„Dzień dobry, mają Państwo ochotę na temat do rozmowy?” – zagaja rzutki kelner w jednym ze skeczy Monty Pythona. Wręczając zamaszystym gestem menu, taktownie sugeruje zblazowanym gościom, że spécialité de la maison to „mniejszości”. W karcie są także – niekoniecznie bezpieczniejsza od „mniejszości” – piłka nożna oraz „inne sporty”, można posmakować filozofii, uszczknąć sensu życia. Ponieważ na przystawkę wypada jeszcze przeżuć kilka dobrze brzmiących nazwisk, wjeżdża Schopenhauer. Prawdziwy book’n’grill, jak u Sorokina. W dystopijnej fantazji o świecie, w którym ludzkość drukuje już tylko pieniądze, autor „Manaragi” pozwala zamożnym ekscentrykom zajadać szaszłyki z jesiotra zgrillowane na ostatnim egzemplarzu „Idioty” Dostojewskiego. Nieco mniej grymaśna czytelniczka polskiej prozy zmuszona jest od kilku sezonów podjadać z garnuszka społeczno-obyczajowej satyry, której za podpałkę robi raczej Szczerek niż Mrożek, a częściej – szpalty spalającej się nadzwyczaj szybko publicystyki. Czy da się na tym upichcić tłustego dropia?
Natalka Suszczyńska, „Dropie”. Ha!art, 168 stron, w księgarniach od września 2019
Debiutanckie „Dropie” Natalki Suszczyńskiej to zbiór pięciu próz „opartych na prawdziwej historii” Polski. W tle swoich opowieści Suszczyńska układa (czasem nazbyt gęsto) prowadzące donikąd asfaltowe drogi, policealne szkoły mentoringu, vlogingu i unboxingu, sklepy z używaną odzieżą, salony piękności dla psów (w tej roli biszkoptowy labrador Borys Szyc), banki, dyskonty, altanki śmietnikowe na terenie hurtowni rajstop i sieciowe apteki. Słowem: landszaft ziemi jałowej podlany błotkiem polskiej transformacji. W tak wysmażonej scenografii toczy się rozkosznie staroświecka powiastka filozoficzna o recesji na rynku nieruchomości, słowem: bigos polonais. Jej bohaterka i narratorka, trochę Adelka Truścińskiej, trochę Kandyd Woltera, próbuje utrzymać się na powierzchni rodzimego bałaganu. Ratuje ją „cieplutka umowa śmieciowa” na stanowisku kontrolera poprawności kodów PIN (zawód dobrze płatny i całkiem prestiżowy, choć niedający, jak zresztą żaden inny, ani satysfakcji, ani możliwości awansu). Nie zdradzę chyba zbyt wiele, uprzedzając, że ta pełna absurdu powiastka otwierająca zbiorek Suszczyńskiej powoli osuwa się w pastisz mglistej dystopii. Wszystko się psuje i gnije, rosną tylko ceny i bezrobocie, w wyniku czego obywatelom odbierane są domy i internet. Następuje migracja ludności z miast do lasów. Ale kiedy wreszcie kraj dźwiga się z kryzysu, bohaterkę „prawdziwej historii” dopada na nowo wstydliwa turbokapitalistyczna przypadłość: pecunia tussis, kaszel pieniężny.
„Dropie” ukazują się kilkanaście tygodni po rozliczającej trzydzieści lat polskiej transformacji książce Jakuba Sawulskiego „Pokolenie ’89” i mogłyby z powodzeniem właśnie na niej zostać przypieczone. Sawulski, ekonomista warszawskiej SGH i ekspert Biura Analiz Sejmowych, postanowił zdefiniować i opisać największe bolączki pokolenia, które po raz pierwszy od XVIII wieku urodziło się i ukształtowało we własnym, niepodległym państwie, poświęcając kolejne rozdziały tematom mieszkań, pracy, demografii, emeryturom, edukacji oraz polityce. Oczywiście, wiele już było głosów rozliczających lata 90., przyznaje we wstępie Sawulski, zaznaczając, że nie interesuje go ocena planu Balcerowicza, ale to, co z niego wynika dla nas, dzisiaj, w czasach bezwarunkowego spadku entuzjazmu dla okresu transformacji („Złota era? Buahaha!” – brzmi tytuł pierwszego rozdziału „Pokolenia ’89”). O ile w momencie przejścia do gospodarki wolnorynkowej państwo zaoferowało części swoich starszych obywateli osłony socjalne, renty czy wcześniejsze emerytury, pozwalające im przynajmniej uciec przed bezrobociem, młodym nie pozostało nic prócz wiary w edukację, która miała być gwarantem dobrej pracy i godziwych zarobków. Ta sama władza z ulgą przyjęła falę emigracji tych, którzy zdążyli się zorientować, że wiara w zdobywane często kosztem całej rodziny wykształcenie to nie bilet do lepszego życia, a mrzonka. Poprawiły się statystyki bezrobocia, zmniejszyła presja na inwestycje w rynek pracy czy mieszkalnictwo.
Suszczyńska swoją mapę tematów rozrysowała bardzo podobnie do Sawulskiego, także próbując dokonać – zakotwiczonego w tu i teraz – prekariackiego rozrachunku z państwem, tyle że zamiast statystykami i badaniami posługuje się absurdem i ironią, identyfikując je jednocześnie jako oficjalne języki komunikacji swoich rówieśników. Języki, które mają skądinąd niebagatelny wpływ na rynek – coraz popularniejsze, choć oglądane głównie dla beki, kanały youtuberów są w końcu alternatywą dla bardziej tradycyjnych rodzajów zatrudnienia („Pankracy”).
Język Suszczyńskiej, mimo swojej spoistości i ekspresji, nie jest jednak wyrazisty, osobny, nie buduje idiolektu, jak publikowane w tej samej serii Ha!artu (i także opowiadające o czasach potransformacyjnych) „Gigusie” Jakuba Michalczeni albo – poruszające się jeszcze bliżej absurdu codzienności i marzenia sennego – „Po drugiej stronie siebie” Elizy Kąckiej. Obie te książki łączą mody i rejestry językowe, czerpiąc z najlepszych literackich tradycji (ileż tu zgrillowano!), ale także tworząc metafory oraz idiomy własne. Suszczyńska w swoim języku, jak w krajobrazie, raczej kumuluje niż cyzeluje, choć ten nadmiar i towarzysząca mu płaskość, bylejakość ma swoje fabularne uzasadnienie – w końcu „Dropie” opowiadają o świecie, w którym wszystkie komplementy podarowane zostały kosmetykom i vlogerom.
Jakie jest zatem pierwsze pokolenie „wolnych” Polaków? Bohaterki Suszczyńskiej żyją w świecie niedorzeczności zasad i nadmiaru bodźców, są zagubione i samotne. Zbyt niechętne światopoglądowej wojnie plemion, by faktycznie przejmować się polityką („Dropie”), ale i zbyt znudzone, by w cokolwiek innego naprawę się zaangażować („Koniec”). Sawulski powiedziałby, że trudno w takim społeczeństwie zaszczepić przekonanie, że partie są naturalnym i niezbędnym elementem demokracji – czy nie dlatego rozpolitykowane dropie nie wiją sobie ostatecznie u nas gniazdka?
Bohaterki Suszczyńskiej codziennie rano wychodzą do swoich korporacji, „bo z samego bycia artystą to przecież mało kto wyżyje, nawet w piwnicy”. A potem, po powrocie z pracy, „przez dwie godziny zajmują się sztuką”, czasem wychodzą na jakieś wernisaże, ale „głównie to oglądają seriale”. Wszystkie te scenariusze prekariackiego życia znamy doskonale jak aktualną ofertę Netflixa, ale Suszczyńska ostrze krytyki kieruje jednak nie na swoich depresyjnych, pozbawionych poczucia sprawczości bohaterów, a na konstytuujący ich życie system, który jest sztywny, opresyjny, a przede wszystkim – nonsensowny. Ktokolwiek próbuje grać wedle narzuconych przez ten system reguł – przegrywa. Przy czym należy pamiętać, że rezygnacja z niego także nie jest możliwa. Odwrócenie od coraz mocniej polaryzującego życie systemu, które, wedle Sawulskiego, jest charakterystyczną dla jego pokolenia formą buntu – ma u Suszczyńskiej swoje zgoła niesamowite, choć nieuniknione skutki („Koniec”). Surrealistyczna, pełna niedorzeczności fabuła tych opowiadań nasączona jest w gruncie rzeczy gorzkim determinizmem. Maluje obraz pokolenia coraz bardziej zagubionego we współczesności.
Można czytać „Dropie” jako przypowieść o nieudanej próbie odrzucenia charakterystycznego dla naszych czasów nadmiaru. Z pewnością nie przynosi ona nadziei na Polskę przytulniejszą, normalniejszą, bardziej przyjazną dla młodych. Można widzieć w narratorkach Suszczyńskiej wyczerpanego stawaniem się sobą współczesnego człowieka bez właściwości, który – mimo niezadowolenia z warunków, w których żyje – nie potrafi dostrzec związku między życiem prywatnym a demokratycznym życiem publicznym i ucieka w skrajny indywidualizm. A jeśli nawet dostrzega ten związek – jest zbyt introwertyczny i sarkastyczny na jakiekolwiek zaangażowanie i zbiorowe protesty. Do zbudowania wspólnoty, która dałaby konstruktywny upust emocjom, konieczna byłaby wiara, że państwo można zmienić w wyniku konsekwentnych działań obywatelskich. Tytułowe „Dropie” takiej pewności nie dają, przynoszą jedynie chwilowe pocieszenie, które wyrywa narratorkę z bezmyślnego odrętwienia codzienności.
Można wreszcie zobaczyć w „Dropiach” przypowieść o wzgardzonej w liberalnym świecie nudzie, którą Walter Benjamin nazywał „wyśnionym ptakiem, mającym pieczę nad jajem doświadczenia”. W końcu dropie, jak nuda, są dziś gatunkiem rzadkim i zagrożonym. Pozostaje chyba poczekać, co się z tego jaja wykluje.
Tekst powstał we współpracy z Krakowskim Biurem Festiwalowym, organizatorem Nagrody Conrada za debiut literacki, przyznawanej w ramach programu Kraków Miasto Literatury UNESCO.
Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL (Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych).