Kiedy czytałam „Koniec” Marty Hermanowicz, wracały do mnie dwa zdania. Pierwsze stanowi motto serialu „Sympatyk” opartego na motywach powieści Vieta Thanha Nguyena. Zanim wjedziemy na pełnej w środek Sajgonu lat 70., na ekranie pojawia się uzasadniający perypetie głównego bohatera – podwójnego szpiega – bon mot, wedle którego „wszystkie wojny toczą się dwa razy: najpierw na polu bitwy, a potem w pamięci”. Drugie zdanie otwiera najnowszą książkę historyka idei Jana Tokarskiego i odnosi się do obu wojen światowych. Tokarski twierdzi, że „naszym początkiem jest katastrofa”.
Z zestawienia tych dwóch zdań płynie taki oto wniosek, że żyjemy w cieniu kataklizmu, który będzie się nieustannie reprodukował w naszej pamięci. Jasne, to temat równie stary jak sama literatura, a jednocześnie – z wielu powodów – wciąż kontrowersyjny. Wiemy przecież wystarczająco dużo o działaniu mechanizmu wspomnień, by zgodzić się, że relacje świadków często sobie przeczą, podsuwają fałszywe tropy, plączą wątki. To normalne. Tymczasem wystarczy prześledzić międzynarodową recepcję komiksu „Maus. Opowieść ocalałego” Arta Spiegelmana (jest skądinąd ku temu okazja: na Arte dostępny jest opowiadający o reakcjach na książkę Spiegelmana film Pauline Horovitz „Jak Maus zabił Miki”), by dotknąć nabrzmiałego splotu problemów związanych z reprodukcją katastrofy w sztukach wizualnych czy fabularyzowanej opowieści.
Marta Hermanowicz, „Koniec”. ArtRage, 332 strony, w księgarniach od marca 2024
W posłowiu do „Końca” Marta Hermanowicz zdradza, że opowiedziana przez nią wojenna historia czerpie z osobistych doświadczeń członków i członkiń jej rodziny. Prawdziwe wydarzenia przeplatają się tu ze „zmyślonymi”. Świat przedstawiony wiele zawdzięcza książkom i archiwom kwartalnika „Karta” dotyczącym Kresów, odsyła do dokumentacji wywózek na Sybir i dziejów armii Andersa. Dowiadujemy się zatem, że – wedle motta „Sympatyka” – równolegle toczyć się będą w tej powieści dwie wojny. Tę, która rozgrywa się w pamięci, reprezentuje fikcyjna bohaterka i narratorka, Malwina.
Malwina jest reprezentantką trzeciego pokolenia ocalałych i – wedle tego, co wiemy z teorii postpamięci albo książek Mikołaja Grynberga – to na niej spoczywa w dużej mierze ciężar katastrofy. Wnuczka, dzieląc sypialnię z babką, powtarza jej słowa, śni jej sny, żyje wśród jej zmarłych (wiadomo, „wszystko przez babcię”). Przejmuje i przetwarza babciny życiorys, wykorzystując do tego dostępne źródła materialne: atlasy anatomiczne albo podręczniki medycyny sądowej („książki mówią więcej niż dorośli, głośniej”). W pewnym momencie ich relacja jest tak nieznośnie bliska, że Malwina nie wie już, czy nadal jest sobą, czy stała się już może „dzieckiem wojny”, „starą maleńką”. Jej wyobraźnia czerpie z lat 40. Stąd brak jej apetytu na życie.
Buforem między babką i wnuczką jest matka: siła próbująca tę historię przeciąć, dosłownie – sprzedać „poniemiecki dom” mieszczący się w nadodrzańskiej Nowej Soli „na Końcu dziesięć” (to adres domu, stąd tytuł powieści). Dom, który „być może dałby się naprawić, ale nikt się do tego nie garnął”, dom będący źródłem rodzinnej opowieści i elementem formującym bohaterki (ten sam motyw rodzinnego poniemieckiego domu jako punktu spornego znajdziemy w powieści „Toń” Ishbel Szatrawskiej). Jest niczym nowa, naiwna i głodna Polska czasów transformacji, wierzy, że otchłań historii zostawiła daleko za sobą.
Tymczasem Malwina – urodzona pół wieku po katastrofie – rozpada się wewnątrz zupełnie jak ten stary budynek, z którego „odlatywał tynk, płot próchniał, schody skrzypiały”. Świadectwem jej rozpadu jest niezwykle gorączkowy język powieści: zapętlony, pełen powtórzeń, wyliczanek i modlitw, zepsutych związków frazeologicznych, złamanych wpół przysłów. Momentami nieznośnie monotonny, jakby miał wywoływać w czytelniczkach dyskomfort albo nawet ból. Hermanowicz zrobiła tutaj coś, co rzadko się jednak udaje w nowej polskiej prozie – skonstruowała idiom doskonale odpowiadający opowiadanej historii. Wspomnienia się powtarzają, wątki prują i rwą, a czasem po prostu brakuje słów i bywa nieznośnie.
Co z tego wszystkiego wynika? Mam wrażenie, że Hermanowicz uchwyciła w opowieści prowadzącej do końca rodzinnego domu – ale też w ogóle do końca historii – coś, co wciąż do nas powraca (czy też właśnie nawraca). Przebłyski, których doświadcza bohaterka jej książki, a które tak dobrze udało się oddać w języku tej prozy, możemy uznać za typowe dla zespołu stresu pourazowego (z angielska PTSD). Malwina, żyjąc obok wciąż wspominającej wojnę babki, doznaje „traumy drugiego pokolenia”.
Książki nominowane do Nagrody Literackiej im. Witolda Gombrowicza w 2024 roku
Iwona Bassa, „Głodni”, wyd. Biuro Literackie.
Grzegorz Bogdał, „Idzie tu wielki chłopak”, wyd. Czarne
Katarzyna Groniec, „Kundle”, wyd. Nisza
Barbara Klicka, „Reneta”, wyd. W.A.B
Aleksandra Tarnowska, „Wniebogłos”, wyd. ArtRage
W swojej najnowszej książce „Traumaland” psycholog społeczny Michał Bilewicz zwraca uwagę, że to doświadczenie może być o wiele szersze i dotyczyć nie tylko rodzin ocalałych, ale też terapeutów pracujących z osobami straumatyzowanymi, którzy z czasem zaczynają się upodabniać do swoich pacjentów, doświadczając tzw. traumy zastępczej. Objawy takiej traumy wykazują również pielęgniarki, żony weteranów i korespondentów wojennych, pracownicy socjalni czy ratownicy medyczni. Długotrwała relacja z osobą straumatyzowaną prowadzi do poczucia bezradności, wycofania – słowem: do jakiegoś końca. Tę koncepcję Bilewicz przenosi także po prostu na doświadczenie Polaków („pierdolonej Polski”, jak pisze bez ogródek Hermanowicz), szczególnie w perspektywie naszego kontaktu z ofiarami wojny w Ukrainie (wielu i wiele z nas przez wiele tygodni i miesięcy dzieliło z przybyszami domy i pokoje), ale też życia w perspektywie końca (wszyscy oglądamy zdjęcia tej wojny w telewizji, prasie, internecie). Taka przedłużająca się sytuacja zaognia i otwiera stare rany.
Bilewicz opowiada coś, co przeczuwała dawno temu Susan Sontag: widok cudzego cierpienia wywołuje silny, długotrwały stres u ludzi, którzy nie doświadczyli traumatyzujących zdarzeń. Inaczej: trauma może być także doświadczeniem tych, którzy z tragicznym wydarzeniem mieli kontakt wyłącznie przez opowieści. Czy należy zatem nadal opowiadać, powielać, reprodukować traumę? Czy może pozwolić, by dom na „Końcu dziesięć” wreszcie się rozsypał? Czy w ogóle jest jednoznaczna odpowiedź na to pytanie?
Jan Tokarski odpowiedziałby pewnie, że nie wolno nam zapomnieć o początkach, ponieważ raz na zawsze kształtują one wyobraźnię i wrażliwość społeczną. Bez pamięci o katastrofie będziemy bezbronni wobec nowych wcieleń despotyzmu. Socjolog społeczny Michał Bilewicz nie jest tego tak pewny – koncentruje się na cenie, którą płacą wrażliwi i obarczeni pamięcią.
A Marta Hermanowicz? Matka Malwiny sprzedaje dom na „Końcu”, by przeprowadzić się na osiedle „Przyszłości”. Nie bez powodu dzieje się to w roku 1989. Transformacja to synonim słowa „przemiana”. Anglosasi – jak zauważa Michał Przeperski w „Dzikim Wschodzie” – używają na opisanie tych wydarzeń raczej słowa „tranzycja”, bo wskazuje ono na konkretność punktu wyjścia i punktu dojścia tego procesu: jeżeli dokonujemy tranzycji, to z czegoś konkretnego w coś innego, również konkretnego. Hermanowicz pokazuje, że nic takiego się nie stało. Nie do końca zdajemy sobie sprawę z tego, kim jesteśmy ani dokąd zmierzamy. Wiemy tylko, co było na początku. I że wraca.
Partnerami cyklu tekstów wokół debiutów literackich są Fundacja Instytut Gombrowiczowski oraz Muzeum Witolda Gombrowicza, współorganizatorzy przyznawanej przez Prezydenta Radomia Nagrody Literackiej im. Witolda Gombrowicza.