„«Biesy» są dzisiaj bardzo aktualne” – mówiła Mike’owi Urbaniakowi reżyserka przed premierą. Być może. Powieść Dostojewskiego jest bardzo pojemna. Historia o młodych radykałach, którzy chcą wywrócić porządek społeczny, da się przykleić do każdych czasów. Tyle tylko, że w spektaklu Korczakowskiej nie zostało nic z zapowiadanej aktualności. Wyjąwszy na siłę wciśnięte komentarze o ostatnich dwudziestu pięciu latach, które wcale nie aktualizują tekstu, lecz na siłę starają się udowodnić, że mowa o polskiej współczesności i że jesteśmy w 2018 roku. A tak naprawdę w ogóle nie jesteśmy. „Biesy” Korczakowskiej to magma. I dramaturgiczna, i interpretacyjna. Trudno więc orzec, w jakiej sprawie zostały te „Biesy” zrobione.
Spektakl miał – zdaje się – ambicje przeniesienia „Biesów” w porządek polityczny. „Lenin, Stalin, Hitler, Mao – tyran to zawsze karykatura zdewaluowanego Ojca” – można było przeczytać w zapowiedziach. A zatem nie o Bogu i nie o metafizycznych rojeniach, lecz o polityce. Przynajmniej tego można się było spodziewać. Ale o polityce też nie całkiem. Bo rojeń metafizycznych tu niemało. Żywcem wyjęte z Dostojewskiego nieznośne tyrady o Bogu i o etyce jedynie oddalają od tego, co – zdaje się – miało być sednem. Gdzie Lenin? Gdzie Stalin? Gdzie Hitler?
Już w pierwszej scenie! Bo w boksie z pleksi dokonuje się eksterminacja carskiej rodziny. Gdy tylko gasną światła, ostatni Romanowowie giną w kłębach dymu za przezroczystą ścianą, jak w komorze gazowej. Korczakowska daje na początek metaforę, po której już wszystko wiadomo – każda rewolucja kończy się ludobójstwem. W finale spektaklu metafora ta zostanie zresztą raz jeszcze powtórzona, jakby dla pewności, by nie zostawiać widzów z żadnym niedopowiedzeniem. Oto XX wiek zamknięty w szklanym pudełku. I Lenin, Stalin, Hitler i Mao w jednym.
Bo Korczakowskiej jest w zasadzie wszystko jedno. Bolszewicy w 1917, polscy neonaziści w 2018 – wszystko to radykałowie, którzy występują przeciwko istniejącemu światu. Wraz z dramaturgiem, Adamem Radeckim, reżyserka funduje widzom wzorcową wersję symetryzmu, w której liberał Wierchowieński (Stanisław Brudny), choć polityczny bankrut, jest jednak ratunkiem przed radykałami z obu stron. Liberalna demokracja jest dziś – wolno domniemywać – w sytuacji, w jakiej sto lat temu była carska rodzina. Z jednej strony jej śmierć była nieuchronna, z drugiej – szkoda jednak sreber tak misternie ustawionych na proscenium.
„Biesy”, reż. Natalia Korczakowska. Studio Teatr galeria w Warszawie, premiera 26 stycznia 2018Strategia Korczakowskiej jest prosta: skoro scena z komorą gazową ustawia odbiór, dalej można już Dostojewskim. I to raczej czystym tekstem niż fabułą czy sytuacjami. Zdania żywcem wyjęte z powieści w spektaklu zupełnie nie brzmią. Tym bardziej, że są emfatycznie wygłaszane. Nikt tu z nikim nie rozmawia, nie ma dialogów – są tyrady. Patetyczne, egzaltowane, nieznośne i niewiele wnoszące. „Ja modlę się do wszystkiego – mówi Kiryłłow Roberta Wasiewicza. – Widzę, że pająk pełza po ścianie. Patrzę na to i wdzięczny mu jestem, że pełznie”. I tak sobie gadają.
Z całego panteonu postaci najciekawszy jest chyba Szygalow (Halina Rasiakówna). Obecny prawie od początku, twórca całej opowieści. Po zagazowaniu carskiej rodziny na scenie pojawia się właśnie Szygalow. Jest przesłuchiwany jako autor niecenzuralnej kroniki. Myśliciel, który najchętniej – jak podpowiada Lamszyn – wysadziłby dziewięć dziesiątych ludzkości w powietrze i zostawił tylko garstkę intelektualistów; tak się jednak nie da, więc trzeba zmusić ich, by pracowali i korzyli się przed bogatymi. Dałoby się tę dystopijną wizję przełożyć na spektakl o nierównościach, jednak i to nie wychodzi – pozostają jedynie suche deklaracje.
Snujący się trzygodzinny spektakl ma robić wrażenie jakiejś głębi myślowej czy zgoła filozoficznej, choć w rzeczywistości brzmi to raczej bełkotliwie. Kolejne tematy i wątki powracają z obsesyjną natarczywością, co też miało chyba pokazać ich wagę i uniwersalność (samobójstwo!), ale w odbiorze staje się to nieznośną manierą. I nie jest to przecież sytuacja z – dajmy na to – „Miasta snu” Lupy (inspiracje krakowskim reżyserem są w spektaklu Korczakowskiej widoczne), gdzie można było na chwilę odpaść, a drzemka widza była wliczona w spektakl; gdzie bufonada nieznośnie ciągnących się monologów była podszyta jakąś ironią. A w każdym razie można było mówić o dowcipie sprawionym publiczności wywiezionej poza rogatki miasta. U Korczakowskiej wszystko jest serio. W dodatku jest tu też fabuła, która Korczakowskiej i Radeckiemu raczej ciąży, niż pomaga zbudować spektakl. I to kolejny problem z tym przedstawieniem, bo opowiadana ze sceny historia ginie kompletnie zagadana quasi-filozoficznymi wypowiedziami. Już właściwie nie wiadomo, po co przyjeżdżają i czego chcą kolejne pojawiające się na scenie postaci. Spektakl idzie od sceny do sceny, a raczej – od wieczoru do wieczoru, jak wymyślili sobie realizatorzy. W żadną spójną opowieść się to nijak nie składa.
Szkoda też aktorów. Korczakowska – jako dyrektorka artystyczna Studia – dała pracę aktorkom i aktorom wrocławskiego Polskiego. Będący zwykle klasą dla siebie Pempuś, Porczyk, Rasiakówna, Ewelina Żak czy uciekinier z Krakowa Krzysztof Zarzecki w „Biesach” nie mają właściwie co grać. Ten ostatni ciągnie swojego Stawrogina siłą performerskiej obecności, choć też bez większego przekonania. Pempuś jako drukarz Szatow długie minuty siedzi, bawiąc się czcionkami, które z hałasem spadają na podłogę.
I jeszcze scenografia. Małgorzata Szczęśniak mogłaby się zdziwić. Pleksiglasowe pomieszczenia przez długie lata były jej znakiem firmowym; były emblematyczne dla teatru Krzysztofa Warlikowskiego, a moda na przezroczyste zabudowane przestrzenie ogarnęła potem cały polski teatr. Gdyby te „Biesy” powstały – powiedzmy – dziesięć lat temu, w 2008 roku, byłoby to może jeszcze oryginalne. Ale jest 2018 i taka warlikowszczyzna na scenie jest już tylko znakiem teatralnego epigoństwa.
Jak cały spektakl, który usilnie stara się dogonić rzeczywistość, lecz pozostaje na poziomie diagnoz, które stawiano ładnych parę lat temu i które wówczas mogły jeszcze uchodzić za aktualne. W czasach środkowej Platformy Obywatelskiej można było jeszcze od biedy stawiać tezę o dwóch radykalizmach, które są siebie warte i o rozsądnym centrum, które może jest mało sexy, ale gwarantuje jaką taką stabilność polityczną. Ale dziś? Naprawdę to wszystko jedno? Wszystko jedno, czy ktoś domaga się bezwarunkowej równości dla wszystkich, czy Polski dla Polaków? Równych praw czy pozbawiania praw? I czy to pierwsze jest w ogóle jakimś radykalizmem? Korczakowska – choć jej Wierchowieński jest już na śmietniku historii – tak naprawdę reprodukuje narrację liberalną. Strasząc rewolucją PiS-u, umacnia retorykę dobrej zmiany. I nie daje żadnej alternatywy. O to mam największe pretensje.