Kiedy w pierwszym zdaniu powieści On deklaruje, że chciałby pozabijać wszystkich, by zostawić tylko siebie i Ją, w głowie włącza się retrospektywa filmów z Bogusławem Lindą, a w sercu budzi się dzikość. Jego słowa pachną najtańszym bułgarskim winem, bo takie rzeczy przydarzają się wyłącznie ludziom, którzy nie są bogaci. Łączy ich głód frajdy, perwersyjnej parodii ogniska domowego, gdy wreszcie zamiast w bramach czy na strychach kamienic, mogą po prostu kochać się w łóżku. Jak dorośli. Konwencjonalne w ich historii jest tylko nieszczęśliwe zakończenie. Potrzeby, opłaty, obowiązki? Nie chciałem cię takiej, wyznaje On. Gdzie się podziały dzieciaki, którymi wtedy byliśmy? Świat się skończył, myśli Ona, zupełnie jak w neftlixowym „The end of the F***ing World”, gdy w dniu swoich osiemnastych urodzin James rzuca się do ucieczki w poprzek plaży, na którą zaraz wedrze się tsunami, bo każda chwila jest ostatnią, a za rogiem czeka śmierć. Teen drama – mieliście już tę przyjemność?
Biedni, ale sexy
We „Wzgórzu psów” Jakub Żulczyk bujał zauroczoną parę nastoletnich bohaterów w rytm przeboju, w którym „samochód wchodził w zakręt mimo wyłączonych świateł”, Marta Dzido natomiast odpina im pasy i wciska gaz do dechy. Jej „Frajda” to gorączkowy, egzaltowany opis młodzieńczych doświadczeń seksualnych oraz towarzyszącej im emocjonalnej karuzeli, powodowanej lękiem przed związkiem, przywiązaniem i zobowiązaniem. Całość opowiadana jest z perspektywy ludzi dorosłych, choć raczej nie dojrzałych, a tylko przedwcześnie zmęczonych życiem – mimo to miłość jest tu raczej dziedziną bezwiednego, popędowego doświadczania niż refleksji, czystym jouissance.
Marta Dzido, „Frajda”. Ha!art, 144 strony, w księgarniach od marca 2018 Skupiony na rozkoszach ciała, rozpisany na dwa splatające się głosy melodramat eksponuje charakterystyczną dla wielu powieści, lecz dotąd sygnalizowaną jedynie gdzieś na drugim planie wydarzeń, tendencję do przeciwstawiania miłosnych relacji z biednych, ale seksownych lat 90. nieromantycznemu modelowi współczesnej rodziny nuklearnej, uwikłanej „w dom, w dzieci, w obiady, w gorzkie żale, wakacyjne urlopy i remont łazienki”, jak czytamy u Dzido. Gdy przyjrzeć się miłosnym perypetiom bohaterów Natalii Fiedorczuk-Cieślak, Tadeusza Dąbrowskiego, Marcina Kołodziejczyka, Andrzeja Muszyńskiego, Łukasza Orbitowskiego, Pawła Sajewicza, Jakuba Żulczyka czy Bartosza Żurawieckiego, zadziwia dość naiwny „trzydziestacki sentymentalizm” klasy średniej, która – stłamszona dekadami nowej małej stabilizacji – za swoje ciężko zarobione i wydawane na spłacanie kredytów pieniądze oczekuje wrażeń innych niż te, które zapewnia ciepełko grodzonego osiedla, all inclusive w Grecji czy zakupy w centrum handlowym. W najnowszej prozie, często niebezpiecznie bliskiej płaskiej, popularnej publicystyki, kapitalizm (symbolizowany najczęściej przez spotworniały kredyt hipoteczny) jest źródłem emocjonalnych klęsk, dysforii i depresji (Fiedorczuk-Cieślak, Kołodziejczyk), banalnej i etycznie obojętnej małżeńskiej zdrady (Dąbrowski, Orbitowski, Żulczyk, Żurawiecki), tudzież krwawej tragedii („Czarna” Kuczoka).
Zjawisko to dotyczy zresztą nie tylko heteronormatywnego wzorca rodziny. „Nasze pokolenie jest stracone. Nie wyszumieliśmy się. Ja na przykład od razu wpadłem w pieluchy”, mówi z „bezgranicznie smutnym wyrazem twarzy” Stanisław, dziennikarz radiowy i krytyk teatralny – jeden z bohaterów „Do Lolelaj. Gejowskiej utopii” Bartosza Żurawieckiego – wysoko ceniony „w kręgach drobnomieszczańskich miłośników Melpomeny”.
Te pieluchy należy, rzecz jasna, rozumieć metaforycznie – uściśla Żurawiecki. „Stanisław od ponad dwudziestu lat związany był z Janem, który parę miesięcy wcześniej habilitował się z chemii. Panowie nie mieli żadnych dzieci ani mieć nie zamierzali. Posiadali za to wspólne mieszkanie, kredyt we frankach, wspomnienia z wakacji i parę nieszczęśliwych miłości zaliczonych razem bądź osobno”.
Najwidoczniej znudziliśmy się zdobyczami rewolucji seksualnej, zanim ją na dobre w Polsce przeżyliśmy. Dobrobyt okazuje się dla facetów w prozie Żurawieckiego zdradliwy – obniża libido, toteż panowie całymi godzinami wysiadują w wystudiowanych pozach w swoich mitycznych dark roomach tylko po to, by dla frajdy (własnej) i znudzenia (czytelnika) snuć tam fantazje o bezpowrotnie utraconej zdolności pożądania oraz kochankach idealnych (młodych, niezobowiązujących). Ewentualnie skraść sobie koleżeńskiego całusa.
O atrakcyjności książek coraz mniej decyduje wyrazistość języka, a coraz bardziej wybór tematu, pisał jakiś czas temu Maciej Jakubowiak. Sukces opublikowanego w „New Yorkerze” opowiadania Kristen Roupenian o nieudanej randce („Cat Person”) świadczy o tym, że to powszechniejsza tendencja (swoją drogą znamienne, że o żadnym opowiadaniu od czasu „Brokeback Mountain” Annie Proulx nie dyskutowano w Stanach tak żywiołowo). Jednym z przejawów tej tendencji w rodzimej literaturze jest złośliwie eksponowana nieromantyczna „średnia klasa średnia”, utożsamiana z ciasnotą poglądów i bezrefleksyjnym konsumpcjonizmem, o których tak gładko debatuje się potem w wieczornych audycjach radiowych. Jak dotąd jednak, choć wielokrotnie kompromitowana i przedrzeźniana, wywodząca się ze „średniej klasy średniej” rodzina („Dysforia” Marcina Kołodziejczyka, „Portret trumienny” Kuby Wojtaszczyka, opowiadania Zośki Papużanki albo Krzysztofa Vargi) uzasadniała rywalizację w ramach społecznej i rynkowej gry („Czarna” Kuczoka, „Wzgórze psów” Żulczyka, „Fajrant” Muszyńskiego, „Republika świecidełek” Sajewicza). Dziś i ta gra zostaje ostatecznie skompromitowana.
Bartosz Żurawiecki, „Do Lolelaj. Gejowska utopia”. Wydawnictwo Szafa, 256 stron, w księgarniach od lutego 2017Wraz z poprawą materialnego statusu bohaterów miłość symbolicznie oddala się od grodzonych osiedli, i to nie tyle w przestrzeni, ile w czasie. Być może nie ma w tym przypadku, bo to w latach 80., czyli w czasach dzieciństwa większości wspomnianych tu autorów, ustalił się, jak pisze Agata Pyzik, obecny porządek ekonomiczny. Potwierdzając na łamach Szumu diagnozę o kryzysie realizmu kapitalistycznego, autorka książki „Biedni, ale sexy. Zderzenia kulturowe na wschodzie i zachodzie Europy” zauważa, że „istnieje duże pokrewieństwo duchowe, ekonomiczne i estetyczne między ejtisami/wczesnymi najntisami i czasami obecnymi – to wtedy zakończył się ustrój polityczny, który oferował stabilne zatrudnienie, system ubezpieczeń socjalnych, przyczyniając się do powstania kultury kolektywizmu i dzielenia się. To wszystko już dawno umarło, a obecne rekreacje są tylko depresyjnymi odwzorowaniami samej estetyki”. Trafnie obrazuje tę sytuację jedno ze zdjęć zamieszczonych w pierwszym numerze polskiego „Vogue'a”. Kiedy szpilki od Jimmy’ego Choo w sesji Juergena Tellera lądują w polskim błocie, nie ma wątpliwości, że „jest to metaforyczne błoto rzucone w twarz smakowi nieuświadomionego, cebulowego drobnomieszczaństwa”, pisze Pyzik. Rzecz w tym, że jest to gest wciąż bardziej estetyzujący niż oskarżycielski, a ponadto – z racji umiejscowienia w luksusowym magazynie o modzie – erotyczny. Natomiast zdradza te same potrzeby i tęsknoty, które od kilku lat obserwujemy w literaturze.
Także Jeffrey Eugenides ulokował na początku lat 80. akcję swojej powieści, która miała zweryfikować tezę o intrydze małżeńskiej jako zużytym mechanizmie napędowym literatury. „Na razie model rodziny nuklearnej trzyma się dobrze – mówił autor w rozmowie z Wojciechem Orlińskim. – Proszę zauważyć, czego dokładnie domagają się geje. Czy chcą zakładać komuny seksualne? Nie, chcą na swój sposób żyć w rodzinie nuklearnej: dwóch partnerów i adoptowane dzieci. To pokazuje, jak trwały jest ten model”. Osiągnąwszy wreszcie swój cel, pogrążeni w depresji bohaterowie zapragnęli powrotu do utopii „Lolelaj”: frajdy, orgii, rozwiązłości, rzucenia intratnej posady na rzecz glazurnictwa (Kołodziejczyk), słowem: smyrgnięcia błotkiem w salon mieszczucha. Symboliczny wydaje się tu los Janka z „Exodusu” Orbitowskiego, typowego przedstawiciela klasy średniej w literaturze (korpo, coaching, konsola, kochanka), który po stracie syna likwiduje bankowe konta, porzuca żonę i wyrusza na włóczęgę po Europie, której towarzyszyć będą przygodne romanse. Jego wojaże skrzyżowane są oczywiście ze wspomnieniami licealnych miłości.
Narzekanie, że współczesny kapitalizm niszczy rodzinę, stanowi co najmniej duże uproszczenie, zauważa w eseju „Pochwała przyjaźni” Michał Herer. „Owszem, życie na kredyt, prekarne warunki zatrudnienia czy wreszcie permanentna dyspozycyjność pracowników nie sprzyjają życiu rodzinnemu. Tym bardziej jednak tragiczna jest sytuacja człowieka w późnej nowoczesności, który pracuje, zmagając się z wrogim, obcym światem, by zapewnić byt swojej rodzinie, a zarazem nie ma czasu ani siły, by żyć wspólnie z mężem/żoną i – ewentualnie – dziećmi”.
„Frajda” Marty Dzido także ma kilka gotowych, uprzedzających, scenariuszy dorosłości:
Nie seks ci w głowie, bo w stresie i bezustannej walce zaciśniesz się i zapomnisz, że można za darmo mieć frajdę, że można się czasem beztrosko zabawić.
Zassani przez obowiązki, wciągnięci w obłąkańczy wir, w mordercze tempo. (…) Zlecenia, przelewy, faktury, a w nich coraz większa ilość cyfr. Podróże i zawodowe satysfakcje. Ale czegoś mi brakuje, za czymś tęsknię i czasem, gdy rano otwieram oczy, ściska mnie w środku i nie puszcza.
Czy tęsknota za frajdą pierwszego seksu i niezobowiązującego romansu dwojga ludzi, którzy niczego nie posiadają, nie jest jednocześnie marzeniem o powrocie do – jak pisze Pyzik – prostszych, mniej opresyjnych i zdominowanych przez kapitał czasów?
Typ dresoseksualny
Nieszczęśliwym historiom miłosnym towarzyszył dotąd zwykle jakiś pretekst: Żurawiecki wyciągał dzięki nim swojego bohatera z depresji, Żulczyk z nałogu, Orbitowski z żałoby, a Sajewicz ze skomplikowanej sytuacji rodzinnej. Coraz czytelniejsze tęsknoty za frajdą, możliwą do zdobycia jedynie poza opresyjnym dla bohaterów naszej prozy systemem, przekładają się w tekstach na sentymentalną próbę odrzucenia zastanego (hierarchicznego, nuklearnego) porządku oraz, co za tym idzie, estetyzację biedy.
Dąbrowski uzasadnia melodramat, pokazując w „Bezbronnej kresce” prymat narracji nad materią erotyczną. Jednak najciekawiej się robi, gdy świadomy beznadziejności swojego położenia bohater, zadurzony w zdradzającej poliamoryczne inklinacje Megan, zderza swoje marzenia o miłości zdobytej w łatwiejszym, wyzwolonym świecie, z mieszczańskimi symbolami polskości, a jednocześnie gra na swojej wschodniej atrakcyjności (post-soviet chic). Polski poeta zabiera Amerykankę na randkę w dość obskurne miejsce na Greenpoincie, by zamówić dla niej gargantuiczne ilości flaków, ozorów, czerniny, wątróbki i kaszanki. Swoisty rewers biesiady u hrabiny Kotłubaj, zakończonej zresztą pełnym powodzeniem.
Z kolei bohaterowie Pawła Sołtysa, przepełnieni postapokaliptyczną nostalgią w typie „Blade Runnera”, mają w sobie charm Harrisona Forda leniwie popijającego whisky w zdewastowanym lobby niegdyś luksusowego hotelu. „Mikrotyki” to przecież czule opowiadany świat po zagładzie, pełen typów dresoseksualnych, tej postsowieckiej estetyki, w której opalający lufkę chłopcy noszą „białe koszulki z trzema czarnymi paskami, fioletowe spodnie z białym sznurkiem i reeboki do białych skarpet” – co najmniej jakby zeszli z wybiegu Goshy Rubchinsky'ego. Ten świat, choć uroczy, ma u Sołtysa większą gęstość od tego, który zwykliśmy jednak brać za rzeczywistość.
Wszystko jest niemal przezroczyste, przewiewne, można wsadzić palec nie tylko w oko nożyczek, ale i w ciało fryzjera, w lustro, w niby-drewnianą poręcz fotela, zawsze na wylot. Tylko wspomnienia są odpowiednio gęste, mazoliste, przedziera się przez nie człowiek jak przez błoto, przez ciężkie brązy i lepkie szarości. W tej gęstwinie nie ma fryzjerów, jest tylko Anka.
Jeśli Dąbrowski bawi się odgrywaniem hipermieszczańskiej, groteskowej, stuprocentowo mięsnej miłosnej biesiady, Sołtys uderza w gombrowiczowskie fetysze inaczej – rozkochując na chwilę narratora opowiadania „Ćwierć” w Ance, dziewczynie z zajęczą wargą. Mikrotyczny melancholik wygrywa z kompulsywnym neurotykiem naszych czasów o tyle, że czerpie frajdę z opowiadania o tym, co zostało przeżyte – nawet jeśli nie było tak doskonałe i piękne jak u Dzido (a może przede wszystkim dlatego) – bez dławiącej potrzeby odnowienia i maksymalizacji doświadczeń. Jakkolwiek jest w tej rozkoszy malutka perwersja godna jednocześnie Witolda i Leona, miłosne historie Sołtysa wydają się wciąż w całym zestawie rodzimych lektur najdojrzalsze.
Cierpliwie czekam na moment, w którym bohaterowie naszej prozy przepracują swoje dzieciństwo na tyle, by uznać, że sinusoida ekstremalnych przeżyć nie jest im potrzebna, by uznać swoje dorosłe życie za spełnione. Niech już ktoś wreszcie powie, że na każdej relacji ciąży odium niezaspokojenia, które można przyjąć bez załamania nerwowego, popadania w nałogi czy wchodzenia w konflikt z prawem. Bez powodowanych wampiryczną nostalgią zniekształceń. Co więcej, można się rozstawać, pozostając jednocześnie nienasyconym i szczęśliwym, na przykład tak, jak robią to bohaterowie tytułowego opowiadania ze zbioru „Szczęśliwi nadzy ludzie” młodej ukraińskiej pisarki Kateryny Babkiny. Polecam uwadze – dużo czytelniczej frajdy.
Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL (Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych).