Listy do ciotki

Monika Ochędowska

Powieść Anny Dziewit-Meller „Od jednego Lucypera” próbuje odczytać powojenną historię Polski bez klasycznego patriarchalnego klucza, zwracając polityczne emocje trzem pokoleniom kobiet

Listy do ciotki

Jeszcze 3 minuty czytania

Listy do ciotki

„Mój psychiatra odradza mi pisanie o matce. Zamiast tego proponuje terapeutyczny gatunek literacki «listy do matki»” – czytam w zamieszczonych w najnowszym numerze „Znaku” fragmentach odrzuconych „Bezmatka” Miry Marcinów. Narratorka, mierząc się z emocjami narastającymi w czasie żałoby, panicznie boi się utraty wspomnień. Chce spisać wszystko, co pamięta. „Czy to nie będzie forma niedojrzałej lojalności?” – pyta przytomnie psychiatra. „A jakie mam wyjście?” – odpowiada narratorka. „Odrzucić matkę, żeby (…) potwierdzić patriarchalny porządek? To pułapka, w której nie ma miejsca na kobiecą linię”.

Dyskusja o wychowawczych błędach ojców (częściej) i matek (rzadko, bo mamy tu zdecydowanie do czynienia z „bezmatkiem”) III RP grzeje nie tylko publicystów. Żywa jest również w literaturze drobiazgowo analizującej międzypokoleniowe relacje w skali mikro. Obie narracje łączy zasadniczo wniosek wyłożony w „Gniewie” Tomasza S. Markiewki: neoliberalny dyskurs narzucony przez elity w czasie transformacji pozbawił ludzi sił i środków do wyrażania niezadowolenia. Schodząc jeszcze głębiej, w „czarną dziurę lat 80.” (jak brzmiał tytuł jednej z prasowych rozmów z Janem Błońskim o literaturze tamtego czasu), znajdziemy równie głębokie pokłady niezagospodarowanego gniewu suwerena – wystarczy przypomnieć największą demonstrację PRL-u, czyli marsz głodowy łódzkich pracownic z hasłem „Generale, jeść!” na transparentach. W ramach ogólnonarodowej kuracji Markiewka domaga się polityczności opartej na konstruktywnej złości. Agata Sikora w krytycznym omówieniu „Gniewu” słusznie zwraca uwagę, że nie powinna się ona odbywać „bez matek”, które Markiewka zdaje się marginalizować. Najnowsza powieść Anny Dziewit-Meller „Od jednego Lucypera” próbuje odczytać powojenną historię Polski bez klasycznego patriarchalnego klucza, zwracając polityczne emocje trzem pokoleniom przodowniczek pracy.

Anna Dziewit-Meller, „Od jednego Lucypera”. Wydawnictwo Literackie, 304 strony, w księgarniach od lipca 2020

Rodzina w prozie ostatnich lat (zupełnie jak państwo) kontroluje, krzywdzi i napełnia gniewem, a jednocześnie cenzuruje, odbierając głos i ekspresję, co nierzadko odbija się na zdrowiu protagonistów (psychicznym u mężczyzn, fizycznym u kobiet). Dopiero w terapeutycznym, dramatycznym i gorączkowym, często także niespójnym jak rodzinna pamięć monologu następuje ostateczna próba odzyskania siebie, wyzdrowienia. Bohaterowie przeprowadzają w ten sposób na przeszłości nie tylko psycho-, ale i socjoanalizę. Rozliczającym jest zazwyczaj inteligent, uciekinier z prowincjonalnego grajdołka (miejsce symbolizuje tu raczej stan umysłu), któremu udaje się wyrwać co najmniej do Warszawy. Z perspektywy świeżutkiego społecznego awansu dającego przyjemne wrażenie emancypacji rodzinny dom zdaje się ostoją wszystkich polskich grzechów.

Prozaiczki chętnie demaskują dziedziczoną po matkach obojętność i oziębłość córek, tłamszącą apatię, choroby i uzależnienia, a także wynikającą z bezgranicznej władzy rodziców nad dziećmi przemoc, z molestowaniem włącznie. Rodzina – potwierdza także swoją najnowszą powieścią Anna Dziewit-Meller – jest siedliskiem uprzedzeń „kraju, gdzie królują Jezus i Maryja Królowa Polski, gdzie gryka nad śnieg biała, a węgiel od diabła czarniejszy”. Krewni, spotykani najczęściej w ukochanej przez polską kinematografię scenografii wesel i pogrzebów, tworzą „nowe pola konfliktów, kolejne warstwy psychodramy składające się na nasz odwieczny rodzinny palimpsest, trupi tort z niedomówień, żali i przemilczeń”. Pisząc powieść, można wyciąć sobie dowolny tego tortu kawałek. Wśród jego warstw znajdą się z dużym prawdopodobieństwem niewykształceni z małych miast – hamulcowi wszelkiego porozumienia i postępu. Aby odciąć niepotrzebny balast, do Europy najlepiej uciekać zatem bez żywych i umarłych ciotek i babć. Taką decyzję podejmuje bohaterka „Od jednego Lucypera”.

Katarzyna ucieka ze śląskiego miasteczka do Holandii. Awansuje nie tylko geograficznie, horyzontalnie, przenosząc się na symboliczny Zachód, ale i wertykalnie, społecznie – wykłada na zagranicznym uniwersytecie (o takim wyjeździe marzyła jej matka). To wszystko nie pomaga jej jednak w zerwaniu ze śląskim dziedzictwem, w szczególności językiem – przodkiń. Wyparte ze świadomości rodzinne traumy kilku pokoleń kobiet odbijają się poważnie na jej zdrowiu – Katarzyna (wychowana w domu, w którym zamiast przytulić dawało się dziecku jeść) cierpi na anoreksję, chorobliwie kontroluje liczbę przyjmowanych kalorii oraz międzyludzkich kontaktów. Zaburzenie pozbawia ją także miesiączki, która stanowiła przekleństwo babek i ciotek (wystarczy przypomnieć wszystkie tradycyjne przesądy związane z miesiączkowaniem i dodać do nich konieczność ciężkiej pracy fizycznej wśród mężczyzn, bez dostępu do środków higienicznych). Jedyny facet, którego bohaterka „Lucypera” na moment obdarza uczuciem, zostaje porzucony zaraz po tym, jak proponuje, by pomyśleli o dziecku (dziecko to krew i przekazanie traumy kolejnym pokoleniom). Dopiero śmierć babki i związana z nią konieczność pojawienia się na pogrzebie odmieni jej życie. Sprawi, że „pusta” dotąd Katarzyna „napełni się treścią” – uzna swoją historię i miejsce w sztafecie pokoleń. Nad grobem babki bohaterka „Lucypera” dokona przywołania wymazanych gumką historii i rodzinnych obsesji przodkiń. Z jakim skutkiem?

Kilka lat temu Przemysław Czapliński sugerował, że wynikiem rozlewającej się w komunikacji społecznej krytyki rodziny był stopniowy spadek przyrostu naturalnego, choć, oczywiście, literatura nie dokonała tego samodzielnie. Mnożąc projekty skierowane do rodzin z dziećmi, rząd bezskutecznie próbuje odwrócić ten trend, mimochodem przyspieszając wyłonienie się nowej grupy społecznej – boleśnie świadomej, że składa się z obywateli uznanych za „gorszy sort”. Mowa tu oczywiście o Katarzynach – trzydziesto- lub czterdziestolatkach aktywnych zawodowo, często zamożnych i obdarzonych kapitałem kulturowym, ale bezdzietnych. Z biegiem lat narasta konflikt między rodziną rozumianą tradycyjnie a innymi, „gorszymi” jej modelami. U Dziewit-Meller bardzo wyraźnie widać to napięcie. Pierwszoplanowym bohaterem historii jest w gruncie rzeczy państwo, które kształtuje życie rodzinne, ale przede wszystkim – los kobiet. Zarówno wtedy, gdy wysyła Ślązaczki do fabryk i kopalni, obiecując emancypację, społeczny awans i samodzielność, które okazują się złudzeniem, jak i wówczas, gdy dzieli rodziny na dwa wrogie obozy – partyjnych i opozycyjnych, dzietnych i bezdzietnych. Także wtedy, gdy ramię w ramię z rodziną reguluje i penalizuje pozamałżeńskie relacje kobiet z mężczyznami, co prowadzi do konieczności korzystania z usług podziemia aborcyjnego, często z tragicznym dla zdrowia i życia skutkiem.

Bohaterka Dziewit-Meller w pewnym sensie uwewnętrznia ten mechanizm, ucieleśniając (dosłownie, bo do „ucieleśnienia” odsyła jej polegająca na terrorze choroba) jeszcze inny rodzaj represji. Awansując do klasy średniej, Katarzyna zatrudnia do sprzątania swojej amsterdamskiej kawalerki starszą kobietę, rodaczkę, reprezentantkę tradycyjnych wartości, a jednocześnie byłą pracownicę PGR-u, która po transformacji ustrojowej wylądowała na zasiłku. Marylka wspaniale przełamuje liberalne stereotypy o beneficjentach państwowych programów społecznych, opowiadając o losie swojej wsi, w której nawet „pięćset plus ni ma, bo dzieci to tam akurat też ni ma”. Katarzyna, płacąc jej za wyrzucanie niezjedzonego jedzenia, na które kobieta ciężko pracuje, czuje się trochę lepsza. A troskę Marylki o swoje zdrowie utożsamia z „polską tendencją do nieznośnego wpierdalania się w zupełnie nie swoje sprawy”. Podczas gdy w domu Katarzyna poniża kobietę reprezentującą niższą klasę społeczną oraz „wschód”, w przestrzeni uniwersytetu walczy o prawa koleżanek, sprowadzanych przez profesorów do roli asystentek bądź zaparzaczek kawy. Wątek tej relacji, wbijający szpilę w klasowość współczesnej lewicy i jej tożsamościowy charakter, jest jednym z bardziej udanych w powieści.

Bohaterkami „Od jednego Lucypera” są dziewczęta, które w każdym pokoleniu (a poznajemy tu losy matki Katarzyny, jej babci oraz kluczowe dla powieści – ciotki Marijki) pragną żyć pełniej, inaczej, zmienić swoje przeznaczenie. W poszukiwaniach własnego modelu życia spotyka je jednak więcej rozczarowań niż satysfakcji. Warto odnotować, że to nie najbliższy mężczyzna jest tym, który kobietę krzywdzi czy wręcz „pożera”, jak w napisanej ponad pół wieku temu – klasycznej dla literatury traktującej o anoreksji – „Kobiecie do zjedzenia” Margaret Atwood. Mężczyźni Dziewit-Meller są wierni, spolegliwi, dość zresztą nijacy, pozostają w cieniu swoich żon i partnerek. Krzywdzące dla bohaterek są historia, praca i jej porządki, wreszcie – inne kobiety.

W wywiadach towarzyszących wydaniu książki Dziewit-Meller podkreśla autentyczność powieściowych zdarzeń, także tych dotyczących braku solidarności czy wręcz okrucieństwa, do jakiego dochodzi między kobietami. „Czy można być aż tak bezduszną, nieuważną i pijaną, żeby zrobić rodzącej kobiecie lewatywę wrzątkiem?” – pyta na łamach „Wysokich Obcasów” Aleksandra Klich, odnosząc się do tragicznego momentu narodzin Katarzyny. „Nie wierzysz?” – odpowiada autorka. „Redaktorka mojej książki też nie wierzyła, zaproponowała, żeby wyrzucić tę scenę z książki, bo, jak powiedziała, jest «tak nieprawdopodobna, że aż groteskowa». A to prawdziwa historia. (...) Włożyłam tę historię do książki, bo zawsze chciałam ją opowiedzieć – delikatnie, tak, żeby nie zrobić krzywdy cioci”. W tej rozmowie Dziewit-Meller dokonuje zresztą trafnej interpretacji swojej powieści, przyznając, że ciało Katarzyny posłużyło jej jako „pojemnik na opowieści o ciele kobiet, które były przed nią”. Niestety tak szczelnie obudowana zarówno prywatnymi, jak i wyszperanymi m.in. w katowickim IPN historiami bohaterka (każdy rozdział zamyka tu fragment dokumentu z epoki) jest ostatecznie niewiarygodna. Może być interesująca, gdy obnaża współczesne relacje władzy. Gdy jednak w jej imieniu autorka łapczywie sięga do archiwum, prawda wygrywa nad literaturą, rozmywając postać protagonistki oraz konstrukcję powieści.

Historie przodkiń Katarzyny poznajemy z retrospekcji wszechwiedzącego, będącego zawsze krok przed bohaterką narratora. To sprawia, że nie mam jako czytelniczka szansy na silne przeżycia będące jej udziałem – jestem nieustannie spojlowana. Między istniejącymi jakby niezależnie od siebie członkami rodziny nie ma żadnego konfliktu. Nie ma po prostu na niego miejsca – dzieje się tutaj zbyt wiele w myśl wyłożonej w rozmowie z Klich zasady, że „jeśli wypowiemy na głos wszystko, co się wydarzyło, nic złego nam się już nie przytrafi”. Czytelnikowi nie przytrafia się wobec tego nic ciekawego, ponieważ autorka nie pozostawia dla niego żadnego pola interpretacyjnego, żadnej chwili na wątpliwości czy domysły. Bohaterka, która spaja wszystkie wątki, prowadząc do ich symbolicznego zamknięcia i nadmorskiego katharsis na krańcu Europy, musiała zostać skonstruowana tendencyjnie, by uratować tezę, podaną zresztą przez Dziewit-Meller w cytowanej rozmowie: „Mnie w pożegnaniu się z przeszłością, otwarciu na lepszą siebie pomogło urodzenie dzieci. Musiałam na nowo – szczerze i uczciwie – przyjrzeć się rolom, w tym roli matki, roli rodzica, w ogóle konceptowi rodziny”. Cóż, własne doświadczenie dla fikcji może być czasem – jak słusznie przestrzegała redaktorka – „nieprawdopodobne”. Ja w każdym razie nie wierzę, że pełna złości i niechęci wobec najbliższych, aspołeczna, cierpiąca od dzieciństwa na niepoddającą się leczeniu, oporną na wieloletnie terapie anoreksję Katarzyna nabiera z dnia na dzień apetytu, poznając ukrywaną przez najbliższych historię ciotki. Nie wierzę, że zaraz potem zupełnie bezboleśnie wchodzi w związek z porzuconym wcześniej Janem i zyskuje chęć na posiadanie z nim dziecka. Czy wystarczy włożyć kij w szprychy rodzinnego kołowrotka niedomówień, by nasze problemy, uprzedzenia, „niezałatwione latami sprawy” zniknęły jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki?

Co więcej, takie zakończenie sprawia, że dotychczasowe dolegliwości Katarzyny przybierają w oczach czytelniczki formę histerycznej fanaberii, kaprysu, któremu bohaterka niepotrzebnie próbowała zaradzić wymyślnymi lewackimi środkami – emigracją, terapią, sprzeciwem wobec posiadania dzieci. Wszystkie jej wcześniejsze wybory zostają w finale powieści niebezpiecznie zepchnięte w stronę choroby. Ratując rodzinę, Dziewit-Meller bardzo łatwo poświęca zaprezentowaną na początku powieści złożoność charakteru swojej bohaterki.

Zamiast oczekiwanej emancypacji i dopuszczenia do głosu trudnych politycznych emocji kobiet mamy kompensacyjny finał właściwy happy endom konserwatywnej Jeżycjady, w której klęski życiowe spadały na nicponiów wyrzekających się życia rodzinnego. To wyzwolona odkryciem prawdy płodność pozwala na harmonijne pogodzenie własnej natury (ciała) z kulturą (życiem społecznym). Ona także skutecznie opanowuje emocje, w tym gromadzony latami autodestrukcyjny gniew. Czy nie jest to aby forma niedojrzałej lojalności wobec naszych matek?

Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL (Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych).