Czarne skrzynki
Góra Yucca, fot. Nuclear Regulatory Commission / CC BY-NC-ND 2.0

9 minut czytania

/ Literatura

Czarne skrzynki

Monika Ochędowska

W „Samosiejkach” Dominika Słowik – uczennica Lema – próbuje pokazać, że zagrożeniem nie jest nie-ludzkie, ale lęk przed tym, co chce nam ono zakomunikować

Jeszcze 2 minuty czytania

Na zdjęciach lotniczych wygląda jak wrośnięty w ziemię szkielet wielkiej ryby. Raczej potężny pustynny wał niż góra. Wznoszący się nieopodal Las Vegas masyw Yucca uznano czterdzieści lat temu za najbezpieczniejszy izolator rosnącej już wówczas w szybkim tempie góry radioaktywnych śmieci. Odpady schowane w przypominających mrowiska, głębokich na kilka kilometrów dziurach nie powinny zagrażać planecie przez co najmniej 10 tysięcy lat – ocenili eksperci. Na początku lat 80. próbowano sobie zupełnie serio odpowiedzieć na pytanie, jak ostrzec przed toksycznym wysypiskiem przyszłych mieszkańców Nevady, którzy prawdopodobnie będą posługiwać się nieznanym nam dziś językiem. W tym celu powołano specjalny interdyscyplinarny zespół, pytanie trafiło także na łamy niemieckiego pisma „Zeitschrift für Semiotik”, a odpowiedzi udzielił między innymi Stanisław Lem. Autor „Solaris” zaproponował, by do komunikacji posłużyły rośliny – w ich DNA można by zapisać informację o promieniotwórczym charakterze miejsca. Ciekawe, czy Lem znał napisany kilka lat wcześniej „Rękopis na ziarenkach akacji” Ursuli Le Guin , którego bohaterowie byli całkiem blisko zrozumienia mowy bakłażanów i liryki porostów. Tekst amerykańskiej pisarki jest przewrotny – w rzeczywistości to dość chłodna krytyka utopijnej wizji świata, którego wszelkie procesy udaje się przeniknąć i opanować dzięki postępowi, w tym przypadku – lingwistyki.

Zdjęcia góry Yucca i pomysły na jej opis wysyłany do przyszłości przypomniały mi się podczas lektury „Wegetacji” – jednego z opowiadań tomu „Samosiejki” Dominiki Słowik. Jego bohaterka, zawodowa tłumaczka żyjąca w otoczeniu setek rozsadzających doniczki bujnych roślin doniczkowych, uzmysławia sobie, jak bardzo wpłynęły na nią dziecięce lektury science fiction. „Szybko zrozumiała, że w książkach tak naprawdę chodziło nie o to, co pozaziemskie, tylko po prostu obce, inne od człowieka. Najbardziej lubiła historie, w których to obce zupełnie się z ludźmi nie kojarzyło. Było na przykład wielkim mądrym morzem. Rojem. Kolonią... Czy mogłoby przypominać rośliny?” – zastanawia się zasypiająca wśród pnączy tłumaczka, coraz bardziej zrośnięta ze swoją hodowlą.

Dominika Słowik, „Samosiejki”. Wydawnictwo Literackie, 240 stron, w księgarniach od września 2021Dominika Słowik, „Samosiejki”. Wydawnictwo Literackie, 240 stron, w księgarniach od września 2021

Przez kilka tygodni będzie sobie wyobrażać, że „przekracza barierę ludzkiego języka”, i rzeczywiście – w finale opowieści dochodzi do pewnego zespolenia, którego ceną jest utrata indywidualności bohaterki, a więc w naszym (dzisiejszym, ludzkim) rozumieniu – śmierć. Czy takie zakończenie możemy uznać za przestąpienie „bariery języka”, połączenie z nieznanym, happy end? A może po prostu należy w nim zobaczyć pewną dziejową konieczność? Jeżeli kiedyś wejdziemy w ścisłą symbiozę z nie-ludzkim, jeżeli połączymy swoją emocjonalność z mocą obliczeniową maszyn, naszą przyszłością może być kolektywna świadomość oderwana od fizycznej egzystencji, którą kilka lat temu zobrazował w „Photonie” Norman Leto. Słowik powtarza jego przeczucia i mnoży pytania.

Wracając jeszcze do Lema – „Samosiejki” są rzeczywiście jak myśli, które rozsiewają się w głowie po lekturze wspomnianej w „Wegetacji” powieści „Solaris”, bo opowiadania tego tomu to w gruncie rzeczy historie o próbie nawiązania kontaktu. „Obce, inne” są tutaj nie tylko gatunki nie-ludzkie – rośliny, zwierzęta czy drobnoustroje (sinice, pleśnie) – ale też, co ciekawe, serwisy aukcyjne czy chińskie platformy sprzedażowe, a wreszcie – czas (przeszłość i przyszłość) oraz przestrzeń (środowisko, zjawiska atmosferyczne). Tym, kto próbuje nawiązać kontakt, jest zwykle ktoś samotny, nieco odizolowany od społeczności ze względu na wykonywaną pracę, chorobę, wiek albo z konieczności (kwarantanna). Chyba we wszystkich składających się na książkę trzynastu tekstach Słowik zwraca się także ku zmysłowym, fizjologicznym cechom swoich bohaterów, podkreślając ich cielesność, a przy tym kruchość, podleganie prawom i procesom natury.

Już otwierający książkę „Lęk przestrzeni” nakreśla tematy, które będą się powtarzać w kolejnych opowiadaniach. Po pierwsze – poruszamy się tutaj wraz z bohaterką w ciemności spowodowanej chorobą oczu. Ta ciemność zapowiada także unoszący się nad całym zbiorem niepokój. Po drugie – czasowa utrata wzroku zmusza bohaterkę do zdystansowania nie tylko wobec odwiedzającej ją od czasu do czasu znajomej, ale i doskonale rozpoznawalnej, oswojonej przestrzeni domu. Takimi klaustrofobicznymi przestrzeniami będą potem w „Samosiejkach” wnętrza aut i mieszkań, zagracone starociami piwnice, opuszczone stacje kosmiczne, ciasne pokoiki ośrodków wczasowych i przedszkoli albo odwiedzane po latach rodzinne strony. W tych zamkniętych, na pierwszy rzut oka bezpiecznych jak pudełko dla kota (patrz: „Pudełko”) miejscach prędzej czy później pojawiają się drobne, choć znaczące zakłócenia. Kiełkujący w każdym z opowiadań (jak fasola w „Pnączu”) element niesamowity nie tyle sugeruje, że chodzi tu o coś pozaziemskiego, ile zwraca uwagę na niezwykłość (czy bizarność, jak w opowiadaniach Olgi Tokarczuk) świata. Ta z kolei wywołuje u bohaterek i bohaterów empatię wobec nie-ludzkiego, sprawia, że zaczynają rozglądać się wokół siebie nieco uważniej (jeśli dotykamy czegoś z zamkniętymi oczami, będziemy to robić delikatniej). Przed czytelniczkami i czytelnikami ten zbiór osobliwości otwiera z kolei czarne skrzynki.

Francuski antropolog i filozof Bruno Latour nazywał tak wszystko to, co nie musi być przez nas powtórnie rozważane. Miał na myśli zjawiska i zagadnienia, których złożoność stała się dla nas kwestią oczywistą, a przez to – obojętną. Taką czarną skrzynką może być paczka drożdży, której użyjemy do upieczenia ciasta z owocami, albo telewizor. Gdy współpracują (ciasto się upiekło, a Netflix działa), stanowią ustabilizowaną całość relacji pomiędzy częściami. Wystarczy jednak, że rozczyn nie chce wyrosnąć, a zamiast filmu widzimy morze pikseli – i całość natychmiast rozpada się na sieć elementów (mąka, owoce, mleko, cukier itd.). Rozpakowanie czarnych skrzynek polegałoby zatem na uświadomieniu sobie istnienia oraz codziennej pracy nie-ludzi, która znacząco wpływa na komfort naszej egzystencji (nie upieczemy drożdżowego bez współpracy drożdży, nie obejrzymy kolejnego odcinka serialu bez działającego telewizora). „Zaczęłam coraz częściej trafiać na rzeczy, których – mogłabym przysiąc – nie tylko nigdy nie posiadałam, ale nawet nie miałam pojęcia, do czego służą” – wyznaje zanurzona w ciemności (czarnej skrzynki swojego mieszkania) bohaterka „Lęku przestrzeni”. „Czułam się jak we śnie wracającym mnie do dzieciństwa” – dodaje. I ten sen, rozumiany jako utrata „dorosłego” postrzegania świata, będziemy w „Samosiejkach” śnić dłużej – poznając na przykład zwyczaje i możliwości znienawidzonych przez odpoczywających nad Bałtykiem wczasowiczów sinic („Choroba morska”). Wiedzieliście, że te cyjanobakterie „wystawione za drzwi stacji kosmicznej przetrwały w próżni, zimnie i promieniowaniu ultrafioletowym 533 dni”?

Zresztą w ogóle narracja, poza tym, że sensualna, bizarna i meteopatyczna (pogoda i zmiany klimatu odgrywają w światach przedstawionych Słowik bardzo ważną rolę), prowadzona jest tu często z perspektywy dziecka. Blisko Słowik do twórcy „ciemnej ekologii” Timothy’ego Mortona, który odwołuje się w swoich tekstach do dziecięcej wyobraźni ze względu na jej nieantropocentryczny charakter (któż z nas nie rozmawiał w przedszkolu z nie-ludzkim?). Bycie prawdziwie ludzkim – opierające się na wspólnocie, solidarności i symbiozie – jest według Mortona możliwe tylko dzięki połączeniu z tym, co nie-ludzkie. Dostrzeżenie tego jest z kolei łatwiejsze, jeśli pozwolimy sobie na powrót do „snu dzieciństwa”, czyli na uchylenie wieka czarnych skrzynek. W takim duchu odczytuję środowiskowe przesłanie „Samosiejek”.

No dobrze, ale czy nie jest to w takim razie wizja utopijna? Czy Słowik nie podsuwa nam happy endów o międzygatunkowej solidarności, podczas gdy w rzeczywistości nic nie wskazuje na to, że jesteśmy na nią gotowi? Długo zastanawiałam się, czy świadczy to o próbie niesienia czytelniczkom i czytelnikom łatwego pocieszenia. Ostatecznie myślę, że Słowik – uczennica Lema – przede wszystkim próbuje pokazać, że zagrożeniem nie jest nie-ludzkie, ale lęk przed tym, co chce nam ono zakomunikować („Samosiejki”). Ale czego tak naprawdę się boimy, jeśli „inne” posługuje się jedynie tym, co nam bliskie, wyciągnięte z naszej głowy (albo nosa, jak w „Pnączu”), przeszłości, z naszego doświadczenia? Przecież życie (jak cytoplazmatyczny ocean Solaris) to w gruncie rzeczy nic innego jak samoreprodukcja. Samosiejka.

Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL (Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych).