Nowa księga urwisów

Monika Ochędowska

„Gigusie” Jakuba Michalczeni to prosta, ale wybuchowa mieszanka pieśni podwórkowej i powieści łotrzykowskiej dopełniona pantagruelicznym bezwstydem

Nowa księga urwisów

Jeszcze 3 minuty czytania

Nowa księga urwisów

Winę za banalizację języka można zrzucić na medialny blef. Wystarczy włączyć dowolną stację telewizyjną, szczególnie taką, której zadaniem jest grzanie każdego newsa z efektywnością pieca akumulacyjnego, by doświadczyć tego, co Paweł Mościcki w wydanych właśnie „Lekcjach futbolu” nazywa postmową. Otóż z postmową – skądinąd mechanizmem doskonale znanym czytelnikom powieści Stephena Kinga – mamy do czynienia wtedy, gdy każde kolejne zdanie wypowiedzi markuje swoją wagę, podtrzymując wrażenie zbliżania się do sedna, istoty czegoś, co za moment zostanie ujawnione. Tymczasem zamiast faktów jest ledwie obietnica ich przedstawienia, zamiast wniosków – słowna żonglerka powoli uwalniająca skumulowane w odbiorcy przekazu napięcie. Ale właśnie o to chodzi, bo w dłuższej perspektywie – uważa Mościcki – postmowa jest skutecznym narzędziem wygaszania dyskursu.

Teza nienowa, dość dobrze odpowiadająca jednak temu, co stało się udziałem naszej najnowszej prozy. Wysyp autobiograficznych narracji autorów urodzonych pod koniec lat 70. i na początku 80., próbujących po swojemu ustawiać te same elementy potransformacyjnej scenografii, doprowadził do zbanalizowania opowieści o narodzinach polskiego kapitalizmu. Zagarnięcie literatury przez nostalgię za latami 90. jest naturalnie świadectwem tego, jak bardzo dorastanie w okresie transformacji naznaczyło naszą tożsamość – stało się wręcz doświadczeniem formującym. Ale jednocześnie odwołujące się do tego doświadczenia wypowiedzi, dzieląc te same zachwyty, lęki i rozczarowania, stają się coraz bardziej do siebie podobne, przewidywalne. Rytuał potransformacyjnej postmowy generuje poznawczą pustkę, a trzeźwy osąd i obietnicę diagnozy czasów przełomu zastąpiła wernakularna mitologia obradzająca fantazjami o zamknięciu Polski w permanentnej niedojrzałości – równie przyjemnej co niebezpiecznej, a dla wielu autorów spod znaku Ziemowita Szczerka także atrakcyjnej literacko. Ta niedojrzałość kieruje bowiem w stronę mitycznego, buńczucznego Wschodu udatnie wypadającego w pastiszach i parodiach. Szczęśliwie pojawił się ktoś, kto tę niedojrzałość i upudrowaną peryferyjność raczkującego polskiego kapitalizmu wyzyskał do stworzenia zupełnie osobnego języka.

„Gigusie” Jakuba Michalczeni to zbiór próz luźno powiązanych z wydanym trzy lata temu debiutanckim „Korszakowem”. Książka to zamknięta całość – pisze autor w krótkim wstępie – i jednocześnie druga część cyklu opisującego życie mieszkańców pewnego kolejarskiego osiedla w miasteczku pod Olsztynem. W portretowanych przez Michalczenię Korszach aż do wczesnych lat 90. żyło się całkiem wygodnie. Absolwentom kolejówki działającej przy tamtejszej parowozowni dawano zatrudnienie na PKP, lokal mieszkalny i od groma przywilejów pracowniczych. Dziś wspomnieniem zakładowego socjalu są tylko ogródki działkowe, systematycznie obrabiane przez „szabrownicze spóły” gigusiów, miejscowych chłopaków.

Jakub Michalczenia, „Gigusie”. Wydawnictwo Ha!art, 256 stron, w księgarniach od kwietnia 2019

To książka o nich – chłopięca, urwisowska, rebeliancka. Zresztą nie tylko wybór bohaterów, ale i onomastyczna inwencja Michalczeni godna jest naprawdę najlepszych powieści awanturniczych. Poza otwierającą i zamykającą opowieść chuligańską dwójką, braćmi Bobkiem i Cinem, wśród bohaterów mamy między innymi Mreka Moroka, Czołodupa, Dzikuna, Gumiaka, Jasnego Syna Kacaba czy Pełne Gacie. Chłopaków łączy kiełkująca z nudy i biedy namiętność do rozrób, kradzieży i awantur, ale przede wszystkim język – rubaszny, wulgarny i w tej wulgarności niezwykle, po Rabelaisowsku, twórczy. Gigusie toczą nieustanne pojedynki na soczyste, często seksistowskie riposty, a każda z opisywanych przez Michalczenię scen, począwszy od meczu czwartoligowych drużyn piłkarskich, przez kradzież jabłek, po przejażdżkę miejscowym PKS-em, ma charakter widowiska na miarę igrzysk, które wygrywa nie najszybszy w nogach czy najszerszy w barach, a najmocniejszy w gębie.

Trochę jak w chłopackim i peryferyjnym „Skoruniu” Macieja Płazy czy walijskiej powieści „Jedna księżycowa noc” Caradoga Pricharda (wydanej niedawno w przekładzie Marty Listewnik) opisującej życie przemysłowego miasteczka w początkach ubiegłego wieku – pierwszoplanowym bohaterem Michalczeni jest język małej, odciętej od świata społeczności. To prosta, ale wybuchowa jak saletra (ulubiona zabawka gigusiów) mieszanka pieśni podwórkowej i powieści łotrzykowskiej dopełniona pantagruelicznym bezwstydem. Różnice względem literackiej polszczyzny obejmują właściwie wszystkie aspekty języka korszeniaków: wymowę, konstrukcje gramatyczne i słownictwo, obrazujące także przemiany i fascynacje okresu transformacyjnego.

Płyta z nawalanką zawirowała pod pokrywą. Laser zachrobotał i zaczął odczytywać dane z subkanałów dysku. Na czarno-białym tewałku ukazywały się ekrany z logotypami Sony i PSX-a, a po nich prerenderowane intro z „Tekkena 3”. (…) Chłopakom wychowanym na Pegazie szczena opadła nisko, choć to dopiero był początek emocji związanych z arcydziełem firmy deweloperskiej Namco. (…) Jako pierwszy szpilał Tratwa, żeby dać pokaz mordoklepania. Z dostępnych fighterów wybrał sobie meksykańskiego zapaśnika Kinga, co skrywał jaźwę za maską tygrysa. (…)
Ty, jak to robisz?! – Pełne Gacie podjarał się kosmicznym popisem Tratwy.
Się gra, to i się umi! – bąknął Tratwa.
(…)
Kocięba wyrwał Dzikunowi wibrującego Duala i oświadczył:
Tera gram ja! Ty idź się umyj, śmierdzący knyszu!
Bij na bambus! – rozdarł się Dzikun. – To od ciebie jedzie kałówą! Ty rowa żeś nie podetarł przy sraniu!
Co, że ode mnie?! Ja się codziennie myję, a nie jak ty, co tylko w soboty.
A bo co, zazdrościsz?
(…)
Kiedy Kocięba jechał z Dzikunem jak z gównem, w suszarni rozległo się plaśnięcie. To Tratwa wymierzył Kociębie takie karczycho, że ten o mało nie spadł z rury.

W „Gigusiach” podsłuchujemy nie tylko język miejscowej chuliganerii – Michalczenia relacjonuje także codzienność korszakowskich rodzin oraz starszych mieszkańców kolejarskiego osiedla. To bardzo udany, spójny i konsekwentny portret zbiorowy bezpardonowo czytelnika zagarniający czy raczej – zagadujący. Akcja rozgrywa się tu niemal wyłącznie w przestrzeni publicznej – przed blokiem, na boisku, komisariacie czy w blokowej suszarni. Do mieszkań zaglądamy ledwie ukradkiem, a do domu Bobka i Cina wpuszcza nas Michalczenia dopiero w jednej z ostatnich scen, ujawniając literackość utkanej z językowych akcentów historii, autoironicznie mrugając przy tym do czytelnika (proszę koniecznie zwrócić uwagę na lekturę Bobka!). I mimo że autor nie pozwala zbliżyć się na dłużej do żadnego ze swoich bohaterów, nie daje dostępu do ich wewnętrznego świata, emocji, lęków czy nadziei, nie pozwala także na beztroski bądź wyższościowy względem ich świata dystans.

Buchający ze wszystkich akapitów testosteron nie pozostawia w tej historii przestrzeni dla dziewcząt. Zwykle kobiety pełnią tu funkcje symboliczne (karmiąca matka) albo publiczne (policjantka, sklepowa, katechetka). Co ciekawe, w świecie gigusiów nie funkcjonują one nigdy jako obiekty pożądania. Cała seksualność chłopców realizuje się w walce, a więc także – w języku. Wulgarnym, seksistowskim, ale niewyrażającym pragnień prawdziwie cielesnych. To dlatego, że gigusie przez większość czasu próbują zaspokoić potrzebę znacznie ważniejszą – głód.

Wiek bohaterów Michalczeni, ich niezaspokojenie oraz nieustanna osiedlowa walka o przetrwanie odpowiadają fantazji o niedojrzałości polskiego kapitalizmu. Najpełniej chyba realizuje się ona w rozdziale poświęconym konsolom i grom komputerowym. „Giercowanie na legalu” nikogo pod koniec lat 90. nie interesuje, relacjonuje Michalczenia, ponieważ oryginalne wersje gier, które „chodzą między sto a dwieście złociszy za sztukę” są dla korszeniaków zwyczajnie za drogie. Co innego „pirackie tłoki z Rosji”, te idą jak woda. „Poza przyoszczędzeniem na gierach przeróbka gwarantowała szybszy dostęp do najnowszych tytułów”, bo na ruskich płytach wytłoczone były ich amerykańskie i japońskie wersje. „Dodanie chipa znosiło blokadę regionalną, więc na konsoli włączały się też piraty w pozaueropejskich wydaniach. I jeszcze śmigały prędzej, bo były zapisane nie w systemie PAL, a w NTSC i odpalały się w trybie 60 Hz”. Gigusie doskonale obchodzą system, który próbował zagrać im na nosie. Ale znów – w świecie, w którym „Tekken 3” jest równie rajcujący jak saletra, nie wygrywa wcale najbogatszy i najbardziej uprzywilejowany, ale ten, kto zagra z największą fantazją. Symbole młodego jeszcze kapitalizmu, zalewające warmińskie miasteczko produkty i marki są przede wszystkim wspaniałą pożywką dla łotrzykowskiej pomysłowości urwisów.

Do odczytania „Gigusiów” w kontekście satyry na potransformacyjne losy Polski zachęcają już pierwsze sceny, zawierające opis podupadłego, zarośniętego zielskiem dworca kolejowego w Barczewie, na którego ścianie widnieje jaskrawa (wszechobecna szyldoza) tablica „Do wynajęcia”. Z biegiem lat kolejarskie miasteczko ze stacji węzłowej stało się zwykłym przystankiem – wyludniającą się, oddaloną od świata wyspą. Taką wyspą staje się również największy w miasteczku sklep. Śmierć domów handlowych – przestrzeni, w których nie tylko upływ czasu, ale i zmiany naszych przyzwyczajeń i potrzeb odczuwane są najsilniej – to trop w literackich rozliczeniach z latami transformacji dość popularny. Poszli nim między innymi Krzysztof Siwczyk w nagrodzonym dwa lata temu Gdynią gliwickim eseju „Koło miejsca” oraz Weronika Gogola w debiutanckiej książce „Po trochu”. Bohaterka Gogoli w pierwszych scenach opowieści ogląda płonący u progu transformacji GS, Siwczyk opisuje zmierzch Parysa i Gracji, a Michalczenia – bankructwo Hermesa, niegdysiejszego przybytku mieszczańskich zbytków. Bobek „pamiętał z dzieciństwa, że Cina przytłaczał ten sklep. Bał się tam cokolwiek kupić, taki był onieśmielony. Prosił Bobka, dawał mu pieniądze i pokazywał palcem, co chce, a potem chował się za jego plecami”. W ostatnim czasie – dowiadujemy się z ostatniego rozdziału – Hermes w ludzkich oczach zszarzał. Socjolog powiedziałby, że to efekt odejścia od modelu konsumpcji statusowej, bo powoli przestajemy określać siebie poprzez to, co posiadamy. Ważniejsze od tego, co możemy mieć, jest to, w jaki sposób i gdzie konsumujemy. Ta zmiana dopada także korszeniaków. O ile jednak pustoszejące domy handlowe są jeszcze u Siwczyka źródłem patetycznej, modnej wciąż nostalgii, tej samej, która urządza nam wnętrza klubów i knajp oraz organizuje scenografię popularnych seriali – w „Gigusiach” Hermes jest już jedynie przedmiotem chuligańskiej afery.

Zwykle z poczuciem niedojrzałości wiąże się jakiegoś rodzaju fantazja o wyzwalającym „oświeceniu”. Dorośnijmy! – wołają pisarze i publicyści. – Czas się ucywilizować, znormalnieć, dogonić Zachód. Jakub Michalczenia czytelnika nie oświeca i nie próbuje zachwycić, nie ucieka przed dziecięctwem w swojskość, łatwą satyrę czy nostalgię. „Gigusie” nie proponują żadnej widmologii, nie fantazjują o wyobrażonych wspólnotach czy plemionach i – co chyba najważniejsze – nie powielają frustracji ani stereotypów o „innych ludziach”. Na szczęście to po prostu świetnie napisana książka.

Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL (Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych).