Zagrać marcowego Żyda
fot. Maciek Jaźwiecki

Zagrać marcowego Żyda

Piotr Morawski

W spektaklu „Dawid jedzie do Izraela” Piaskowski z Sulimą nie robią niczego nowego, nawet ostentacja w ujawnianiu oczywistych klisz staje się już kliszą, a aktor pytający, jak zagrać Żyda, staje się coraz bardziej irytujący

Jeszcze 2 minuty czytania

Kiedy tak siedzą na wersalce i rozmawiają o wyjeździe, a babcia – jak się okazuje – wygrała właśnie dwa bilety na wycieczkę do Izraela, przypomniał mi się „Krum” Warlikowskiego. Podobny minorowy klimat rozmowy, nieco podobnie skomponowana scena. Tam jest życiowa klęska i powrót z zagranicy do Izraela, tu wyjazd z Polski; czas też być może podobny, zważywszy, że dramat Levina napisany został w 1975 roku… Scena z „Dawid jedzie do Izraela” Jędrzeja Piaskowskiego przywołała scenę z „Kruma”. Może bezzasadnie. „Krum” to jednak w jakimś sensie „Dawid…” à rebours. U Levina to Izrael jest krajem, z którego się wyjeżdża. W poszukiwaniu lepszego życia, co się akurat Krumowi nie udało – „W walizce mam tylko brudną bieliznę i kosmetyki”, mówi matce po powrocie. To wyjazdy zwyczajne, emigracja zarobkowa; nie towarzyszy im żadna trauma, zostają być może tylko życiowe rozczarowania. Dawid Piaskowskiego wyjeżdża do Izraela, bo akurat przyszedł Marzec 1968. Musi wyjechać do Izraela, ale nawet nie dlatego, że ktoś mu każe, czy że coś mu grozi. Raczej dlatego, że taki jest marcowy skrypt, scenariusz wdrukowany w obchody pięćdziesięciolecia Marca 1968.

„Dawid jedzie do Izraela”, reż. Jędrzej Piaskowski. TR Warszawa, Muzeum POLIN, premiera 8 września 2018„Dawid jedzie do Izraela”, reż. Jędrzej Piaskowski. TR Warszawa, Muzeum POLIN, premiera 8 września 2018Spektakl Piaskowskiego jest bowiem koprodukcją TR Warszawa i POLIN Muzeum Historii Żydów Polskich; powstał w wyniku konkursu rozpisanego przez obie instytucje. Grany jest w audytorium muzeum, gdzie piętro niżej trwa wystawa „Obcy w domu. Wokół Marca '68”. I to od wizyty aktorów TR Warszawa na tej wystawie zaczyna się spektakl: oto teatr spotyka muzeum. Jan Dravnel, Rafał Maćkowiak i Sebastian Pawlak jako delegacja aktorów przechadzają się po scenie – „Dziady” Dejmka, wojna sześciodniowa, w której nasi Żydzi pokonali ruskich Arabów, Gomułka przemawiający z telewizora. W składającej się z meblościanki i najprostszych mebli scenografii Kornelii Dzikowskiej odnajdują wątki z wystawy. W muzeum wszystko jest prawdziwe – to być może przy tym stole siedzieli tuż przed wyjazdem, pili ostatnią herbatę. Obecność rzeczy jest substancjalna, nie jak w teatrze, gdzie wszystko wykonane jest z butaforki. Być może dlatego właśnie wkładając prawdziwą spódnicę prawdziwej marcowej Żydówki, Pawlak staje się nagle Haliną Rosenberg; Maćkowiak – jej mężem, Ludwikiem, a Dravnel – najprawdopodobniej jako swój obcy z racji posiadanego litewskiego paszportu – najpierw Wojtkiem, a tak naprawdę Dawidem, którym musi wyjechać, bo jest 1968.

To, co następuje potem, jest realizacją scenariusza, nie tego napisanego przez Huberta Sulimę, autora tekstu, lecz tego wynikającego z odtwarzania klisz i marcowych performansów, nieraz doprowadzanych do absurdu. Okazuje się mianowicie, że Dawid – czy też Wojtek – został rodzinie dany na wychowanie w czasie wojny, a wraz z nim przekazany został tajemniczy tobołek zawierający brodę i chałat, w który natychmiast chłopak zostaje przyodziany. Ma dziwnie się poruszać i dziwnie mówić. W dodatku od tej chwili ma zespół Downa. Na dobranoc zaś ojciec mu śpiewa kołysankę, w której „idzie pogrom ciemną nocą…”. I oczywiście musi wyjechać.

Wtedy lądują na tej wersalce. Odwiedza ich matka Ludwika, to Matka Boska (Natalia Kalita) dotąd opowiadająca zza chmurki tę historię. Ma akurat dwa bilety, które wygrała w Orbisie, więc chętnie zabierze Dawida do kraju przodków; również swoich, bo oprócz tego, że jest Żydówką jako Matka Boska, to jeszcze ujawnia, że dziadek Ludwika również był Żydem. Jedyną nie-Żydówką pozostaje zatem Halina, która jednak i tak solidarnie dziedziczy wszystkie żydowskie traumy. „Jak zagrać marcowego Żyda?” – nieustannie zastanawia się Dravnel, podkreślając, że cały spektakl polega na wielopiętrowym performowaniu tożsamości, realizowaniu skryptów i powtarzaniu zachowań, których sensu nie da się zrozumieć.

Piaskowski z Sulimą dokonują przeglądu performansów tożsamościowych związanych nie tylko i nie przede wszystkim z Marcem, lecz z Żydami w kulturze polskiej w ogóle. Stąd też pewnie wątek Kazimierza Wielkiego. Przyjaciela Żydów, lecz także i przede wszystkim postaci z reżimowej produkcji „Korona królów”. Natalia Kalita tym razem nie w kostiumie Matki Boskiej, lecz w kołdrach i kocach, jakby z fejsbukowej akcji „Cała Polska zbiera firanki i koce na kostiumy dla Korony królów”. To Aldona Giedyminówna, późniejsza żona Kazimierza, Anna. Mówi o kiszonkach, w których rozkochany był jej mąż. Jeśli to performans, to raczej branżowy niż tożsamościowy i nie tyle dotyczący Żydów, ile serialu TVP, w którym Dravnel zagrał w kilku odcinkach epizod i był konsultantem językowym. Ciąg skojarzeń był taki, a Żydzi pojawili się tu nieco przypadkiem. Jak to w performansach, które wymykają się zasadzie logicznych konsekwencji.

Antysemityzm – bez niego też nie mogło się obejść. Halina ma już dość. Zresztą jako jedyna Polka w tym gronie, to ona musi być antysemitką. Sytuację ratuje Matka Boska z Żabki – ona dokonuje cudu, od tego czasu ma już nie być w Polsce antysemityzmu. Cud ten jednak – cud miłości (Kalita na swym błękitnym kostiumie wyhaftowane wielkie serce z napisem „Ich liebie dich”) nie jest jednak wyleczeniem z antysemityzmu; to cud zapomnienia, w wyniku którego wymazane zostają przeszłe wydarzenia i tożsamości – nikt nie odróżni już Polaka od Żyda, więc nie ma Polaków i Żydów. A marzec? Może się kojarzyć na przykład z biedronką. W głowie Haliny pozostaje niejasne wspomnienie, jakiś niepokój związany z marcem, jakby z czymś się kojarzył, lecz nie wiadomo z czym.  „Rumpie mnie ten marzec”, powtarza, starając się coś sobie przypomnieć. Lecz nie ma już nic. Wystąpienie Gomułki wciąż leci z nagrania, lecz nikt nie wie kto to – wygląda, jakby śpiewał. Nie ma więc marca, bo nie ma pamięci. Wszystko zostało zapomniane – taka fantazja.

Na spektakl Piaskowskiego trzeba patrzeć z perspektywy innych marcowych spektakli – „Kilka obcych słów po polsku” Michała Buszewicza i Anny Smolar, gdzie dokonywany jest pewien re-enactment świata tych, którzy wyjechali; „Sprawiedliwość” Michała Zadary, który złożył (tak przynajmniej deklarował) doniesienie do prokuratury o możliwości popełnienia zbrodni przeciwko ludzkości; „Zapiski z wygnania”, w którym przejmująco gra Krystyna Janda. Żadnemu chyba nie udało się uniknąć pewnego rysu rocznicowej akademii. Twórcy – może poza Jandą – starali się wyjść z utartych narracji o Marcu, problematyzować własną pozycję i język, którym mówią.

Strategie były różne. Piaskowski ostentacyjnie odsłania klisze, konsekwentnie robi teatr oczywistych performansów, czasem doprowadzając je do absurdu. Lecz z tego przeglądu niewiele wynika. Cud, jakiego dokonuje Matka Boska jest kolejnym performansem, który uruchamia kolejną fantazję. W tym sensie Piaskowski z Sulimą nie robią niczego nowego; nawet ostentacja w ujawnianiu oczywistych klisz staje się już kliszą, a aktor pytający, jak zagrać Żyda, staje się coraz bardziej irytujący. Być może to, co w strategii Piaskowskiego najciekawsze, to próba squeerowania tej rzeczywistości.

Kuszące jest jednak wyjście z polskocentrycznego świata. Zobaczenie Marca w szerszej perspektywie. I może „Krum” nie byłby tu tak bardzo od rzeczy.

Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL (Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych).