Różowa rewolucja
fot. Maciej Andrzejewski, kostium: Kacper Szalecki

23 minuty czytania

/ Muzyka

Różowa rewolucja

Rozmowa z Jackiem „Bielasem” Bieleńskim

Różowe Czuby były projektem nieprawdopodobnym. Muzycy peerelowskiego mainstreamu, z Marylą Rodowicz na czele, stworzyli jednorazową kreację przypominającą, również z wyglądu, najśmielsze produkcje post-punkowego zespołu Devo. Pomysłodawcą był legendarny łódzki freak

Jeszcze 6 minut czytania

Dawno temu, zanim nastały czasy YouTube’a, gdzieś na dnie mojej dziecięcej podświadomości majaczyły dziwne upiory w okularach przefiltrowane przez kropkowo-kreskowe efekty rozregulowanego radzieckiego telewizora Rubin. Skandowały przerażające słowa o sadystycznym dentyście wyrywającym mleczaki. Konotacje miałem jednoznaczne – stomatologiczne narzędzia tortur, świdrujące bzyczenie maszyny borującej, przenikliwy zapach chloru i sproszkowanego uzębienia. Te wspomnienia były dla mnie abstrakcyjne jak senny koszmar trzylatka. Do tych wspomnień po jakimś czasie doszła niewiarygodna informacja – chodziło o piosenkę Maryli Rodowicz. Jak doszło do tego, że „Dentysta sadysta” stał się zbiorową halucynacją pokolenia wychowanego na telewizji wczesnego stanu wojennego? W jaki sposób Maryla zmieniła się w polską Ninę Hagen i dlaczego zrobiła to incognito? W czasach, gdy poziom absurdu narracji publicznych mediów przekracza w Polsce wszelkie możliwe granice, a widmo cenzurowania piosenek zdaje się powracać, postanowiłem porozmawiać z mózgiem Różowych Czubów, Jackiem „Bielasem” Bieleńskim. Jeden z pionierów muzycznej awangardy Łodzi lat 80. opowiedział mi o kulisach powstania najbardziej tajemniczego projektu epoki stanu wojennego, początkach znajomości z Marylą Rodowicz, dadaistycznych performansach w publicznej telewizji i na komisariatach, a także o bigbitowo-gitowskim rodowodzie. 
 


KONSTANTY USENKO: Jak objawiła ci się wizja Różowych Czubów? Co robiłeś na przełomie lat 70. i 80. i jak twoje muzyczne drogi skrzyżowały się z Marylą Rodowicz?
JACEK „BIELAS” BIELEŃSKI:
Wtedy jeszcze nie grałem, kończyłem Wydział Scenarzystów w łódzkiej Filmówce. Mieszkałem w Łodzi, zajęcia mieliśmy w Warszawie. Mój kolega, Florek Ciborowski, skrzypek i multiinstrumentalista, grał z Marylą w kapeli jako sideman. Grał z nią dość długo, od końca lat 70. Odwiedzało mnie wielu muzyków, ale ja się raczej zajmowałem pisaniem tekstów. Kiedyś Florek miał przerwę w koncertach, akurat zaczął się stan wojenny. Maryla grała w Łodzi jeden ze swoich ostatnich koncertów i Florek zaprosił ją na imprezę do mnie do mieszkania. Była zima 1982 roku, stan wojenny sprzyjał domówkom – nie było innych opcji, bo wszystko było pozamykane i obowiązywała godzina milicyjna.

Historia Różowych Czubów zaczęła się od wizyty u Marka Nadolnego, kumpla-plastyka w Aleksandrowie Łódzkim, który miał segment i wybudował sobie bimbrownicę. Przyjeżdżam do niego i widzę, że mój kolega Florek już od tygodnia pije bimber z gospodarzem. Ja już wtedy nie piłem, ale paliłem dużo jointów. Siedziałem tam z nimi i nagle poczuliśmy taki wkurw na ten stan wojenny, że postanowiliśmy w środku nocy wsiąść w malucha i pojechać w Bieszczady. Akurat wszystkie pobliskie patrole spały. Udało się nam dojechać nad ranem w góry, tam wytrzeźwieliśmy i trzeba było szybko spierdalać, bo o 22 zaczynała się godzina milicyjna. Próbowaliśmy na komisariatach załatwiać zezwolenia na przejazd – bezskutecznie. Pod kolejną komendą w Sanoku zapaliłem dyma i pomyślałem: idziemy na bezczela. Mówię komendantowi: tu są muzycy Maryli Rodowicz, jedziemy grać koncert dla zaprzyjaźnionej delegacji z bratniego kraju i musimy przejechać. Blef na całego – komendant zajrzał do malucha, a tam leżą jakieś zwłoki na urwanym filmie. Ale udało się! Wydali nam dokument, że patrole na trasie Krosno–Warszawa proszone są o udzielenie pozwolenia na przejazd wyżej wymienionym członkom zespołu Rodowicz. Po drodze dostaliśmy głupawki – nazwaliśmy swój wymyślony zespół Różowymi Czubami i mówiliśmy, że prześladują nas Niebieskie Ukwiały. Powoli zaczęła się rodzić koncepcja, raczej świrowata. I potem naprawdę ruszyliśmy w trasę z Marylą! Tak naprawdę to dzięki niej zaczęła się moja przygoda z muzyką.

Jaka była twoja oficjalna funkcja na trasie w składzie Rodowicz?

Jacek „Bielas” Bieleński

Urodził się w 1951 roku w Łodzi. Poeta, tekściarz, kompozytor, prozaik, scenarzysta filmowy, aktor. Lider grupy Plastic Bag. Autor m.in. scenariusza do filmu „Tanie pieniądze” (reż. Tomasz Lengren, 1985), piosenki „Dentysta sadysta” Maryli Rodowicz i Różowych Czubów czy „Czapki Widki” (manifestacji artystycznej z udziałem m.in. Ultra Violet, artystki ze stajni Andy’ego Warhola). Prawnuk napoleońskiego generała, wnuk przedwojennego wiceprezydenta Łodzi; syn dziennikarki i modelki. „Polski Tom Waits”, „Grzesiuk Piotrkowskiej”, „Książę Nocy”, „Marynarz Łodzi“ – to niektóre z jego przydomków.

Występował m.in. z Tomaszem Stańką, Jorgosem Skoliasem, Stanisławem Sojką i Ziutem Gralakiem (z którym współtworzył trio Pavulon). Jest autorem tekstów do piosenek Gralaka, Włodzimierza Kiniorskiego, Maryli Rodowicz, Justyny Steczkowskiej, Fiolki oraz Wojciecha Waglewskiego.

W 2008 roku ukazał się jego jedyny do tej pory solowy album „Bielas” (wyd. Biodro Records).

Pojechałem po prostu jako kumpel. Zaczęliśmy się wygłupiać z tymi Różowymi Czubami i wtedy Mańka mówi: napisz mi tekst. Jej ówczesny repertuar był klasyczny – „Małgośka” i tak dalej. Chłopaki z zespołu podziwiały Marylę za to, że jest tak kumpelska. Dzięki niej mieliśmy też wjazdy na hotelowe bankiety. Po którymś z koncertów w hotelu zamknąłem się w pokoju, żeby nauczyć się prostego riffu na gitarze – byłem jeszcze zielony, jeśli chodzi o granie. Do tego riffu sam napisał mi się tekst o sadystycznym dentyście. Wkrótce potem ten numer został nagrany w studiu na Woronicza. W samym nagraniu nie brałem udziału – Maryla zaśpiewała, na basie grał Krzysztof Ścierański, na gitarach Andrzej Kleszczewski i Florek Ciborowski. Realizatorem był nieżyjący już Wojtek Przybylski, uważany wtedy za najnowocześniej myślącego producenta, otwartego na nowe muzyczne trendy. „Dentysta” był ich wspólną robotą. Wtedy strasznie długo czekało się na miejsce w studiu. A myśmy w dwa tygodnie od pomysłu, który powstał z alkoholowo-jointowego wygłupu, mieli już nagranie w telewizji.

Jak Różowym Czubom udało się dostać wstęp na Woronicza w tak trudnych czasach?
W stanie wojennym zawsze po dzienniku telewizyjnym występowali znani artyści i każdy próbował uzasadnić tę chorą sytuację. Gdyby nie wystąpili, byliby skazani na artystyczny niebyt. Inni bojkotowali telewizję – a Maryla miała z tym problem. Ja akurat kończyłem szkołę scenarzystów i zastanawiałem się, jak wybrnąć z tej sytuacji, żeby jednocześnie być i nie być. Pomyślałem, że dzięki tajemniczemu zespołowi Różowe Czuby nikt nie przypierdoli się do Maryli, że nie ma jej w telewizji – ale de facto jej nie będzie. Ludzie i tak w większości nie skumali, że to ona. Z Janem Borkowskim, wtedy osobą decyzyjną w Trójce, ustaliliśmy wersję, że niby jakiś tajemniczy zespół nadesłał swoje nagrania na kasecie. W rezultacie „Dentysta sadysta” przebił się do Listy Przebojów.

Skąd wzięły się odjechane pomysły realizacyjne, takie jak metaliczny efekt na wokalu rodem z horroru, kojarzący się z borowaniem zębów? Czołowi muzycy peerelowskiego mainstreamu stworzyli brzmienie przypominające najśmielsze produkcje zespołu Devo i przypominali Devo też z wyglądu. Jakie były inspiracje muzyczne Różowych Czubów i jaką rolę odegrała w tej nowofalowej koncepcji sama Maryla?
Wszyscy słuchali bardzo różnej muzyki i byli na bieżąco. Mańka też nie miała przecież jeszcze siedemdziesiątki. Nina Hagen? Oczywiście, ale nie tylko. Ja uwielbiałem Laurie Anderson, słuchałem dużo reggae i dubu, Kraftwerku i eksperymentalnej elektroniki z Niemiec, Klausa Nomi, ale też Tangerine Dream. Dopiero później do mojego życia wtargnął free jazz – gdy poznałem Kiniora (Włodzimierz Kiniorski) i Ziuta (Antoniego Gralaka).

Wszyscy trąbili wtedy o punku i nowej fali. Czy Różowe Czuby chciały określać się jako grupa postpunkowa? W Łodzi grały już Brak i Rezerwat.
Łódź zaczęła się rozwijać muzycznie po festiwalu Rockowisko 81. Poznałem wtedy chłopaków z Braku i Rezerwatu – ja jestem jednak dużo starsze pokolenie, dla mnie to były szczawie. W 1980 roku miałem już 29 lat, a te młode punki po 17–18. Też nosiłem fryzurę na pasek, ale byłem w innym układzie. Chociaż jak zobaczyłem te nowe zespoły na przeglądzie Prawdziwe Brzmienie Łodzi i dziko wyjącą publiczność, poraziła mnie ich energia. Zrozumiałem, że wreszcie pojawiło się prawdziwie zbuntowane pokolenie, które nie da się kupić – mimo że całe życie miałem do czynienia z różnymi świrami, zwłaszcza w Filmówce. Wychowaliśmy się na surrealistach, na Fellinim i Buñuelu. Kończyłem szkołę filmową i byłem już po rewolucji hipisowskiej w swoim życiu, którą zdążyłem w międzyczasie olać. Moja pierwsza zakrętka była jeszcze w latach 60. – Frank Zappa, The Who, Hendrix i Stonesi słuchani z Radia Luxemburg. Zaczynałem mniej więcej w tym samym momencie co łódzka piosenkarka bluesowa Elżbieta Mielczarek, szerzej znana przede wszystkim z piosenki „Poczekalnia PKP”. A Różowe Czuby? Miały nie tylko być punkowe, ale miały też kończyć punka. Ja w tym czasie miałem już mocny odjazd na klimaty industrialne, uwielbiałem stroje robocze, zamiast torby nosiłem kanister. Szyliśmy sobie różne dziwne mundury – cała Łódź wtedy siedziała w bawełnie, moi koledzy podrabiali dżinsy Lee. A nas kręciły drelichy. W stanie wojennym sporo ludzi chodziło po ulicach w kufajkach. Pamiętam, że zdobyłem taką kufajkę i razem z torbą-kanistrem próbowałem w niej wejść na teren telewizji przy Woronicza. Żołnierze pilnujący bramy patrzyli na mnie spode łba, ale ja i tak miałem przepustkę jako… rzecznik prasowy Różowych Czubów.

Jesteś z generacji pamiętającej początki bigbitu. Czy to prawda, że importowana z Wysp bigbitowa kultura bardziej organicznie przyjęła się w realiach robotniczo-gitowskiej Łodzi niż w Warszawie?
Dokładnie – może dlatego, że każda fabryka miała tu swój klub przyfabryczny. Początkowo bigbit był uważany za obcy element, ale szybko się przyjął. Miałem czternaście lat, gdy widziałem pierwszy koncert Trubadurów w muszli koncertowej parku Poniatowskiego – i po raz pierwszy usłyszałem na żywo gitary elektryczne. Byli ode mnie pięć lat starsi – zapowiadający ich konferansjer ogłosił, że są świeżymi maturzystami. Potem zrobił się szał na bigbit – w łódzkim ŁDK-u regularnie koncertowały Białe Kruki, był też żydowski zespół Śliwki z Liceum Pereca, grał w nich ojciec Marcina Pryta. Część z nich wyjechała do Izraela po 1968 roku. Były też zespoły bardziej podziemne, chuligańskie – składy znane głównie w Łodzi, takie jak Meteory. To było bardziej granie w stronę Stonesów. Wtedy był prosty podział – Beatlesi albo Stonesi.

Czy chuligański odłam bigbitu miał jakiś związek z łódzką subkulturą gitludzi?
Nie, to było przeciwstawne do giterki. Czego słuchały gity? Na Bałutach wciąż popularna była harmonia, jak przed wojną. Coś ci powiem, to była jednak dopiero połowa lat 60. Oprócz tego wszystko, co było ówcześnie na topie – wtedy akurat Czerwone Gitary. Jedynym miejscem w Łodzi, gdzie było można posłuchać nowych kapel, był ŁDK koło dworca Łódź Fabryczna – w soboty grali tam nasi, czyli młodzi bigbitowcy. Były jeszcze Siódemki na Piotrkowskiej 77, ale tam królował jazz. Łódź była jak duża wieś, co chwilę napierdalanki pomiędzy dzielnicami – tłukli się po wszystkich bramach. Nie było jeszcze tych porachunków ŁKS kontra Widzew – liczył się tylko ŁKS, Widzew był wtedy małym klubem. Zazwyczaj po prostu Bałuty albo Chojny ze swoją legendą robiły wjazdy do Śródmieścia. Były postacie legendy, takie jak Abram z Parku Śledzia. ŁDK był niby strefą neutralną – chociaż zawsze były jakieś dymy. Ale przy bigbicie bawili się wszyscy. Kiedyś wjechali goście w garniturach, przyjechali z Chojen na wojnę, całymi nabitymi dwoma tramwajami. Zepchnęli ze sceny wokalistę i przejęli mikrofon: „Besa me mucho dla Górnej!”. I zaczęła się jatka. Jedna dziewczyna dostała brzytwą w twarz i zaczął się młyn. Byłem tylko gówniarzem z liceum plastycznego i szybko spierdoliłem. To był jakiś 1966 czy 1967 rok. Jako gówniarz włóczyłem się po Piotrkowskiej i znałem różnych ludzi – w przeciwieństwie do moich grzecznych kolegów z liceum.

Łódź była przedziwnym miastem w porównaniu z Warszawą. W Warszawie chodziło się do sklepów po ciuchy, pojechałeś na Bazar Różyckiego po marynarkę – i byłeś gwiazda w Łodzi. Na Bałuckim była wtedy tylko kapucha, ogórki i starocie. Za to Piotrkowska w soboty stała się już główną imprezownią miasta – dzięki działaczce robotniczej Michalinie Tatarkównie, która była w Łodzi pierwszym sekretarzem i po raz pierwszy zamknęła ruch uliczny, oddając przestrzeń mieszkańcom. Działy się tam różne wariactwa – a ja w tym wszystkim jako szczawik z plastyka szlajałem się z chuliganami z tutejszych bram.

Wróćmy do Różowych Czubów. Był w nich surrealizm, groteska i charakterystyczny dla Łodzi turpistyczny czarny humor. „Z trzyletniej dziewczynki wyrywa jedynki / gdy czuje zmęczenie, katuje korzenie”. Nie byłeś tylko tekściarzem i scenarzystą, ale przede wszystkim malarzem. Twoje teksty przypominały dadaistyczne instalacje.
Byłem z liceum plastycznego, zaczynałem od malarstwa – dlatego teksty piosenek pisałem obrazkami. A do tego miałem konkretną fazę na kolor różowy – nie tylko dlatego, że kojarzył się z czerwienią. Dziś trudno sobie wyobrazić te meandry myślenia, ale wszędzie czaiły się jakieś polityczne podteksty. A ja wymyślałem różne funkcje dla różu – na przykład że można wysłać różowe majtki do Wajdy, Wajda będzie z nimi obcował – dotknie ich lub je założy – i wtedy automatycznie staną się dziełem sztuki. Jako przedstawiciel Różowych Czubów udzieliłem jednego wywiadu telewizyjnego, to z niego pochodzą te fragmenty, które można dziś obejrzeć na YouTubie przed teledyskiem, o encyklopedii La Rousse’a i Dada. Miałem też koncepcję Różowego Równoleżnika. Pewnego dnia wziąłem różową bibułę i nastukałem coś na maszynie, na zasadzie luźnego ciągu skojarzeń. Poszedłem z tym do Urzędu Cenzury, powiedziałem im, że mam dyplom dopiero co ukończonej szkoły filmowej i koncepcję na performans. Że kolor różowy jest dyskryminowany i został niesłusznie zepchnięty do poziomu koloru majtek i bielizny. Że chciałbym go rehabilitować i stworzyłem w tym celu specjalną ankietę. Gdy tamci wybałuszyli na mnie gały, powiedziałem o mojej współpracy z Marylą Rodowicz. Nie mogli mnie tak po prostu wyjebać. Sparaliżowałem ich na parę godzin. Zrobili sobie kawki i zaczęli sprawdzać. Ale nie znaleźli nic, do niczego nie mogli się dowalić, chociaż czuli, że coś im śmierdzi. Tak samo było z „Dentystą sadystą” – ani słowa o niczym konkretnym, sam smród. Ogólnie to miałem szajbę, w którą mocno wierzyłem – że rewolucje muszą mieć własne piosenki i własne kolory. Że ludzie zgromadzeni wokół konkretnego koloru są w stanie wywołać ferment.

kadr z teledysku „Dentysta sadysta”


Czyżbyś przewidział koncepcję różnych kolorowych rewolucji ostatnich dwóch dekad?
Ha, już wtedy do tego doszedłem! Gdy kilka lat później spotkałem Majora (Waldemara Fydrycha) z wrocławskiej Pomarańczowej Alternatywy, okazało się, że ma bardzo podobną koncepcję do mojej, tylko wybrał sobie kolor pomarańczowy.

Zabawa w kotka i myszkę z mainstreamem, ale jednak na granicy akcjonizmu.
Punk oznaczał walkę ze społeczeństwem, ale myśmy woleli robić sobie ze społeczeństwa jaja, mieliśmy bardziej dadaistyczne podejście. Gdy widziałem ZOMO bijące studentów na demonstracji, byłem wkurwiony. Ale jeden znajomy artysta powiedział mi kiedyś: w tym teatrze, gdy nie ma jednych, to nie ma też drugich, można to robić w inny sposób. Wtedy wierzyłem, że trzecia droga jest możliwa. I że można budować swój własny świat obok wszystkiego – to, co później miała w sobie kultura techno: pierdolimy wszystko, bawimy się. To był ciekawy czas… Luis Buñuel napisał w swojej autobiografii, że po sześćdziesiątce wycinają się olbrzymie fragmenty pamięci z czasów przeżytych w sposób skondensowany, gdy wszystko było wielką przygodą. Podobnie to postrzegam… Fajnie byłoby gdzieś odnaleźć ten kuriozalny dokument, milicyjne zezwolenie na przejazd nieistniejącego zespołu.      

Dentysta sadysta” stał się popularny. Teledysk wywołał szok i dość szybko zdjęto go z anteny. Co wywrotowego prócz dadaizmu i wariactwa dostrzegła cenzura w tym kawałku?
Zgrzytała im nazwa zespołu, bo róż był gdzieś obok czerwieni, no i te czuby, świry. A tekst? Też był odczytywany jako polityczna metafora – i też z takimi uczuciami go pisałem. W moim pokoju wisiało zdjęcie Jaruzela, do którego celowaliśmy lotkami. „W nocy śpi, śni o krwi – wstaje w dzień, jest jak cień”. W stanie wojennym takie wersy kojarzyły się z konkretnymi sytuacjami. No i ten teledysk – jak myślisz, skąd wzięły się te ciemne okulary? To właśnie one przesądziły o tym, że dziennikarz, który puścił teledysk po dzienniku zamiast prawdziwej Maryli Rodowicz, wyleciał na kopach z telewizji. Gdy ten klip wcześniej hulał przez kilka miesięcy w Telewizyjnej Liście Przebojów, nie było żadnego kłopotu. Chodziło o to, że puszczono go po dzienniku – dlatego w rezultacie wycofano go z emisji. Później w Trójce też przestano nas puszczać.

Te stroje, make-upy, białe kaptury jak z Ku Klux Klanu i łańcuchy były waszym pomysłem? Dwie pary okularów na twarzy Maryli sprawiają wrażenie delirycznej halucynacji, jak po inhalacji butaprenem. Jeden z muzyków przypomina osła w okularach, inny – wielką muchę czy ważkę.
Zaprojektował je scenograf telewizyjny, niejaki Lewandowski. W teledysku brali udział inni muzycy niż ci, którzy nagrywali numer w studiu. Dużą rolę odegrał Jajco, który zrobił na planie performans jako basista – to była bardzo charyzmatyczna postać we wczesnych latach 80., szkoda, że mało kto go dziś pamięta. Wtedy wydawało mi się, że wyszedł z tego klipu pic na wodę, że jest w tym za dużo tłuczonej bombki. Efekt wydawał mi się za grzeczny, zbyt naciągany pod telewizję. Chciałem czegoś bardziej radykalnego. Dopiero po latach zmieniła mi się optyka.

W tych kreacjach byliście trochę jak The Residents. Nikt nie wiedział tak naprawdę, kim są Różowe Czuby?
W Łodzi znajomi wiedzieli. Ale zanim przedostało się do świadomości ludzi, że na serio uczestniczy w tym Rodowicz, musiało minąć sporo czasu. W radiu byliśmy puszczani jako „tajemniczy zespół”.

Ciekawe, że Maryla Rodowicz nadal chętnie współpracuje z awangardowymi artystami z kolejnych pokoleń. Na ostatniego sylwestra strój różowego motyla z lateksu zaprojektował jej Tomasz Armada, też rezydujący w Łodzi.
Bo Maryla jest równa i otwarta na nowe rzeczy, to jest w niej fajne. Jest też dowcipna. Jej prestiż wtłoczył ją tak bardzo w oficjalną politykę, że to jest mała bania. A Różowe Czuby stały się dla niej odskocznią od tego wszystkiego. Ja z nią później rozmawiałem, bo pod koniec lat 80. napisałem piosenkę „Pedał z Chechła”, o problemie homofobii. Ale Maryla scykorzyła, dla niej było za ostro:

Wynaturzony, lecz obdarzony za to wielką wrażliwością
w każdych warunkach on zachowywał się z godnością.
Choć ludzie ze wsi ciskali za nim kamieniami
nie będzie żył odmieniec, odmieniec między nami.
Pedał z Chechła, z Chechła pedał
Skąd tam pedał, kiedy bieda?
Zebrali się mieszkańcy, mieli zatroskane miny
trzeba dewianta zmusić, żeby przyznał się do winy.
Elity Chechła dobrze wiedzą co zgorszenie,
a taki pedał wywołuje zwykłe ludzkie obrzydzenie.
Pedał – skąd tam pedał, kiedy bieda?
A kiedy umarł, na nagrobku ktoś napisał białą kredą:
tu leży pedał, z Chechła pedał, inny więc winny.

I tak dalej.

Czy ten tekst został gdzieś wykorzystany? To jest przecież tak aktualne.
Nie, każdy się cykał. To był koniec lat 80., inny kontekst, ale… sam widzisz (piosenka ostatecznie znalazła się na płycie „Jacek Olter i 50 artystów” z 2006 roku będącej hołdem dla perkusisty Jacka Oltera – przyp. red.). Napisałem dla Maryli jeszcze kilka piosenek, jedna z nich stała się później przebojem Teatru Witkiewicza. Napisałem dla niej też „Napoleona z sali 5”, który miał być kolejnym kawałkiem Różowych Czubów. „Niebieski koń, różowa mgła. Kaftanić chcą karzełki dwa. Gdzieś latający spada koń. Pilotka pali moją skroń” – i tak dalej. Przez tego „Napoleona” już dalej współpracy nie było, znów odczytywano tekst ultrapolitycznie. Ale na początku lat 90. miałem już freejazzowe towarzystwo, poznałem Kiniora i Gralaka. To były inne rejony muzyczne, dla mnie bardziej autentyczne. Później zaczęły się samodzielne autorskie projekty, w 1989 roku założyłem zespół Plastic Bag. Później nasze drogi z Kiniorem się rozeszły – mnie ciągnęło jednak w punkową stronę. Wolałem, żeby było bardziej dziko niż akademicko. Ale po latach myślę, że bardzo dobrze, że trafiłem na jazzmanów, a nie rockmanów – bo miałem do czynienia z prawdziwymi muzykami, indywidualistami, samemu nie będąc muzykiem… Ale Różowe Czuby traktuję jak swój fundament, wielką przygodę. Zrobiła się niezła zakrętka – choć nigdy nie zagraliśmy żadnego koncertu. Spotkanie z Mańką bardzo wpłynęło na moje życie. Gdybym był bardziej pracowity, pewnie zrobilibyśmy razem cały materiał na płytę Różowych Czubów. Szkoda, że nie miało to szans dojść do skutku. Chociaż w tych piosenkach najważniejszy był kontekst chwili, który po upływie czasu nie zawsze bywa zrozumiały.  

fot. Maciej Andrzejewski, kostium: Kacper Szuleckifot. Maciej Andrzejewski, kostium: Kacper Szalecki

Mam wrażenie, że te sytuacje i konteksty dziś do nas wracają. Ale sam mam dużo wspomnień związanych z Różowymi Czubami, ten „Dentysta” to jedno z pierwszych moich wspomnień z telewizji. Miałem wtedy pięć lat. W przedszkolu śpiewaliśmy refrenDentysta sadysta / sadysta dentysta!”.
Wiele osób mówi mi podobne rzeczy. Ale są też inne głosy – kiedyś przeczytałem kilka śmiesznych komentarzy pod klipem na YouTubie i ręce mi opadły. Okazuje się, że kawałki takie jak „Dentysta sadysta” były specjalnie produkowane przez komunę po to, by ludzie zamiast protestować na ulicach i tłuc się z ZOMO, sterczeli przy telewizorach. Nawet nie wiadomo, jak dyskutować z czymś tak niesprawiedliwym. Czas wszystko weryfikuje, ale cieszę się, że ludzie wciąż jeszcze oglądają Różowe Czuby.

Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL (Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych)