Wydawało się, że radykalna jak na polskie standardy fantazja o życiu wielkomiejskiej cyganerii wypaliła się niegdyś w króciutkiej acz głośnej erupcji felietonistycznego talentu Poli Dwurnik. Wystarczyło siedem lekko nadkrojonych francuskich serów w roli opieszale trawionego przez artystkę popołudniowego śniadania przy Oranienstrasse („dopiero kiedy poczuliśmy nagłą, obezwładniającą senność, zorientowaliśmy się, że minęło sześć godzin”), by nawet w czytelniku „Wyborczej” obudził się iście ewangelicki duch. I gdy po wszystkim zdawało się, że oto całkiem nowa, roztropna i cnotliwa polska klasa średnia dumnie świętuje koniec epoki podległości, a modni publicyści mogą uroczyście przegnać wiszące, najbardziej nad Warszawą, postkomunistyczne widmo zgniłego Zachodu, nagle okazuje się, że w narodzie duszny berliński kompleks wcale nie zaginął. Więcej: jego kontestacja jest niemodną pozą, brak pozy – towarzyską nieuprzejmością, a od neoliberalnej gęby nie ma ucieczki jak tylko w inną neoliberalną gębę. Tyle że, powiedzmy sobie szczerze, nikt się do tej ucieczki tak serio nie zrywa.
„Nieuprzejmość” Katarzyny Kochmańskiej to impulsywne i dość swobodne, także formalnie, skrzyżowanie scenariuszy filmów Leny Dunham (perypetie bezdzietnych przyjaciółek krążących wokół kilku modnych galerii sztuki oraz knajp), publicystyki Kamila Fejfera (przyjaciółki pracują głównie na zleceniach i śmieciówkach) oraz prozy Natalii Fiedorczuk-Cieślak (z jej upupiającym i asekuranckim zwyczajem uprzedzania czytelnika o tym, jak należy czytać tekst). Kochmańska uprzejmie wyróżnia czytelnikom w kluczowych partiach swojej książki słowo „nieuprzejmość” (kapitalikami), a także pospiesznie, bo już po pierwszym rozdzialiku, zawiadamia, że historia została rozpoczęta w momencie nietaktownie wręcz przypadkowym. Z podnieceniem odkrywam kolejne wyłożone wprost, niczym w najlepszej powieści Fryderyka Skarbka, zasady – akcja „Nieuprzejmości” nie będzie posuwała się naprzód ani też posiadała żadnych punktów zwrotnych. „To już nie jest ta epoka”, moi drodzy, by spodziewać się po lekturze tak archaicznych rozwiązań. Szczęśliwie dla zawiedzionych bądź mniej lotnych czytelników pojawia się ratunek – otóż w książce Kochmańskiej „całości” szukać należy w „drobiazgach” i „błyskach”. Nawet jeśli jest to zadanie z kategorii niewykonalnych, udaje mi się znaleźć intensywne lśnienie autorskiej samoświadomości zaczajone w zdaniu, które swoją drogą zręcznie także „Nieuprzejmość” streszcza: „Wszyscy się obgadują, kłócą, rozstają, a potem szwendają się po mieście z obgadanymi wcześniej osobami”.
To przede wszystkim książka o głodzie. Głodzie uznania i potrzebie przynależności do niezaangażowanej, chłodnej wielkomiejskiej cyganerii brzydzącej się w równym stopniu biedą i mieszczańską skrzętnością. Próba zaspokojenia tego głodu sprawia, że wszystkie wybory są u Kochmańskiej pozorne, a jedyny bunt, na jaki stać jej bohaterki, polega na wydawaniu pieniędzy w ilości większej niż realnie posiadana. Symbolem emancypacji z pogardzanej mieszczańskiej nijakości może być na przykład zamówienie dość nijakiego, a przede wszystkim – niezapewniającego nasycenia – kawałka dorsza pod chmurką „z żabich rzygowin” w jednej z modnych restauracji w Koszykach. I o ile bohaterka Kochmańskiej szczerze gardzi przechadzającymi się tam przedstawicielami klasy średniej w ich charakterystycznych przyciasnych puchowych kurteczkach, jednocześnie przepłaca za swoje miniaturowe, niesmaczne danie z trawą szczypiorkową. I uświadamia czytelnikowi, że oto przechodzimy jako społeczeństwo od modelu konsumpcji czysto statusowej, w której manifestowaliśmy własną wyższość przy pomocy samochodu czy markowych ciuchów, do modelu, w którym wyróżniamy się sposobem i miejscem konsumowania szeroko rozumianej kultury. Inaczej mówiąc – tym, gdzie i jak spędzamy wolny czas. Na tym polega cała opowiedziana przez Kochmańską obyczajowa rewolucja.
Katarzyna Kochmańska, „Nieuprzejmość”. Wydawnictwo Krytyki Politycznej, 288 stron,
w księgarniach od listopada 2018
Bohaterki „Nieuprzejmości” konsumują przede wszystkim doznania. Co więcej to, jakie doznania konsumują, z miejsca zostaje poddane wartościowaniu i ocenie przez całe środowisko. Narratorka Kochmańskiej, Maria, i jej przyjaciółki obciążone są niezbywalnym przymusem bywania i komentowania, a także absurdalnym przymusem nabywania (przedmiotów, których nie potrzebują, najlepiej w Berlinie albo Nowym Jorku) i wydawania (pieniędzy, których nie mają). Spędzanie wolnego czasu nierozerwanie wiąże się z wydawaniem pieniędzy. Unikanie wydawania grozi posądzeniem o biedę, prowincjonalizm oraz ignorancję. Bohaterki Kochmańskiej funkcjonują w rzeczywistości, która jednocześnie wymusza na nich konsumpcję oraz ostentacyjny brak w tę konsumpcję zaangażowania. Role są z góry ustalone. Gdy Maria robi sobie selfie podczas jednego z protestów pod Sejmem, zaniepokojona zastanawia się, „czy to już czas, żeby zapisać się do jakiejś partii, organizacji”, być może „nie można już być taką osobną i tylko podpisywać petycje, dawać wyraz swoim poglądom w mediach społecznościowych”. Każda forma przywiązania budzi u niej lęk.
Scena pod Sejmem mówi o czymś jeszcze. Otóż gdy trzy lata temu wybuchł spór o Trybunał Konstytucyjny, dziwiono się, że wielu Polaków wzruszyło ramionami. Tymczasem, jak udowadnia w swojej najnowszej książce „Koniec pokoleń podległości” Jarosław Kuisz, większość obywateli nie wiedziała po prostu, również z powodu braku jakiejkolwiek polityki informacyjnej państwa, czym Trybunał Konstytucyjny jest. Poza tym pielęgnowany przez lata mit Zachodu utrzymywał w nas wiarę, że automatycznie staniemy się tacy jak Francja czy Niemcy, a wszelkie problemy, z którymi wkroczyliśmy w demokrację, rozwiążą się same, bez naszego udziału i opowiadania się po którejś ze stron – jak chciałaby Maria. Zasadniczym tłem „Nieuprzejmości” Kochmańskiej jest „sytuacja polityczna, która w każdej chwili może się stać osobista, bo to, co się teraz dzieje, wywodzi się z najgłębszych pokładów naszej nieświadomości, w którą już nikt nie wierzy”. Jest to, wśród wielu fragmentów infantylnych, bezprzedmiotowych bądź niemożliwie dętych, prawdopodobnie najbardziej lotna myśl tej książki. Choć dla tych, którym dane było dotrwać do finałowych scen „Wołynia” Smarzowskiego i „Smoleńska” Krauzego, sugerujących „metafizyczną” ciągłość między II a obecną Rzeczpospolitą, nie będzie to także myśl nowa. Rzeczywistość, której doświadczamy, jest dla wielu „przebłyskiem” możliwego upadku państwa.
„Nieuprzejmość” to także książka, która mimochodem próbuje opowiedzieć o nieprzepracowanej wojennej traumie naszych rodziców i dziadków. „Ojciec przekazał mi wojnę”, myśli Maria. Doświadczenie, którego chaotyczny zapis pojawia się u Kochmańskiej, jest poza tą deklaracją zupełnie na poziomie fabuły nieuzasadniony i niewidoczny (ale nie zapominajmy, że to przecież proza na bakier z zasadami). Kochmańska odwołuje się tu do wywiedzionej z tekstów Marianne Hirsch teorii postpamięci, zgodnie z którą obrazy przekazywane przez rodziców i dziadków, nawet jeśli nie pochodziły z bezpośrednich doświadczeń czy osobistych przeżyć, są tak silne, że potraktowane zostają przez kolejne pokolenia równie realnie jak samodzielnie zdobywane wspomnienia („ta bieda i żal ciągną się aż do mnie, ja to dziedziczę”). Co więcej – czasem nieświadomie zostają przetworzone i przeżyte na nowo. Dlatego, jak sądzę, bohaterka Kochmańskiej co jakiś czas budzi się „z przemyśleniami na temat wojny i reakcji na przemoc”, które jej „ojciec przeniósł na rodzinę”. Stąd blisko także do popularnego w naszej literaturze (patrz: „Paris, London, Dachau” Agnieszki Drotkiewicz), znakomicie kontrowersyjnego porównania miłości do komory gazowej, które obecne jest, a jakże, w „Nieuprzejmości”.
Nie-opowieść Kochmańskiej ma najwyraźniej pozostawić czytelnika z lekkim dysonansem poznawczym oraz poczuciem, że obcuje ze współczesnym człowiekiem bez właściwości, idealną Panną Nikt. W dobrej wierze zakładam, że właśnie taki zamysł stoi za wszechobecnymi w tej prozie ustępami w stylu:
W Rossmanie kupiłam pastę do zębów i balsam do ciała. Pastę kupuję zawsze tę samą (przynajmniej z głowy zastanawianie się nad marką pasty do zębów, oczywiście ta pasta może zniknąć z rynku i wtedy problem, ale na razie spoko). I też wiem, jaki balsam kupić. Teraz jest zima, grzeją kaloryfery, skóra swędzi, balsam musi być tłusty. Przez chwilę czuję się zaniepokojona, bo nie mogę znaleźć tego konkretnego balsamu, po który przyszłam. Ale jest, znalazłam, uff.
Niech będzie, że Kochmańska postanowiła zrobić nam wszystkim zmyślną „nieuprzejmość”, pisząc rzecz do bólu trywialną, pełną pospolitych koleżeńskich zwierzeń, codziennych nieszczęść i że „oczywiście to jest banalne” z założenia, ponieważ pełni rolę manifestu zbędności wymierzonego przeciwko mieszczańskiemu przekonaniu o tym, co zapisu „godne”. Nawet jeżeli, to jest to gest na tyle sfatygowany, że autoironiczna kpina Kochmańskiej pozbawiona jest niestety zamierzonej mocy. Mimo wszystko bronić będę niekoniecznie modnego dziś przekonania, że choć literatura wpisana jest w kontekst kulturowy, nie powinno się jej postrzegać jedynie jako socjologicznego komentarza oraz wypadkowej zjawisk pozaliterackich – dobra książka zasadniczo różni się od książki słabej. I nawet wmontowanie kilku publicystycznych błyskotek niewiele tu pomoże.
Tekst powstał we współpracy z Krakowskim Biurem Festiwalowym, organizatorem Nagrody Conrada za debiut literacki, przyznawanej w ramach programu Kraków Miasto Literatury UNESCO.
Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL (Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych).