W tekście „Radom podbija świat” Bartosz Żurawiecki pisze złowieszczo o dokumencie „Turyści” Mateusza Romaszkana i Marty Wójtowicz-Wcisło. Ten film to kolejny tekst kultury demaskujący postkolonialny charakter przemysłu turystycznego. Pisał o tym już w 1976 roku Dean MacCannell w przełomowym dziele „Turysta. Nowa teoria klasy próżniaczej”, dzieląc przestrzenie będące celem zorganizowanych usług podróżniczych na scenę – miejsce odgrywania spektaklu na potrzeby zwiedzającego, i kulisy – miejsca dla niego niedostępne, skrajnie odmienne. Bohaterowie filmu, a równocześnie autorzy zdjęć (film zmontowany jest z oryginalnych ujęć rodaków zwiedzających świat), penetrują ów spektakl, towarzyszą zaś temu oryginalne didaskalia, dialogi i komentarze w reakcji na obserwowaną, nieraz tandetnie egzotyczną rzeczywistość. Film „Turyści” ukazuje jednak perspektywę tyleż odmienną, co bliską: zwiedzają Polacy. Mówią po polsku, po polsku wyglądają. Po radomsku.
Trudno w januszowej bucie i swego rodzaju fantazji (chociażby nonszalanckim ubiorze) doszukiwać się zahukanego, pańszczyźnianego chłopa. Janusz się nie wstydzi – dumny jest z Polski, a najbardziej ze swojego kawałka ziemi: domu, czy choćby podmiejskiej działki, w której realizuje własną, idylliczną wersję Soplicowa. Figura zaściankowego szlachcica była zresztą równie bezlitośnie obśmiewana w wieku XIX, co obecnie januszowa kamizela. To nie tyle występnym, magnackim rodom przypisywano pazerne gospodarowanie w warunkach szlacheckiej demokracji, co pozbawionym dóbr szarakom, których głosy kupowane były na sejmikach. Elżbieta Kaczyńska w „Pejzażu miejskim z zaściankiem w tle” tak opisuje ten barwny fenomen:
Zagrodowiec „niewielkiej ogłady i nauki”, pisano, cywilizacyjnie stoi niezmiernie nisko: „w mieszkaniu i pokarmie okazuje wielką ograniczoność potrzeb; pod względem wychowawczego procesu niczym się nie różni od chłopa. Lecz posiada rodowe przesądy, właściwy sobie, historycznie urobiony charakter, celuje ruchliwością umysłu i junacką fantazją; w społeczeństwie naszym szlachcic zagonowy stanowi typ odrębny”.
I dalej, o januszowym, pardon, zaściankowym sposobie wysławiania:
Chętnie używano rozmaitych powiedzonek, w rodzaju „nie przymierzając”, zaś panny krygując się zmiękczały wyrazy: „Jeziu, jakziem się psielękła”. Takie maniery językowe lub hiperpoprawność są teraz charakterystyczne dla szerszych kręgów społecznych, co chwila słyszymy, czy trzeba czy nie trzeba, zwroty takie jak: „po prostu”, błędnie używane „dokładnie”, „pieniążki” itp.
Podobno mieszkańcy Warszawy twierdzą, że radomiaka idzie poznać po sposobie mówienia. Zastanawiam się, skąd ta pewność. Przecież nie używa regionalizmów, nie mazurzy, nie zaciąga – ja zaciągam, ale jestem rdzenną mieszkanką Radomia północy, Białegostoku. Być może chodzi o błędy językowe, na przykład o nieprawidłowe użycie bynajmniej – „Za panią, bynajmniej za panią” śpiewał Młynarski, mistrz subtelnego, peerelowskiego śmieszkowania rodem z dużego miasta.
Szczerek z kolei pisze: „w Warszawie, Krakowie, Gdańsku wszyscy deklarują, że cała Polska jest Radomiem”. Radom to stolica prowincjonalizmu. Radom – drugie co do wielkości miasto na Mazowszu – ma zatem uosabiać to, co we współczesnej Polsce wstydliwe, wieśniackie i filisterskie.
Radom wielkomiejski nie jest i zdaje się o tym wiedzieć. Pracownik informacji turystycznej (czy pamiętacie mema: „Jeżeli kiedykolwiek poczujesz się samotny, pomyśl o punkcie informacji turystycznej w Radomiu”?) grupowe oprowadzanie zaczyna od uroczej autodeprecjacji: „Zapewne państwu Radom kojarzy się tylko z chytrą babą”.
Na zabawnym filmiku z miejskiej Wigilii okutana w czarną puchówkę kobieta łapczywie zgarnia do reklamówki radomski napojowy przysmak – lemoniadę „Zbyszko 3 cytryny”. Internet eksplodował. Radom, do tej pory kojarzony z postkomunistyczną zabudową, bezrobociem i najwyższym wskaźnikiem depresji w kraju, zyskał nowy, rubaszny symbol. Chytra baba z Radomia to internetowa protoplastka Grażyny, która rzuca się z obłędem w oczach na szwedzkie stoły w Hurghadzie.
My zapomnieliśmy o chytrej babie, ale przewodnik pamięta. Przystajemy na dłużej przed miejskim szaletem w parku im. Tadeusza Kościuszki. To budyneczek z czerwonej cegły stylizowany na średniowieczne ruiny. Nie jest zabytkowy ani nie upamiętnia miejsca, gdzie stały dawne miejskie mury. Jest po prostu szaletem, tyle że z fantazją. Obok nas przystaje mężczyzna z reklamówką, w sobotnim stroju (dres, koszulka polo, klapki, łysina). Śpiewa „Białego misia”. Przedłuża moment rozstania, nastrój ma sobotni, trochę to trwa.
Skupiam się na fotografowaniu kuriozalnych wystaw i kreatywnych szyldów z nazwami firm. Znany w internecie „Pazurkowy świat Karoli”, sklep ze wszystkim „Dzbanek i grabie”, tekstylne „Blogerska odzież i dodatki”, monopolowy „Kacuś”. To jednak tylko objaw głębszej o tym mieście prawdy. Radom bowiem należy do mieszkańców. Chodzą po ulicach, zaludniają skwery i place, przestrzeń publiczna zdaje się prawdziwie publiczna, żywa i zmienna. Ci, którzy tu zostali, i ci, którzy przyjechali, twierdzą, że jest tutaj dobrze. Blisko. Nikt się nie grodzi, nie zamyka. Jest nowocześnie, jest praca, można dobrze zjeść. Centrum handlowe w Śródmieściu, Galerię Słoneczną, nazywają GS-em, a zaciekawieni turystami tubylcy przystają i zachwalają życie na miejscu.
Czy mieszkańcy odgrywają przede mną turystyczny spektakl? Zaczynam wstydzić się swojego kompulsywnego sięgania po telefon. Mijamy pomnik Matki Polki, skupisko zakładów pogrzebowych nieopodal szpitala, pozostałości po dzielnicy żydowskiej, wreszcie prawdziwe, średniowieczne mury miasta. W tle majaczy rozebrana do kości, obecnie rewitalizowana, renesansowa starówka z kilkoma pastelowymi kamienicami. Radom tonie w weekendowym rozleniwieniu. Trzaskają drzwi aut, przywożących młode pary na sesje zdjęciowe. Ulicą Żeromskiego – reprezentacyjnym bulwarem – przechadzają się rodziny. Tryska fontanna obok szklanej, nowoczesnej budowli, przypominającej duże wejście do metra. W tle opustoszały, XIX-wieczny budynek szkoły odzieżowej. „Na sprzedaż lub wynajem” – sporo tutaj takich ogłoszeń, które spływają z kamienicznych okien obok siatek mesh z napisami „Radomska szkoła rocka” i „Prywatny żłobek – wykładowy angielski”.
Naprzeciwko Urzędu Miasta posadzony jest brązowy Jan Kochanowski, syn ziemi radomskiej, pomnik autorstwa profesora warszawskiej ASP Jana Kucza. Wypięta klatka piersiowa poety, ściągnięte łopatki i szeroko rozsunięte kolana. Po podołku spływa mu żupan, kąt nachylenia draperii zachęca dziatwę do wspinania się i zjeżdżania po monstrualnym kroku wieszcza. Być może estetycznie Jan jest dyskusyjny (perwersyjny?), ale na pewno przyjazny mieszkańcom i nieoczekiwanie funkcjonalny.
Podczas zorganizowanego oprowadzania trudno mi wyjść z modułu turystyki ironicznej. Tego rodzaju doświadczanie polskiego miasta średniej wielkości jest w istocie antydoświadczeniem, nachalną próbą odcięcia się od własnych emocji i skojarzeń. Można jedynie uciec do przodu, zanurzając się w naiwnym urban exploration. I tak zawsze skończy się fotografowaniem absurdów w rodzaju trzydziestoletnich, zardzewiałych placów zabaw, czy praktykowaniem tak zwanej pareidolii – poszukiwaniem ludzkich rysów w ulicznym kuble na śmieci, czy kształtu siedzącej kury w modernistycznej bryle kościoła. Czy to jedyny sposób na szukanie porządku w chaotycznym, środkowoeuropejskim środowisku średnio- i małomiejskim? Czuję się w Radomiu podejrzanie znajomo, chociaż jestem tu pierwszy raz.
Białystok, moje miasto, jest mniej interesujący niż Radom. Mniej w nim kantów, pęknięć, chropowatości. W Białymstoku w ogóle nie uświadczysz starych, zaniedbanych budynków. Stare budynki, choćby pokryte śluzem sprejowych napisów, świadczą o śladach tożsamości starszej niż moi urodzeni po wojnie rodzice. Stolicy Podlasia służą lata postkomuny, jest żywą reklamą rewitalizacji, rewaloryzacji i w zasadzie nie przypomina urbanistycznej dziczy połowy lat 90., for better or worse. Niezależnie od zmieniającego się pejzażu pływa mi również w emocjonalnej oliwie skojarzeń osobistego dorastania, materii euforycznej i kluchowatej. Jak bardzo nie potrafiłabym być przewodnikiem po Białymstoku, myślę, patrząc na energicznego pracownika Centrum Informacji Turystycznej w Radomiu, ubranego w koszulkę i czapkę z całkiem dobrze zaprojektowanym logotypem miasta.
W Radomiu, choć wcale nie bardziej niż gdziekolwiek indziej, widzę niedostatek w latach, brak tego czasu, kiedy miasta Europy Zachodniej kształtowały swoją kulturę mieszczańską, uporządkowaną urbanistykę, ład. My woleliśmy zaszywać się w swoich zagrodach, „nic nie robić, nie mieć zmartwień” – tak przynajmniej współcześnie jawi się pielęgnowany fantom polskości. Transfer do miasta, zwłaszcza w XIX wieku, oznaczał deklasację z pożądanej kasty właścicieli choćby lichego kawałka ziemi. Teraz starówki wielu polskich miast, tak jak w Radomiu, zamieszkują wciąż lokatorzy komunalni i socjalni. Samorządy co chwila wpadają na pomysł masowych przesiedleń uciążliwych mieszkańców – anarchicznych plam na potencjalnie pocztówkowej wizytówce miasta – na peryferia. Nawet jeśli się to w jakiś sposób udaje dzięki aktywnemu udziałowi reprywatyzatorów, to te zabytkowe, odrestaurowane kamieniczki żyją w sposób złudny, prowizoryczny, stając się siedzibami biur, banków i apartamentów turystycznych. Ulepione z cukru figurki na torcie, niejadalne, słodkie, wydrążone.
Radom ma, jeszcze ma, tę historyczną dezynwolturę, nieoczekiwane płachty dzikiej zieleni, nieogrodzone choćby siatką nieużytki, rozpadające się pustostany w centrum. Albo ten samotny dom na wzgórzu tuż obok starówki, do połowy wyburzony. Część okien jest zamurowana, widać kolor ścian nieistniejących już mieszkań, jakby ktoś tępym nożem pokroił kolorowe ciasto. W oknach z drugiej strony budynku wprawiono plastikowe okna, powieszono firanki i ozdobne serduszko na żyłce.
Już widzę nową, intelektualno-wielkomiejską modę na wycieczki do Piły, Radomia czy Chełma. Ubrani ze smakiem wycieczkowicze zachwycają się nieoczekiwanym kawałkiem starego muru, przystają zaniepokojeni uliczną bójką przy Żydowskiej, podobnie jak ja fotografują się przed reklamą „Pazurkowego Świata Karoli” z tłem w skórę lamparcią. Z przejęciem grzebią w licznych lumpeksach i kupują pomidory od przekupy pod dworcem PKS. Ale czy za tym trochę niegrzecznym śmieszkowaniem nie kryje się tęsknota za wspólnotą, sąsiedzkością i lokalnością? Czy nie fajnie byłoby tak sobie pożyć zwykłym życiem, tak się nie przejmować, nie musieć pchać się przed żaden szereg? „Nic nie robić, nie mieć zmartwień”, pić chłodne piwko w parkowym ogródku albo pubie „Pod Kasztanem”?
Karol Trammer zatytułował swoją recenzję reportaży „Miasto Archipelag. Polska mniejszych miast”: „Safari Springera”, i trafnie wypowiedział dysonans, jaki poczułam po lekturze tej skądinąd ciekawej książki. Fotografie reportera są estetyczne, dostojne, kadry symetryczne. Springer skupia się na pejzażu, czasem na portrecie – postacie występują pojedynczo w przytłaczającym krajobrazie. Nawet młodego chłopaka w centrum handlowym w Pile nie otaczają żadni inni ludzie. Miasta Springera zieją pustką, nawet jeśli gdzieś toczy się jakieś życie – a przecież się toczy – to podskórnie, w sposób niewidoczny dla widza. Czy to też nie jest rodzaj paraturystycznego spektaklu, owe przygnębiające okulary? Książka Springera stawia średniomiejskość Radomia w kategorii problemu społecznego, trafnie punktuje samorządowo-inwestorskie ślepe uliczki, ale niestety – przynajmniej na poziomie fotografii – nie pochyla się z troską nad ludźmi, którzy muszą żyć w tych miejscach. A żyją, i co więcej – całkiem dobrze się mają.
Całe szczęście, jak wiemy od Itala Calvina, nie należy mylić miasta ze słowami, które je opisują.