Boże Bożenka
fot. Teatr Wybrzeże

Boże Bożenka

Michał Centkowski

W „Statku szaleńców” Kolady wszystko lśni i błyszczy, a nadmiar ludowej radości niepostrzeżenie przeradza się w gargantuicznych rozmiarów teatralny cyrk

Jeszcze 1 minuta czytania

W politycznie gorącej epoce Putinowskiej agresji na Krym, z gdańskiego Teatru Wybrzeże wypływa „Statek szaleńców” pod dowództwem jednego z najgłośniejszych rosyjskich reżyserów i dramatopisarzy, Nikołaja Kolady. Niestety dość szybko staje się jasne, że rejs, choć długi (3,5 godziny z przerwą) i kosztowny, nieubłaganie zmierza ku katastrofie. Miało być lirycznie i dowcipnie, pięknie i przerażająco, śmiesznie i strasznie. Tymczasem autor i reżyser „rosyjską duszę” skroił wyraźnie pod gusta, mówiąc oględnie, nie za wysokie, przyciąwszy ją bezlitośnie tak, by zmieściła się w najprostszych wyobrażeniach o kraju Puszkina i Lermontowa. 

„Statek szaleńców”, reż. Nikołaj Kolada.
Teatr Wybrzeże, premiera 29 sierpnia 2014
W nieustannie zalewanym, rozpadającym się domu komunalnym, wszędzie i nigdzie, egzystują dziwne swą normalnością, nieco podupadłe typy. Przyglądamy się ich zmaganiom ze światem. Wszyscy kłócą się, nienawidzą, żyją i umierają gdzieś na marginesie rzeczywistości. Postaci miotają się nieporadnie, na chwilę jedynie wpadając na scenę, na której niepodzielnie królują pląsające w rytm radiowych szlagierów tancerki w strojach ludowych śpiewające z plejbeku. Rewie taneczne mieszają się z konkursem piosenki. Wszystko lśni i błyszczy. Ten nadmiar ludowej radości niepostrzeżenie przeradza się w gargantuicznych rozmiarów cyrk. A gdy pan Bronek, jeden z sąsiadów, nagle umiera, gasną rewiowe światła, cichnie kabaretowy zgiełk. Śmiech zmienia się w płacz, a słowiańskie tancerki, przywdziawszy chusty, zawodzą (także z plejbeku) pieśni żałobne. 

Planowana jako liryczna i melancholijna część druga spektaklu, dość niespodziewanie i wyłącznie za sprawą aktorskich wysiłków, okazuje się być chwilami autentycznie zabawna i ironiczna. Jest coś przejmująco ludzkiego i strasznie pospolitego w rozegzaltowanej Ninie zwanej Gryzeldą (Ewa Jędrzejewska), gdy opowiada o radości, jaką wzbudza w niej cudze nieszczęście. Łagodną wyrozumiałość wyzwala sklepowa Boże, Boże Bożenka (Małgorzata Oracz), której wrodzony zmysł handlowy długo nie pozwala skorzystać z oferty transportowej Waldemara (Michał Kowalski). Cieszą rodzinne perypetie zdeklasowanych inteligentów – Lucyny (Monika Chamicka) i Leszka (Jacek Labijak) oraz ich syna Pawełka (świetny, swobodny i naturalny Artur Blanik) zwieńczone cudownie slapstickowym finałem. Jak się niestety okazuje – jednym z wielu. 

fot. Teatr Wybrzeże

Szkoda, bo metafora odciętego od świata bloku, mikrokosmosu zawieszonego gdzieś poza czasem, w rękach głośnego rosyjskiego artysty mogła stać się czymś więcej, niż tylko kolorowym jarmarkiem. Miało być lekko, zabawnie i z wdziękiem. Tylko że wszystkie momenty czarnego humoru i aktorskie popisy natychmiast gasi sam Kolada, topiąc scenę w oceanie kiczu. W pretensjonalnej poetyckości, świecących krzyżach i rzewnych pieśniach. I sam już nie wiem, czy gorsze są tancerki w strojach ludowych śpiewające w skąpym odzieniu bzdurne przeboje, czy obowiązkowo okutana w chustę staruszka, która z bólem, w sztucznej mgle, wygłasza egzystencjalne mądrości w rodzaju „życie to rynsztok, ale i tak was kocham”. Teatr dla ludzi, który od dawna propaguje reżyser, to chyba jednak nie to samo co ludomania.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.