Sytuacja, która jeszcze kilka miesięcy temu uchodziłaby za odpychającą ze względu na tęgie rozmiary monotonii, dziś jest aż nazbyt powszednia – oto facet przez dziesięć dni nie wychodzi z domu, nigdzie. Tyle co wyrzucić śmieci. Zakupy w pobliskich delikatesach robi przez internet, z błyskawiczną dostawą (marzenie!). Co ciekawe, nie wygląda na podduszonego narzuconą sobie wbrew higienie życia psychicznego kwarantanną. Jest zorganizowany, skupiony, nie śpiewa na balkonie. Obce mu są wymięte dresy i siedzące prace zdalne. Bladym świtem, w świeżej koszulce i trampkach, z kubkiem kawy w ręku, pilnie obserwuje przez okno coraz intensywniejsze osiedlowe życie. Co ciekawsze momenty uwiecznia na zdjęciach. Wynajęte na czas odosobnienia mieszkanie, poza ustawionym na statywie sprzętem, pozbawione jest rzeczy osobistych, śladów udomowienia. Schludne i doskonale przeciętne w swych ciepłych beżach, wygląda na wyjęte z katalogu wnętrz oddawanych przez dewelopera pod klucz. I tylko stojąca na parapecie mizerna szeflera zdradza jednostajność uporczywie mijających dni samozwańczego samotnika. Stąd już po kilkudniowej izolacji (znamy to, znamy!) szeflera dostaje w prezencie elegancką zieloną konewkę, a spragniony towarzystwa osiedlowy eremita rozważa zaproszenie na wino dostawcy zakupów. Wkrótce dowiadujemy się (chyba tyle mogę zdradzić bez obawy o ujawnienie clou całej intrygi), że powodem decyzji o dobrowolnym zamknięciu jest mieszkająca w bloku naprzeciw młoda kobieta. To ją przez „okno na podwórze” obserwuje opiekun szeflery. Odpowiedź na pytanie o to, kim ona jest, dostajemy szybko. Na rozstrzygnięcie, co wyniknie z obserwacji, czekamy do ostatniej strony najnowszej powieści Zośki Papużanki.
Zośka Papużanka, „Przez”. Marginesy, 296 stron, w księgarniach od kwietnia 2020
Wszystkie pojawiające się skojarzenia z tekstami czy filmami, których bohater jest wojerystą amatorem, a których fabuła zostaje zredukowana do minimum, są oczywiście zasadne. Chwyćmy za pierwszą z brzegu „Żaluzję” Alaina Robbe-Grilleta, w końcu u niego także patrzymy „przez” (tytuł i słowo klucz powieści Papużanki) zazdrostki, tyle że zamiast plantacji bananów autorka podrzuca nam ironicznie zaniedbaną parapetową roślinkę. Ale jakkolwiek bogata byłaby nasza dookreślająca tę historię inwencja, nie nacieszymy się nią długo. Autorka szybko podpowiada wszystkie nobliwe realizacje, na których zostaje ufundowany tekst powieści („Okno na podwórze”, „Siedem”, „Żaluzja”), a następnie wyjaśnia, że szczątkowa akcja opartego przede wszystkim na opisach codzienności utworu jest intencjonalnie spowalniana. Szkoda, moja ciekawość w tym miejscu wiotczeje jak liście przegrzanej szeflery. Nawet jeśli nie miałabym pojęcia, kim są Alfred Hitchcock i Alain Robbe-Grillet – lepiej bawiłabym się w starciu z bezwładem powieściowej materii.
Trudno, wbrew deklaracjom i tak dzieje się w tej prozie całkiem sporo. Obserwacja szumów, zlepów i ciągów życia w luksusowym mrówkowcu rozproszona zostaje całkiem wartkimi retrospekcjami z zawiązywania się pewnej damsko-męskiej relacji, a następnie – nagłego rozstania. Poznajemy wszystkie te drobiazgi i głupstewka, które złożone do kupy decydują o zniechęceniu i rozpadzie pożycia. Ona ma słomiany zapał, niczego nie kończy. Zapomina o zakupach, dokręcaniu słoików, wyjmowaniu prania. Rozkojarzona nie chowa odkurzacza, nie domyka lodówki. Wszędzie rozstawia kubki z zimną kawą. Jest dynamicznym, nieokiełznanym procesem, żywiołem, dzianiem się. Symbolizuje życie, a więc, na planie powieści, akcję. On jest nałogowym fotografem, pracoholikiem, nieustannie patrzy „przez”. Zamyka jej życie w kadrach, ramkach, sztywnej formie. Czasem, co doprowadza ją do szału, poprawia w Photoshopie kolor oczu. Gardzi niedoskonałością, więcej niszczy, niż ocala. Widzi intensywniej i dlatego dostrzega w jej zachowaniach wciąż te same, powtarzające się figury. Bo przecież życie składa się właśnie z takich wskrzeszanych dzień po dniu figur, gestów, nawyków. Ta dwójka reprezentuje odwieczny i konfliktowy związek żywiołu niedomkniętej codzienności ze sztuką, która próbuje ją okiełznać, ubrać w napięcia, kompozycję. I wreszcie – skryć swoje pośrednictwo w przedstawieniu świata, ofiarowując iluzję prawdziwego, niezapośredniczonego doświadczenia.
Dostajemy więc od Papużanki powieść autotematyczną, której specyficznie prowadzone wątki wiodą nas niczym nić Ariadny wprost do tradycji francuskiej nowej powieści. Jej celem jest zbadanie możliwości i granic świata przedstawionego. Stąd, niczym w oku kamery czy aparatu, poszczególne elementy tego świata mają się nam jawić jako równe sobie. Ta pozorna transparentność założeń autorki jest oczywiście chytrze, na zimno wykalkulowaną ściemą. W „Żaluzji” Robbe-Grilleta przestrzeń miała symbolicznie niszczyć czas. Jej opis zaprzeczał także swojemu podstawowemu zadaniu: nie pozwalał niczego „naprawdę” zobaczyć, uciekał z referencji. „Przez” – które już swoim tytułem do tego założenia nawiązuje, zwracając uwagę na niezbywalność medium – próbuje używać rozpoznanych przez ten gatunek narzędzi. Nie jest jednak, powiedzmy sobie szczerze, tak drobiazgowo skonstruowane jak wielopiętrowe, klasyczne realizacje nouveau roman, „Gumy” czy „Podglądacz”. U Robbe-Grilleta doświadczenie świata przedstawionego spełniało się przede wszystkim w obnażonym akcie pisania, ponawianych próbach niemożliwej deskrypcji, a następnie – podjętym przecz czytelnika momencie lektury umożliwiającym zawikłane niczym labirynt w „Gumach” interpretacje.
U Papużanki cały koncept pracy z rzeczywistością symbolizują zajęcia fotografa oraz jego relacja z obserwowaną kobietą. Tematem powieści jest zniekształcające, zastępujące życie „medium”, a dokładniej – aparat, którym bohater próbuje nadawać formę niedomykającej się jak lodówka rzeczywistości. Pokazuje rzeczy, by za chwilę je zniszczyć. Rozmywa świat w kopii, powtórzeniu. Odwoływanie się do tej metafory – starej skądinąd jak sama fotografia, która zawsze majstrowała w świecie przedstawionym, retuszując go, koloryzując, kłamiąc – wydaje się nie tylko do bólu wtórne, ale też – w roku 2020, gdy publiczność europejskich stolic jeszcze kilka tygodni temu bawiła się na koncertach wskrzeszonej Whitney Houston – anachroniczne. Ewa Kuryluk już na początku lat 80. w książeczce poświęconej hiperrealizmowi pisała, że „w odpychających swoim chłodem, beznamiętnych odbiciach odbić amerykańskich hiperrealistów tkwi więcej prawdy o świecie zreprodukowanym niż w tzw. sztuce zaangażowanej, tak jak o fetyszyźmie zajmującym miejsce metafizyki więcej od protestsongów mówi wzorowana na bluesach piosenka Janis Joplin”. Żyjemy w świecie zreprodukowanym. O co więc po raz kolejny kruszyć nomen omen kopie?
U Papużanki reprezentowana przez bohaterkę (oczywiście Weronikę, łac. vera icon – prawdziwy obraz) rzeczywistość jest „oporem optycznym”. Kluczowy jest akt fotografowania oraz sposób, w jaki kształtuje on naszą wrażliwość czy, jak pisze Papużanka, „czułość”. Bo czułość to „wartość, liczba”, można ją „dobrać i ustawić” jednym ruchem. Brzmi to jednak dość krytycznie. Tymczasem dobrą metaforą tych procesów wydaje się pantomimiczna partia tenisa z finałowej sceny nagrodzonego pół wieku temu Złotą Palmą w Cannes „Powiększenia” Michelangelo Antonioniego, którego bohaterem był, a jakże, fotograf. Mecz odgrywają w filmie mimowie, którym doskonale wytrenowana pamięć ciała pozwala bez namysłu chwycić niewidzialną piłkę, a następnie szybkim, pewnym gestem podrzucić ją i zręcznie zaserwować. Po szybkim ruchu kamery i wzroku skupionych wokół kortu gapiów domyślamy się fachowych smeczy i niespodziewanych dropszotów. Ciszę tnie świst piłki, rytm wyznaczają jej pacnięcia w naprężone struny niewidocznych rakiet. I naraz, zbyt mocno wybita z backhandu piłka pokonuje ogrodzenie, lecąc daleko poza kort, wprost pod stopy przyglądającego się grze fotografa. Zanim bohater Antonioniego rozpłynie się w kadrze (proszę o scenie zniknięcia koniecznie pamiętać, czytając nową Papużankę!), ujawniając widzowi, że miał do czynienia z iluzją, nastąpi jeszcze krótka chwila rozstrzygająca o podjęciu gry.
Gdy piłka akcji potoczy się wprost pod jego nogi, z bezpiecznej pozycji obserwatora bohater powieści Papużanki zostaje niespodziewanie przeniesiony w samo centrum zdarzeń, na drugą stronę szklanego oka. Czy podejmie grę? To moment rozpoznania i konfrontacji. Jakby ten, kto zajmuje się ustawianiem reflektorów w teatrze, stanął nagle w ich świetle. Obserwator staje się przedmiotem obserwacji. Maurice Blanchot, pisząc o prozie Robbe-Grilleta, nazwał to ślepą plamką opowieści. To „puste centrum” stanowi sedno konstrukcji dzieła: wszystkie wydarzenia zdają się do niego prowadzić, odwoływać i wokół niego gromadzić, przez co powieść zyskuje zmyślną, koncentryczną formę, odbija się w sobie.
Ta koncepcja także zostaje powielona przez Papużankę, co czyni powieść nałożonym na przykurzony obiektyw nouveau roman szkłem, przez które przyjrzeć się możemy, z dystansu, dawno odkrytym porządkom i regułom. Po prawdzie – im więcej narzędzi, tym mniej widać. Czy o taką zabawę chodziło? Sens budowania narracji na nowo problematyzujących rozpracowane już doskonale idee ginie w ślepej plamce moich interpretacyjnych możliwości.
Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL (Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych).