Świat po katastrofie. Albo w zamierzchłej przeszłości. Postapokalipsa albo jaskiniowcy. Na scenie TR Warszawa pięć postaci nie do rozróżnienia, piątka aktorek i aktorów w maskach. Słychać ich oddechy, słowa są zniekształcane przez mikroporty. W podłodze sceny wielka świecąca się dziura – ognisko albo stos atomowy. Choć gigantyczne robale wskazywałyby raczej na to drugie, na to, że to raczej świat po jakiejś zagładzie nuklearnej niż z epoki walki o ogień. Wszyscy siedzą, trochę rozmawiają; próbują się zjadać nawzajem. Właściwie wiele więcej w tym spektaklu na scenie się nie wydarzy.
„Strach” Małgorzaty Wdowik to nie jest opowieść o strachu. To próba ewokowania pewnego doświadczenia. Uruchomienie obrazów i dźwięków, które mają być testem na to, czego się boimy. A lęk przed końcem cywilizacji i powrotem do czasów walki o ogień ma swoją bogatą tradycję wizji postapokaliptycznych. Na scenie są postaci, o których wcale nie można mieć pewności, czy są ludźmi: maski zniekształcają twarze, zniekształcają głos. Łyse, pomarszczone – to twarze bardzo stare i jakoś nieludzkie. Brzydkie, powykrzywiane. Uruchamiać mają chyba sferę lęków mimetycznych, przedstawiania „ja” jako kogoś innego. Podobnego i niepodobnego.
Albo nagranie wideo, na którym postać odpływa w nicość. To jak scena z „2001: Odysei kosmicznej” Kubricka, w której bohater odcięty od promu kosmicznego oddala się w nicość. Jeszcze żyje, jeszcze go widać, ale wiadomo też, że to powolne oddalanie się jest nieodwracalne i kosmos nieodwołalnie pochłonie astronautę.
Robert Bolesto, „Strach”, reż. Małgorzata Wdowik. TR Warszawa, 28 kwietnia 2018Obrazy to jedno. Pierwszy w spektaklu wcale nie jest zresztą obraz sceniczny. Gdy gasną światła, widać tylko rzędy małych czerwonych punkcików na widowni. Wszyscy widzowie mają słuchawki. Ten obraz już na wstępie tematyzuje sytuację teatralną. Udziwnia ją i wprowadza w futurologiczny rejestr. Słuchawki na uszach skutecznie zaś odcinają od zwyczajowych szumów i gasnących rozmów. Każdy zostaje tu tak naprawdę sam i to doświadczenie również dyskontuje reżyserka, każdego obdzielając jego lękami.
W słuchawkach idzie tekst Roberta Bolesty mówiony przez aktorów na scenie. Trochę komentarz do tego, co dzieje się na scenie, trochę osobna narracja. To zresztą też zadanie dla widza: skleić to, co dzieje się na scenie ze ścieżką dźwiękową.
Zaczyna się od lęków z dzieciństwa. „Na Wojtusia z popielnika” – kto nie zna tej kołysanki. I czyż nie budzi ona jednak niepokoju? Albo tekst o tym, jak wracasz do rodzinnego miasta, do rodzinnego domu. Że nie wiesz, czy jutro będziesz miał pracę. Lęki codzienne nakładają się tu na te z porządku końca świata czy końca cywilizacji.
Małgorzata Wdowik sprawnie żongluje figurami strachu. I tymi zaimplementowanymi przez archiwum kultury, i tymi odnajdowanymi w codziennych doświadczeniach. Raz niby serio wpuszcza w lęki, w których każdy się będzie mógł przejrzeć, by za chwilę na scenę wprowadzić zwłoki ożywione przez doktora Frankensteina, kompromitując wszystkie strachy, jakie wcześniej uruchomiła. Finałowa wypowiedź strachu, który mówi, że nigdy nie opuści swej ofiary, to już uruchamianie kolejnych pięter, na których banał może wybrzmieć jako ironiczny cytat.
„Strach” nie jest wcale o tym, czego się boimy. Reżyserka wraz z zespołem realizatorów bawi się z widzami w skojarzenia. Może przy tym oczywiście trafić w lęki widzów, lecz zabawa ta polega raczej na uruchamianiu i rozpoznawaniu kolejnych figur strachu. Strachu, który ostatecznie wcale nie jest straszny.
A zabawa w strach to tylko pretekst do zabawy w teatr. To medium jest intensywnie eksplorowane w tym spektaklu. Rozdzielenie obrazów scenicznych i mówionego tekstu ma oczywiste konsekwencje dla sytuacji odbioru. Nałożenie widzom słuchawek rozbija iluzję widzowskiej wspólnoty. Wdowik bawi się z przyzwyczajeniami widzów. Testuje ich wytrzymałość, budując nawet nie sceny, lecz sekwencje działań, które ostatecznie do niczego nie muszą prowadzić.
Zabawa w teatr rymuje się z zabawą w strach. „Strach pojawia się w mgnieniu oka. Twój oddech przyśpiesza. Dłonie stają się lepkie. Ciało sztywne. Czas zwalnia. Słyszysz głosy, których nie powinieneś słyszeć. Widzisz obrazy, których tak naprawdę nie możesz zobaczyć. Czujesz zapach, który nie istnieje”. To coś, czego się boimy, nie istnieje. To tylko konwencja, fikcja. Jeśli coś tu jest prawdziwe, to emocje, te chwile, kiedy przyspiesza oddech. Ale te emocje ufundowane są na czymś, czego tak naprawdę nie ma. Na strachach ze starej kołysanki, opowieściach o potworach i Armagedonie. Teatr działa tak samo – to medium, w którym poza emocjami niewiele jest prawdziwego. A jeśli odwołać się do samych początków teatru – to trwoga, którą miała zarażać tragedia, jest emocją założycielską.
Tu jednak wcale nie chodzi o katharsis. Wdowik sprowadza więc sytuację teatralną do zera, rozbraja ją, kpi z powoływanych figur – i teatralności, i strachu. Ożywiony przez Frankensteina trup – ciało pozszywane z kawałków, które kiedyś były żywe, to także figura teatru, który poskładany ze strzępów życia może istnieć tylko siłą pewnej społecznej umowy. Owo dziwowisko, jak sami twórcy mówili o spektaklu, daje asumpt do podobnych rozważań.
Są one zresztą obecne w dyskusji, jaka odbywa się wokół post-teatru. Termin wymyślony przez Tomasz Platę ma określać twórczość reżyserek i reżyserów, którzy w teatrze nie szukają widowiska, lecz problematyzują własną pozycję i sytuację teatralną. Problematyzują swoje spotkanie z widzami, idąc za tezami Rancière’a z „Widza wyemancypowanego”. Którzy nieufnie traktują konwencje teatralne i ciągle kwestionują teatralne przyzwyczajenia, pozostając jednak w teatrze i tworząc spektakle. „Strach” mieści się w tej perspektywie.
A więc tak naprawdę nie ma czego się bać. To tylko teatr. Strachy są małe i błahe.
To ciekawa i inteligentna zabawa w teatr. Ze strachem jest już jednak inaczej. Bo czy naprawdę nie ma się czego bać? W Polsce i na świecie? Konserwatywny backlash, ograniczane praw kobiet, kurczące się obszary wolności, rosnąca władza korporacji w późnym kapitalizmie… Z perspektywy ulicy Marszałkowskiej – między placem Unii Lubelskiej a placem Zbawiciela – jakby tego nie widać. Strach w spektaklu Małgorzaty Wdowik nie został zdetonowany, lecz wykpiony. I być może na krótką metę poprawi to komuś samopoczucie. Ale czy nie jest trochę tak, że ten „Strach” to tak naprawdę ucieczka od prawdziwych lęków? Zamknięcie się w modnym teatrze przed rzeczywistością ulicy?
To teatr, który inteligentnie bawi. Który ma swoją widownię w mig łapiącą konwencję. Najwyraźniej jest zapotrzebowanie na takie spektakle. Może tak właśnie wygląda nowy teatr mieszczański?
Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL (Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych).