„Myślałam, że geografia to jedyna z nauk, której nie przybywa”, żartowała ponad 40 lat temu w „Lekturach nadobowiązkowych” entuzjastka przewodników i atlasów – Wisława Szymborska. „Naiwność. Skoro przybywa ludzi, przybywa i geografii”, puentowała. Dziś diagnozy kruchej, zawężającej swoją tożsamość do unii walutowej postbrexitowej Europy wskazują przede wszystkim na jej pogłębiający się, izjolacjonistyczny charakter. Z perspektywy połatanej łajby, która wciąż próbuje chwytać wiatr w żagle (jak nazwał Europę w zeszłorocznym orędziu o stanie Unii Jean Claude-Juncker), reszta świata (szczególnie ta migrująca) wydaje się wzbierającą falą, groźną zarówno z ekonomicznego, jak i kulturowego punktu widzenia, jak mówił z kolei w Davos premier Włoch Paolo Gentiloni. Rzecz w tym, że ta krypa, między innymi pod naporem nacjonalizmów, niepokojąco trzeszczy oraz tu i ówdzie pęka. Światem nadal rządzi reguła wykluczenia. Przybywa ludzi, geografii i wrogich narracji.
Wbrew temu, czego uczyli nas dawni mistrzowie, obecna Europa jest wspólnotą jedynie mityczną, wymykającym się fantazmatem. Próba stworzenia dlań jednomyślnej i zarazem celnej definicji czy symbolicznej reprezentacji – mimo niezwykłej popularności motywów akwarystycznych i żeglarskich, które zresztą skompromitowała już w „Podopiecznych” Elfriede Jelinek – wydaje się pomysłem tyle prowokacyjnym, co nieroztropnym. Ani mapy, ani metafory – również te z katalogu figur symbolicznych, które stanowią obrazowy skrót czy już raczej mem Europy – nie nadążają za aktualną polityką. Drobiazgowo to referuje Dariusz Czaja w eseju „Cienie Europy. Próba metaforologii” z tomu „Znaki szczególne” (Kraków 2013). Przeprowadzone przez antropologa w tekstach publicystycznych ostatnich lat małe śledztwo w sprawie zmian symboliki Starego Kontynentu wykazało niezwykłą popularność figury „domu” – z tym zastrzeżeniem, że „europejski dom” nie brzmi już ani dumnie, ani ciepło. Europa to raczej dom, w którym straszy – staroświecka rezydencja z wyreżyserowanego przez Charliego Brookera „Playtestu”, jednego z odcinków trzeciego sezonu „Black Mirror”. Z zewnątrz szykowna, w środku skrywająca mroczne tajemnice ruina, z której piwnic wygląda raz za razem brudna przeszłość, podkręcana wizualnie przez przemysł rozrywkowy oraz rządy i media.
Czaja zestawia wnioski z lektury codziennej publicystyki z refleksją francuskiej politolożki Thérèse Delpech, która w „Powrocie barbarzyństwa w XXI wieku” pisze, że współczesny człowiek „dziwnie przypomina (...) człowieka pierwotnego, który starał się wypchnąć zło poza ramy znanego mu świata i przekształcić je w tabu”. Wstyd oraz pamięć o wyrządzonych krzywdach kompulsywnie spychamy w piwniczne rejony duszy, o czym dobitnie świadczy obecny konflikt Polski z Izraelem, a także dyskusja wokół okładki pierwszego numeru „Vogue'a”, która, jak zdążyli zauważyć komentatorzy, skutecznie podsyciła kompleksy związane z symbolami minionego ustroju.
„Playtest” z zaskakującą precyzją i za pomocą podobnych metafor obrazuje problem dotykany przez nowe książki Kaspra Bajona i Łukasza Orbitowskiego, o których tu opowiem. Sympatyczny, niefrasobliwy Cooper to lustrzane odbicie Janka z „Exodusu” – po śmierci ojca niespodziewanie ucieka z domu, by włóczyć się po świecie. Po kilku miesiącach podróży, skazany na tymczasową bezdomność, ratuje się dorywczą pracą – bierze udział w teście gry. Zamknięty w posiadłości przypominającej XIX-wieczny haunted house, w którym jedyną dostępną rozrywką – poza figlami wyobraźni – jest „Kruk” Edgara Allana Poego, zaczyna widzieć obrazy własnych lęków w 3D. Zgodnie z sugestywną literacką aluzją „Playtest” okazuje się ilustracją przechodzenia bohatera w stan szaleństwa. Pytanie, czy rolę kruka odgrywa tu gra czy fatum – los, karzący Coopera za samolubną ucieczkę od lęku i nieszczęścia oraz za wyrządzenie zła, jakim jest wyparcie, odwrócenie się od tragedii (powracający uparcie motyw nieodebranych telefonów od matki) w imię zatopienia w iluzji. Powołując się na przywołane powyżej wnioski Czai, nieroztropnie nazwałabym Coopera typowym Europejczykiem.
Polska to film dawno obejrzany
Łukasz Orbitowski, „Exodus”. Wydawnictwo SQN, 448 stron, w księgarniach od listopada 2017Dokładnie takiego typowego Europejczyka chciał skonstruować w „Exodusie” Łukasz Orbitowski. Bohater jego najnowszej powieści to kolejny, po Mikołaju ze „Wzgórza psów” Żulczyka, Vernon Subutex polskiej literatury – Subutex na miarę naszych możliwości. O ile przypadki bezdomnego couchsurfera we francuskiej powieści pozwoliły podejrzeć czytelnikom współczesnych paryżan, a u Żulczyka – pana, wójta i plebana z przesiąkniętego złem prowincjonalnego Zyborka, o tyle Orbitowski ma większe, paneuropejskie ambicje. Wysyła zmiażdżonego przez los Janka (człowieka bez właściwości, jak pisał Dariusz Nowacki) na tułaczkę, pokazując mu biedny i bogaty Berlin, obóz uchodźców i squaty Słowenii oraz senną, lekko skisłą w słońcu Grecję – Europę wyspiarzy i rozbitków.
„Exodus” to wariacja na temat mitu Odysa przepisana według wzoru ze „Stancji” Wioletty Grzegorzewskiej. Janek, który już na starcie traci całą kasę, musi w każdym z miejsc w zamian za wikt i opierunek wykonywać nużące, żmudne bądź niebezpieczne prace. Segreguje starą przyklasztorną bibliotekę, pilnuje porządku w obozie dla uchodźców i diluje w Lublanie, by ostatecznie zaopiekować się bałaganiarską, pogrążoną w depresji wdową po greckim rybaku. W przerwach pomiędzy kolejnymi sta(n)cjami czytelnik otrzymuje nostalgiczną wycieczkę do Warszawy lat powyżej zera. Jest to podróż w czasie równie drobiazgowa, co przewidywalna – ulepiona z korpo-pasty, jaką zwykło opisywać się niższą klasę średnią. Zapożyczając frazę Marcina Kołodziejczyka, pozostaje podsumować, że „ta Polska to film dawno obejrzany”.
„Exodus” odzwierciedla klasyczny dylemat kultury popularnej: realizm czy eskapizm? Epickim ambicjom Orbitowskiego, który doskonale radzi sobie z drobiazgowym, barwnym opisem miejsc, towarzyszy pośpiech w konstrukcji głównej postaci. Służący jedynie za pretekst dla kontynentalnej przebieżki, podejrzany w oczach czytelnika Janek, nie unosi tej historii. Widać to wyraźnie w ostatnich, kluczowych scenach powieści, demaskujących tytułowy exodus i stawiających bohatera w obliczu konfrontacji z rodziną – wypadają one na tle całej intrygi blado i niewiarygodnie.
Gdy wilk realizmu zostaje dokarmiony, Orbitowski zabiera się do eskapistycznych przyjemności i, śladem Żulczyka, pozwala pobawić się swojemu protagoniście w Punishera. Uśpiony gniew Janka zostaje rozładowany na typowym Sebie, godnym reprezentancie polskiej strefy w Grecji. Kuglarstwo prozy Orbitowskiego uniemożliwia poważne traktowanie stawianych w niej pytań. Opowieść o kondycji współczesnej Europy i zagnieżdżonym w niej złu trąci fałszem, bo nachalnie usprawiedliwia sens i źródło szalenie miałkiej intrygi. A zdaje się, że to właśnie zręcznie prowadzona akcja – nie „Polska jako Jason Bourne”, a sam Jason Bourne – najbardziej kręci Orbitowskiego. Tyle że cały europejski background, którym Orbitowski usiłuje nadać fabularnej błyskotce ciężar gatunkowy, to kokieteria, trójwymiarowa pocztówka, która naiwnie cieszy oko wielością szczegółów.
Na skali prób metaforologii Czai Europa Orbitowskiego byłaby nie tyle opuszczonym przez bohatera bezpiecznym „domem”, do którego nie ma już powrotu, ile przestrzenią przypominającą tani, krzykliwy berliński hostel z pierwszych stron powieści. Jego mieszkańcy, oszołomieni podróżni, są aż nazbyt czytelnymi znakami współczesnego braku zakorzenienia.
Ośrodek wypoczynkowy dla zmarłych
Kasper Bajon, „Wymiana”. Wydawnictwo Nisza, 144 strony, w księgarniach od grudnia 2017Piszący na drugim biegunie literackiej wrażliwości Kasper Bajon nazwałby „Exodus” „sążnistą powieścią ze swadą pogodynki poruszającą aktualne tematy” – narrator „Wymiany” charakteryzuje tak z nonszalancją wszystko, co choć trochę odbiega od prezentowanego przezeń modelu prozy. „Wymiana”, rozpisana na szereg mikroopowieści, to trochę zbyt głęboki ukłon w stronę W.G. Sebalda. Ponieważ pole zainteresowań dotyczy głównie zdarzeń minionych, które narrator przywołuje przy stoliku sycylijskiej kawiarni oraz rozmowach z przyjaciółmi podczas przejażdżek pod wyspie, Bajon zdaje się bardzo poważnym naśladowcą podróżniczej serii „Zeszytów Literackich”. Wystarczy też rzut oka na jedno z pierwszych zdań („Gdzie, jeśli nie w Palermo, można po prostu odetchnąć od życia?”), by rozpocząć złośliwe (choć niekiedy owocne) poszukiwania w „Wymianie” ogórkizmów.
Jeśli jednak przyjrzeć się książce Bajona poważnie, należy rzeczywiście czytać ją w duchu elegijnych mikroesejów Sebalda. Z autorem „Pierścieni Saturna” łączy autora „Wymiany” zarówno pewne nadwartościowanie faktów z przeszłości, jak i rozumienie podróży jako duchowej wyprawy w poszukiwaniu źródeł melancholii.
Mit jest wędrówką (…), która wciąż się powtarza (…). Siatki dróg wpisane są w siatki mitu. My wciąż podróżujemy ścieżkami wytyczonymi wiele wieków temu. Ledwie mit zostaje ujęty w słowa, a umyka nam jego sens. Nieświadomie powielamy gesty, które kiedyś były tymi jedynymi, a potem przez powtarzanie straciły na znaczeniu.
To oczywiście diagnoza dość zużyta, ale w ciekawy sposób koresponduje z analizą, jakiej dokonuje w najnowszej książce „Na wchód od zachodu” Wojciech Jagielski:
Cudzoziemscy włóczędzy (...) przyjmowali za coś niepodlegającego dyskusji, niemal za prawdę wiary, że starzy hipisi (...) zgłębili całą prawdę, w poszukiwaniu której ich młodsi naśladowcy wyruszali dopiero na wędrówkę z Zachodu na Wschód. Przebyli przecież tę drogę jako pierwsi. (...) Byli żywymi dowodami na to, że (…) wielka tułaczka i wyrzeczenie się wszystkiego, co się składało na dotychczasowe istnienie, mają głęboki sens, ponieważ nagrodą u kresu drogi będzie objawienie, odkrycie i poznanie tajemnicy poczciwego i szczęśliwego żywota wiedzionego w zgodzie z samym sobą, z całym otaczającym światem i wszechświatem, z jego bogami, dobrą energią, pulsującymi prądami, dającymi poczucie zarówno całkowitej jedności, jak i ostatecznego uwolnienia.
Jeśli jednak niczego nie znaleźli na końcu drogi albo nigdy nie przeszli jej do końca, a może w ogóle jej nie odnaleźli, to ich losy dowodziły, że wędrówka w poszukiwaniu najważniejszej prawdy jest tylko mrzonką.
Człowiek wyrusza w drogę, kiedy czuje, że dzieje się coś niedobrego, mówi Kamal, jedna z bohaterek Jagielskiego. Kiedy odzywa się niewypowiedziana tęsknota za czymś, co trudno nazwać i wytłumaczyć. Matka Kamal „w poszukiwaniu prawdy” wyjeżdża do Paryża, gdzie spędza czas na lekturze Sarte'a i de Beauvoir oraz rozmowach z przyjaciółmi, którzy stali się potem pionierami ruchu hipisów we Francji. Lata później, „znużony i zamknięty na świat” bohater Bajona, próbuje w Paryżu (gdzie jego babcia spędziła najlepszy rok w życiu, czytając z kolei Prousta i Flauberta) wzbudzić w sobie jakiekolwiek uczucie do okolic, o których się naczytał – „czar tych miejsc, być może od początku wątpliwy, przeminął jednak bezpowrotnie” i „na te sterty kamieni, które były świadkami niejednego skandalu” patrzy z obojętnością.
Historia, pamięć, przeszłość, ślady, żywi, umarli i „sterty kamieni” – te tematy łączą Bajona z Sebaldem. Ale „Wymiana”, podobnie zresztą jak „Na wschód od zachodu”, to w równym stopniu „literatura ruin”, jak i opowieść o domu, albo lepiej, o różnych domach – tych zakorzenionych w realności i tych zawieszonych „w przestrzeniach subtelniejszej natury”. Jeśli Orbitowski zaciągnął nas do taniego berlińskiego hostelu, to Bajon zaczyna od wizyty w Grand Hotel Et Des Palmes, „gdzie dawno temu Wagner w pocie swojego wysokiego czoła skończył «Parsifala»” a Raymond Roussel popełnił samobójstwo.
Najmocniejsza, najbardziej osobista w „Wymianach” jest opowieść o dziadku Bajona, wspominającym podróż w bydlęcym wagonie z obozu przejściowego w Pruszkowie do Mauthausen. To ostatnie pięć stron opowieści, które dotyczą przykrej świadomości „wiecznego powtórzenia”. Lata później, pisze Bajon, po wojnie, dziadek „ku własnemu przerażeniu odkrył, że słowo «lager» jest odpowiednikiem angielskiego «stock», że w Niemczech fotografie do reklam czy gazet pochodzą właśnie z różnego rodzaju lagrów. Nagle zrozumiał, że każdy lager jest w istocie zastępczą formą życia – imituje je, a właściwie doskonale podrabia. Bo życie też jest ostatecznie tylko składowaniem i rejestrowaniem domagającym się ustawicznego poświadczania i pieczętowania”.
Utopia stockowej fotografii pozwala żyć obietnicą kolorowej przyszłości, odcinając od bolesnej, powtarzającej się odwiecznie historii, jednocześnie wciąż się do niej wyraźnie odwołując. Znamienne, że firma, w której pracuje Anzelm Rosenzweig, jeden z najważniejszych – obok Oskara Buyona – bohaterów „Wymiany”, buduje na Sycylii ośrodek wypoczynkowy dla zmarłych, w którym zatrudnienie dostać mają imigranci z Afryki. „Współcześnie na nikim nie zarabia się tak dobrze jak na zmarłych i na imigrantach”, podsumowuje Rosenzweig. To przeraźliwie jaskrawa literacka analogia chociażby do ostatnich wydarzeń z Manus i Nauru, australijskich wysepek, na których prywatne firmy prowadziły na zlecenie rządu obozy dla uchodźców, w sposób co najmniej urągający prawom człowieka.
Podczas gdy, jak pisała Delpech, wypychamy zło poza ramy znanego nam świata, lokując je właśnie na symbolicznych wyspach, na które wysyłamy potem pilnych sebaldystów, własną świadomość – nawet po śmierci – przenieślibyśmy najchętniej do ośrodka wypoczynkowego rodem ze stockowych zdjęć. Rosenzweig, który wyczuwa koniunkturę i stawia na Sycylii ośrodek dla zmarłych, jest tutaj bliski pomysłom Brookera, który w innym z odcinków trzeciego sezonu „Black Mirror”, „San Junipero”, opowiada historię ludzi wysyłających swoją świadomość po śmierci ciał do cyfrowej rzeczywistości. Oczywiście po wykupieniu stosownego abonamentu.
Zarówno u Orbitowskiego, jak i u Bajona, podróż okazuje się zużytym, nieczynnym mitem, który zamiast odpowiedzi przynosi rozczarowanie, także czytelnicze. W prostej, choć barwnej historii Orbitowskiego zawodzi konstrukcja bohatera, którego losy nie pozwalają doznać oczekiwanego katharsis – u Bajona zawodzi anachroniczna, zużyta jak symbole Europy, sama forma opowieści. „Ucieczka nie jest żadnym rozwiązaniem” – podpowiada jeszcze Jagielski, rozkładając na czynniki pierwsze mit hipisów – „nie da się zaznać prawdziwej wolności, nieskrępowanej narzuconymi przez innych prawami, zwyczajami, zobowiązaniami i oczekiwaniami”. Z tym mitem rozprawia się w „San Junipero” również Brooker, celowo umieszczając parę lesbijek w wyidealizowanym obrazku Kalifornii lat 80., gdzie nie ma ani dyskryminacji, ani AIDS, ani zobowiązań z poprzedniego życia.
Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL (Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych).