Da się kupić poradniki, które zalecają, by za każdym razem, gdy w sobotę rano bierzemy do ręki jakiś przedmiot, poświęcić mu nieco więcej uwagi niż zwykle. Obejrzeć tak, jakbyśmy mieli go komuś opisać po raz pierwszy, i pomyśleć na przykład: „Trzymam ciężkie naczynie wypełnione gorącym płynem, które parzy wierzchołek wskazującego palca, a potem także usta” albo „Głaszczę szorstki łepek śpiącego psa. Jakie to uczucie?”.
Zanim mindfulness, czyli trening uważności, na dobre się u nas przyjął, został skompromitowany jako moda dla mieszczuchów, przedmiot drogich, wymyślnych kursów. Tymczasem praktykowany po swojemu, wymagający nie tyle pieniędzy, ile czasu i konsekwencji, może posłużyć rozbudzeniu większej empatii wobec innych – ludzkich i nieludzkich. Może także zmienić nasz sposób postrzegania ciała, doświadczania go niekoniecznie tak, jakby było pozbawioną czucia powierzchnią do oglądania i pożądania (tego zwykle pragnie nasze oko). Dotykana skóra zyskuje fakturę, lepkość, łaskoczące opuszki palców owłosienie, zagłębienia i zmarszczki, ciepłe pulsowanie, wilgotne otwory. Ale przecież nie musimy dotykać wyłącznie palcami.
Podobną lekcję – porzucenia kontemplowania powłoki rzeczy i zwrócenia się ku ich doświadczaniu – proponują Karol Gromek (filozof i polonista, doktorant poznańskiego Uniwersytetu im. Adama Mickiewicza) oraz Marcelina Obarska (teatrolożka, doktorantka Uniwersytetu Warszawskiego) w książce „Historie dotyku”. „Lekcje” czy też „korepetycje z uważności” to możliwe, ale na pewno nie wyczerpujące określenia dla tej książki. Na „Historie dotyku” składają się 702 fragmenty o różnej długości, odmiennym ciężarze i charakterze. Numeracja umożliwia ich nielinearną lekturę, czasem fragmenty wprost odsyłają do siebie. To wyraźne nawiązanie do „Gry w klasy” Julio Cortázara – książka Argentyńczyka zdaje się jednym z ważnych punktów odniesienia zarówno w kwestii organizacji, jak i prób poszukiwania rytmu tekstu przez autorów. Ale lektur oraz inspiracji – filmowych, filozoficznych (od Arystotelesa po Levinasa), malarskich czy antropologicznych – jest tu całe mnóstwo.
Karol Gromek, Marcelina Obarska, „Historie dotyku”. słowo/obraz terytoria, 212 stron, w księgarniach od lutego 2023
Liczba 702 uświadamia, jak bardzo niepowtarzalne i odmienne mogą być historie odnoszące się do doświadczania za pomocą dotyku. Zamknięcie książki na nieokrągłej liczbie wskazuje na umowność końca (a jednocześnie sam ostatni wpis stanowi zapowiedź pewnego początku), a dwójka na końcu przyjemnie drażni. Im wyższa liczba, tym coraz bardziej prywatne są opisywane doświadczenia. Choć niewykluczone, że obcując z Obarską i Gromkiem przez wiele dni w tak intymnej relacji, poczułam (pozwolili mi to poczuć), jakbym poznała ich bardzo dobrze.
Z początku o narratorach wiemy tylko, że to On i Ona. Co ważne, fragmenty pisane przez Nią i przez Niego nie następują naprzemiennie i można się w tym czasem pogubić, co ma też swoją dodatkową wartość, kiedy nie wiemy, kto kogo albo czego dotyka. Czasem do Niego należy kilka, a do Niej tylko jeden fragment. Czasem z Nią spędzamy kilka kwadransów, zanim trafimy na Jego kawałek. Poznajemy imiona ich kochanków, szczegóły relacji z rodzicami i przyjaciółmi, więcej wiemy o zwyczajach, preferencjach, sympatiach. O tym, jak zasypiają, jak się całują, co lubią robić w łóżku. Jak lubią być dotykani i jak chcą dotykać innych. Znajdziemy tu ustępy eseistyczne, ale też homoerotyczne opowiadania – opisy pierwszych fizycznych zetknięć, pocałunków, seksu.
„Historie dotyku” mogą zatem służyć jako kurs codziennej uważności, ale też podręcznik ars amandi. Jest tu sporo doświadczeń, które bywają udziałem każdej i każdego z nas, a czytanie o nich sprawia, że gdy kolejnym razem wsadzimy palucha do albo w (tu proszę sobie wyobrazić dowolnie przyjemne albo mniej przyjemne miejsce), zrobimy to jakoś inaczej. Można też czytać książkę Gromka i Obarskiej jako tom haiku. Osobiście najbardziej lubię w niej (poza niezwykle sensualną erotyką) właśnie te najkrótsze fragmenty, pisane bezosobowo, na przykład: „Pot na ekranie telefonu w gorący dzień” (178), „Ugniatanie ciasta” (220), „Drażnienie palcem gardła, by szybciej zwymiotować” (272), „Dłoń na kolanie w taksówce” (295), „Siodełko wbijające się w tyłek” (581), „Zabawa w berka” (614), „Wstyd przed dawnymi dotykami. One zbrzydły” (689). Te zdania i równoważniki zdań stoją blisko takiej poezji, która pragnie odczuwać po raz pierwszy, z całą świeżością inicjacji. Każde z tych oznajmień zawiera w sobie zamkniętą opowieść, która puchnie pod wpływem lektury, obrastając we wspomnienia, fantazje, dreszcze podniecenia albo wstrętu.
Skądinąd w miarę lektury puchnie też okładka „Historii dotyku”, zaprojektowana przez Zuzannę Leśniak. Szarobeżowa, minimalistyczna i szorstka, z wypukłymi literkami tytułu, zbiera ślady kolejnych lektur, odciski palców, gniecie się i zarysowuje. Nie polubią jej miłośnicy trwałych opraw i lśniących obwolut. Może dlatego, że uświadamia pracę ciała, krzątactwo wokół bycia.
Albo dlatego, że „dotykanie stało się niepewnym ekscesem” (355). Jeśli dotykam, to w jakiś sposób przekraczam – barierę fizyczności, ale też porządki narzucone przez oko, kulturę wojeryzmu. Przekraczam, a więc zostawiam w czymś albo kimś coś z siebie. Takie naruszenie nie dokonuje się bezkarnie (o czym wiemy choćby z obszernych „Historii oka” Tomasza Swobody). A skoro oko było bardzo długo podstawowym organem klasycznego oglądu świata, jedno z pytań odwracających ten wektor poznania brzmiało: w jaki sposób naoczność zmienić w dotyk, jak odejść od chłodnej, zdystansowanej analizy na rzecz zaangażowania? Obarska i Gromek podjęli bardzo osobistą próbę odpowiedzi, 702 razy.