wyszło na to, że są dwie wersje: jedna mówi, że rzeczywiście Faust był krakowskim studentem, a druga, że nie (śmiech). Wedle jednej z nich można mniemać, że pochodził z Heidelbergu, a wedle innej – że z Knittlingen. Więc pomyślałem, czemu nie można obu tych wersji pogodzić – niech Faust będzie jednocześnie z Heidelbergu i z Knittlingen.

Nagroda Literacka m.st. Warszawy

Nagroda Literacka m.st. Warszawy

Nagroda Literacka m.st. Warszawy, która w roku 2023 jest partnerem działu literackiego w „Dwutygodniku”, to jedna z największych nagród literackich w Polsce. Nagrody przyznawane są w pięciu kategoriach: proza, poezja, literatura dziecięca, książka o tematyce warszawskiej oraz komiks i powieść graficzna. W przypadku literatury dziecięcej, a także komiksu i powieści graficznej nagradzani są również ilustratorzy i ilustratorki. Nagrody wynoszą 30 tys. zł, nagrodę pieniężną w wysokości 10 tys. zł otrzymują także nominowani we wszystkich kategoriach.

Szczególnym wyróżnieniem jest tytuł warszawskiej twórczyni/warszawskiego twórcy, przeznaczony dla pisarek i pisarzy w szczególny sposób związanych z Warszawą. Otrzymują oni nagrodę w wysokości 100 tys. zł. Fundatorem i organizatorem nagrody jest miasto stołeczne Warszawa. 

Książki do 16. edycji Nagrody Literackiej m.st. Warszawy jeszcze do 31 stycznia każdy może zgłaszać poprzez formularz: https://bit.ly/zgloszeniaNL

Jednocześnie kobietą i mężczyzną.
Żeby wyjaśnić kwestię jego płci, musimy zacząć od Filipa Kallimacha – królewskiego doradcy, poety, polityka – który miał być głównym bohaterem tej książki. Początkowo wierzyłem bezkrytycznie, że zarówno on, jak i cała Akademia Rzymska, do której należał, to byli tacy pierwsi w historii wolnomyśliciele na całego. Trochę wolnomularze, trochę hipisi, a na pewno dekadenci. Katolicyzm odsądził ich przecież od czci i wiary. Co prawda nie do końca ślady wolnomyślicielstwa widać w ich własnych wypowiedziach, ale dotarcie do wszystkich wiadomości nie jest łatwe, a poza tym z czasem zapewne nauczyli się ostrożności.

Ponieważ jednak sprawa nie wyglądała tak jednoznacznie, jak początkowo zakładałem, uznałem, że lepiej będzie przedstawić Kallimacha nie wprost, a raczej widzianego czyimiś oczami. I w miarę jak kształtowała mi się w głowie koncepcja, częściowo już w trakcie pisania, środek ciężkości przesuwał się powoli na osobę jego sekretarza. Ale jeżeli się wprowadza taką postać, kogoś towarzyszącego głównemu bohaterowi, to ona nie może być przezroczysta, musi grać jakąś rolę…

Być trochę w opozycji – jak Sancho Pansa dla Don Kichote’a, Jaskier dla Wiedźmina, Osioł dla Shreka.
Tak, nie może być wyłącznie wiernym sekretarzem, prawda? Uznałem, że między nim a Kallimachem powinna być nieco bardziej skomplikowana relacja. Ze względu na nie do końca określone preferencje poety mógł to być ładny chłopak. Ale dlaczego ten ładny chłopak nie mógłby być ładną dziewczyną? Mógłby, ale – znów – w czasach Kallimacha nie było sekretarek… I tak Gredechin Specht z Heidelbergu staje się Georgiem Starkfaustem z Knittlingen. I żyje w Krakowie w obu wcieleniach.

Dlaczego wybrał pan Kallimacha? Lubi pan robotę archiwisty, docieranie do źródeł, uzupełnianie białych plam w życiorysach?
Tak, ale nie czuję się dobrze w typowej formie reporterskiej. Jestem gawędziarzem od fikcji. Z drugiej strony nie chcę i nie lubię stwarzać wersji świata, która wydaje się kompletnie wyssana z palca. Moja wyobraźnia pracuje na strzępach rzeczywistych zdarzeń. Jeżeli wpadam na jakiś fabularny pomysł, to właśnie na podstawie drobnych śladów pozostawionych w czyjejś twórczości, listach, wypowiedziach.

Kręcące jest to, że mam tylko te fragmenty, cząstki, które z początku zupełnie nie trzymają się kupy. Wyzwaniem jest znaleźć formułę, która je połączy w całość. Czasami są same sprzeczności – źródła się różnią, prezentują odmienne wersje zdarzeń, trzeba to jakoś ze sobą pogodzić.

Oczywiście trudno stworzyć fresk XV wieku, do tego taki, żeby czytelnik miał złudzenie, że się w nim znalazł i wszystkiego może dotknąć. Wiek XVII, który opisałem w „Solfatarze”, jest już dużo lepiej udokumentowany, oferuje więcej szczegółów – jest z czego budować. Jeśli opisując wiek XVII, dostajemy klocki Lego, to przy wieku XV głównie Duplo (śmiech).

Jak pan się bawi tymi klockami?
„Segretario” jest powieścią epistolarną, więc musiałem sobie na przykład zrobić specjalne kalendarium z kursami ówczesnej poczty.

Rysował pan mapę?
Miałem tabelkę, a właściwie dwie – jedna zawierała kalendarium wydarzeń historycznych tamtego czasu i wydarzeń zmyślonych, dotyczących moich bohaterów. Czasami z dokładnością co do dnia. W drugiej tabelce były kursy poczty, w której uwzględniłem lockdown, czyli opisane w powieści kilka tygodni zarazy. Gdyby nie lockdown, listów byłoby więcej.

Inny przykład – wiemy, że Kallimach często jeździł do Torunia i nie zawsze to się tłumaczyło służbowo. Spędzał tam strasznie dużo czasu. Wiemy też, że w pewnym momencie kupił dwie kamienice, a pół roku później je sprzedał i potem już do Torunia nie wrócił. Trzeba było na to znaleźć jakieś wytłumaczenie. Przyjąłem, że mam prawo snuć fantazje o różnych jego tamtejszych zauroczeniach. Cała ta historia jest oczywiście zmyślona.

Maciej Hen, „Segretario”. Wydawnictwo Literackie, 464 strony, w księgarniach od lutego 2023Maciej Hen, „Segretario”. Wydawnictwo Literackie, 464 strony, w księgarniach od lutego 2023

A skąd się bierze potrzeba zmyślania?
Sam nie wiem. Mój tata, Józef, jest pisarzem, dlatego sam przez wiele lat broniłem się przed tym zajęciem. Szukałem sobie jakiegoś innego poletka do pracy. Czułem, że nadaję się tylko na artystę, inne zajęcia wydawały mi się nieciekawe. Poszedłem do liceum plastycznego, bo miałem jakieś uzdolnienia plastyczne, tylko że one nie dawały gwarancji, że bez wielkiego wysiłku dojdę do jakichś wyników. Słowem: nie miałem pomysłu na to, co ja mam w tej plastyce mieć do powiedzenia. No i byłem nastolatkiem. Jednocześnie byłem zafascynowany muzyką, miałem kilka zespołów, tylko że traktowałem to jako takie zajęcie uboczne.

Potem poszedł pan na studia filmowe.
Tak, wydawało mi się, że film to jest taka dziedzina, w której ktoś, kto chce być artystą, ale jeszcze nie wie jakim, może się spełnić, bo w filmie jest wszystkiego po trochu: obrazu, fotografii, muzyki, literatury. Ale w tej szkole filmowej poczułem, że, cholera, to nie jest takie proste, bo po pierwsze, ja – znów – nie mam wybitnego filmowego talentu, po drugie – strasznie się tam trzeba było przebijać, a po trzecie – jedyny mój atut to była tak naprawdę umiejętność pisania. Zacząłem zatem, już na studiach, pisywać scenariusze dla kolegów, z poczuciem, że mam do tego dryg. Później, w pierwszej dekadzie po studiach, w smutnych latach osiemdziesiątych, za kilka scenariuszy dostałem pieniądze, ale żaden z nich nie został sfilmowany.

Szkoda?
Wręcz przeciwnie, dobrze (śmiech). To były rzeczy niedojrzałe… Ale zaczęło mi w tym czasie chodzić po głowie, że mógłbym napisać jakąś książkę. No bo właściwie ta moja kariera filmowa po studiach utknęła w martwym punkcie i praktycznie zostałem bezrobotny. Więc pomyślałem sobie, że spróbuję napisać kryminał.

Dlaczego kryminał?
Chciałem zarobić (śmiech), a poza tym – zrobić coś bezpretensjonalnego. Ale nie tak całkiem bezpretensjonalnego, bo wymyśliłem sobie formułę kryminału, która potem stała się w Polsce bardzo modna – kryminał retro. Gdybym miał dostęp do internetu, jak dziś, byłoby łatwiej. Tymczasem pokonała mnie kwestia dokumentacji, na każdym kroku miałem trudności z ustaleniem realiów, topografii, a chciałem, żeby akcja toczyła się przed I wojną światową w Warszawie. Nie dokończyłem tego kryminału.

Maciej Hen Pisarz, dziennikarz. Ukończył studia na wydziale operatorskim łódzkiej PWSFTviT, próbował swoich sił w roli operatora filmowego, scenarzysty, fotografa, reżysera filmów dokumentalnych, muzyka rockowego, tłumacza i aktora. Debiutował w roku 2004 powieścią „Według niej”, którą opublikował pod pseudonimem Maciej Nawariak. Jego druga książka „Solfatara” zdobyła nagrodę im. Witolda Gombrowicza oraz znalazła się wśród finalistek Literackiej Nagrody Europy Środkowej Angelus.Maciej Hen

Pisarz, dziennikarz. Ukończył studia na Wydziale Operatorskim łódzkiej PWSFTviT, próbował swoich sił w roli operatora filmowego, scenarzysty, fotografa, reżysera filmów dokumentalnych, muzyka rockowego, tłumacza i aktora. Debiutował w roku 2004 powieścią „Według niej”, którą opublikował pod pseudonimem Maciej Nawariak. Jego druga książka, „Solfatara”, zdobyła Nagrodę im. Witolda Gombrowicza oraz znalazła się wśród finalistek Literackiej Nagrody Europy Środkowej „Angelus”.
I tak zastały pana lata 90.
I postanowiłem, że będę się utrzymywał z fotografii. Ale i to było niemożliwe, bo okazało się, że jestem już ze starszego pokolenia, mój sprzęt jest przestarzały… Ci, którzy pracowali na nowszym, mieli automatycznie lepsze wyniki – ich aparaty miały lepsze parametry, łatwiej się na nich pracowało. A poza tym dobry aparat to bajer, od razu poważniej się z takim wygląda! Zainwestowałem trochę w sprzęt, zrobiłem parę wystaw, ale nie nadążyłem za przemianami.

Jakie to były zdjęcia?
Fotografowałem ludzi, starałem się robić coś na pograniczu fotografii portretowej i reportażu. A czasami chwytać życie na gorąco, co jest trudne, bo trzeba zrobić strasznie dużo nieciekawych zdjęć, żeby wyłonić z nich jedno ciekawe. W tamtych czasach na jednej rolce było 36 zdjęć – to kosztowało. Na rolce formatu średniego było 12 zdjęć i to kosztowało jeszcze więcej (śmiech). Nie można było natrzaskać ile wlezie, zmuszało to człowieka do większej koncentracji i czujności. Świetne ćwiczenie dla oka. Za to dziś, gdy na jednej sesji powstaje kilkaset zdjęć, wstępna selekcja jest prawie niemożliwa… Zająłem się więc dziennikarstwem – pisałem, fotografowałem, pracowałem w łódzkim dodatku „Wyborczej”, w jakichś efemerycznych tygodnikach, które się wtedy ukazywały.

Aż znalazł się pan w Trójce.
Najpierw jako dziennikarz informacyjny, potem reporter redakcji kulturalnej. W tym samym czasie zaangażowałem się w sprawy żydowskie. Spotkałem ludzi, którzy mnie trochę siłą w ten temat wciągnęli, i nieoczekiwanie dla mnie samego okazało się, że to mnie kręci. Zdałem sobie sprawę, że żyłem stereotypami. A to przecież było moje dziedzictwo. Naprawdę z wielkim zainteresowaniem zagłębiałem się w tematy dotyczące różnych stron i odmian judaizmu. Moja pierwsza książka wzięła się bezpośrednio z tego zainteresowania.

Powieść „Według niej”, która ukazała się w 2004 roku.
Tak, zacząłem pisać, bo z moich studiów i lektur na temat judaizmu wynikało, że w Nowym Testamencie, który dość dobrze znałem, jak każdy człowiek wychowany w kulturze europejskiej, to i owo się nie zgadza – i zachciało mi się zrobić z tym porządek. Wtedy też po raz pierwszy poczułem, że pisanie jest moją misją, moim zadaniem. Jeśli całe życie miałem wątpliwości, czy ja mam coś w ogóle do powiedzenia, wtedy znalazłem odpowiedź. Wie pani, umiejętności trzeba dostosowywać do tego, co się ma do powiedzenia. Są ludzie – wielu muzyków na przykład – którzy gaszą innych swoimi umiejętnościami, wirtuozerią, ale nie mają nic do powiedzenia. Nie chodzi mi o to, że zawsze należy mówić i robić coś nowego, tylko żeby to było coś, co będzie ważne dla innych. Wydało mi się, że w tamtej książce mogę to zrobić.

To poczucie wraca przy kolejnych książkach?
Chyba tak.

Niektórzy chcą opowieści rozbijać, a pan konsekwentnie skleja, rekonstruuje światy. Składa klocki.
Do jakiegoś stopnia bawię się także burzeniem tych konstrukcji. W „Solfatarze” zrobiłem to, wybierając formę powieści szkatułkowej. Wydało mi się, że będzie ciekawiej, jeśli historie będą się przeplatały ze sobą, a poza tym tam jest tyle różnych opowieści, że nawet wkalkulowane miałem to, że ludzie się w tej książce zagubią. Zwłaszcza że kilka z tych opowieści ma bohaterów historycznych, a tym nie można zmieniać imion, więc te imiona się nieustannie powtarzają i zapętlają, jak w „Stu latach samotności” Marqueza.

Zawsze staram się opowiedzieć tyle, ile mogę, ile wiem, ale nie wszystko mieści się w kompozycji, więc z wielu rzeczy trzeba zrezygnować, i to wcale nie jest złe. Ale zdarza się też, że czegoś nie wiem – wtedy pozostawiam pewne niedomówienia, i to też nie jest złe, bo pisanie to przecież powoływanie do życia pewnej rzeczywistości, a czytelnik wie i traktuje jak coś oczywistego, że nawet o tej rzeczywistości, w której się na co dzień poruszamy, nigdy nie dowiadujemy się wszystkiego.

Czasem dobrze się zgubić.
Tak, jeśli nadal jest ciekawie! Wtedy co prawda błądzimy w labiryncie, ale potem mamy ochotę jeszcze raz go przejść, by już lepiej się w nim orientować. Kiedy byłem mały, czytałem ulubione książki po kilkanaście razy, właśnie z tego powodu. Dzisiaj także mi się to zdarza, może nie raz za razem jak wtedy, ale co kilka lat.

Jakie to są książki?
„W poszukiwaniu straconego czasu” Prousta czytam w dziesięcioletnich odstępach. „Rękopis znaleziony w Saragossie” Potockiego przy każdej wyjątkowej okazji – jak mi się rodzi nowe dziecko, wnuk, jak mam nową żonę (śmiech). Bardzo lubię czytać swoim bliskim na głos, tekst ujawnia wtedy wszystkie swoje zalety, niuanse. Także cienkie dowcipy, które przy czytaniu samymi oczami zupełnie nam umykają.

Na koniec jeszcze raz zapytam o Fausta. W klasycznych podaniach jest poszukiwaczem formuły na wszystko, który ostatecznie zwraca się do diabła. „Segretario” to powieść, która miesza czasy – poleca pan ją czytać jako diagnozę teraźniejszości?
Diabli wiedzą! (śmiech) Ale mówiąc serio, na pewno patrzę na przeszłość z punktu widzenia człowieka współczesnego i staram się zobaczyć w moich bohaterach ludzi takich jak my. Przecież i dziś żywe są spory o uniwersalną formułę. I tak samo jak między moimi bohaterami, zdarza się, że nawet ludzie bardzo sobie bliscy skłonni są szukać odpowiedzi na pytania ostateczne w całkiem przeciwstawnych obszarach. Diabeł w tym kontekście będzie raczej ucieleśnieniem tęsknot metafizycznych narratorki niż jakimkolwiek wyborem moralnym... Ale nie jestem pewien, czy musimy to publicznie ogłaszać. Zostawmy czytelnikom swobodę interpretacji.

Nagroda Literacka m.st. Warszawy

Tekst powstał we współpracy z miastem stołecznym Warszawą, fundatorem i organizatorem Nagrody Literackiej m.st. Warszawy.