Małe lisy
fot. Trypode / Flickr CC

Małe lisy

Justyna Bargielska

Jeszcze 3 minuty czytania

Magda pyta, czy sky is nadal the limit – i czy sky należy tłumaczyć jako niebo – pieśń pleśni w słoiku – a niektórzy bunt przed śmiercią ogólną wyrażają śmiercią własną, jak to rozumieć – pieśń prania pleśniejącego w pralce – i błogosławieństwo papieża na to wszystko

Jechaliśmy obok wyburzanego wieżowca, który najpierw był hotelem robotniczym, a potem długo niczym. Rozbiórkę zaczęli typowo, od góry, już z miesiąc temu. Zdjęli połowę ostatniego piętra, dokładnie tyle, ile trzeba było, żeby zniknął sprayowy napis „sky is the limit”, bezcennie widoczny z okien wszystkich ośmiuset autobusów do i z centrum jeżdżących na tej trasie. Potem odpuścili. Może już nawet delikatna trawa rosła na obecnym dachu. Jechaliśmy samochodem zastępczym, bo mąż trochę rozbił swój złoty służbowy; zastępczy niebieski miał problem z akumulatorem. Gdy już do niego wsiedliśmy i ruszył, zrozumieliśmy, że nie możemy się zatrzymać, bo nie pojedziemy dalej, bo nie ruszy drugi raz.

Rano tego sobotniego dnia obudziłam się w rozdrażnieniu. Poszłam do kuchni i odkryłam przyczynę: przypomniałam sobie i zobaczyłam, że wszak wczoraj pękła mi płyta ceramiczna. To normalne, płyty pękają, ceramiczne, tektoniczne, każde. Ale od czegoś. Ta nie pękła ani od postawienia moździerza na płycie ceramicznej, ani od wylania zimnej wody na gorącą płytę ceramiczną, ani od siadania po pijaku na płycie ceramicznej, ani tym bardziej od seksu na niej. Przypomniałam sobie poprzedni wieczór i moment, gdy płyta pękła, bo na nią patrzyłam.

Oczywiście płyta pękła, gdy na nią patrzyłam, a nie bo na nią patrzyłam, ale wiem to na pewno dopiero teraz.

Sprzątaliśmy wszyscy, nie tylko popłycie, ale cały obiekt. Mąż coś szurał odkurzaczem, dzieci przenosiły zabawki ze stosu w dużym pokoju na dwa mniejsze stosy w pokoju dzieci, ja sprzątałam kalejdoskop: obracałam zabawkę Klimka tak długo i tak pracowicie, aż połamane szkiełka wewnątrz ułożyły się we wzór, który wydał mi się wystarczająco uporządkowany, a jednocześnie niecałkowicie pozbawiony urody. Z rozpędu posprzątałam też pokój dzieci i od razu zrobiłam zdjęcie komórką dla opieki społecznej, z datą, żeby im pokazać, gdy zajdzie konieczność, że zaledwie tak niedawno był tu prawdziwy porządek.

A, nie, nie z rozpędu, ze strachu. Już naprawdę kończyłam z kalejdoskopem, gdy mąż podszedł do mnie z odkurzaczem.
– Nie wiem, co z tobą robić – powiedział. – Wessę cię, jak sobie pomieszkasz w tym worku, to, kurwa, zmądrzejesz.

Zjedliśmy na śniadanie gofry. Te, które trzeba zrobić, a nie wyjąć z torebki i posypać cukrem pudrem. To było takie męczące. Klara opowiadała, co jej się śniło:
– Śniła mi się nowa szkoła.
Mąż spytał, jak jej się śniła.
– Że przychodziłam i poszłam, że przychodziłam i poszłam. A mama – dodała Klara – powiedziała, że już nigdy nie wyjdzie z domu.
Mogłam tak powiedzieć. Wyjaśniłam logicznie:
– No, tak, bo co ja tam mam, czego tutaj nie mam?
– Seks – powiedział mój mąż, nalewając do gofrownicy następną porcję gofrowego ciasta.

Gdy zrozumieliśmy w samochodzie zastępczym, że nie możemy się zatrzymać, zrobiło nam się wszystko jedno i pojechaliśmy do McDonalda kupić dzieciom happy meale z figurką, a potem na parking pod Instytut Chemii Jądrowej, bo tam zawsze jeździliśmy jeść happy meale z figurką. Na pustym parkingu trochę pojeździliśmy w kółko, a potem bez wyłączania silnika stanęliśmy pod zielonym domem. Jest jeszcze różowy, no i bury dom Chemii Jądrowej, ale pod tym ostatnim nigdy nie stajemy, bo pilnuje go stróż w budce. Udawaliśmy, że obserwujemy zielony dom jako tajni agenci.
– Szok – powiedziała Klara – zabierają dzieci na akcje.

Klimek zgubił w samochodzie zastępczym swoją figurkę, a potem przypomniało mu się, że podsłuchał, jak rozmawiam z Megi i się namawiamy, że pojedziemy do Nieporętu, wejdziemy w głąb lasu i będziemy pić herbatę z termosu i jeść chleb z pasztetem podlaskim, jak gdy byłyśmy młode, i powiedział, że on też chce iść do lasu pić z termometru.

Wtedy już zupełnie otwarcie pomyślałam, tak, to jest to jakiś pomysł: napić się w lesie z termometru, i że w ten właśnie sposób zgotuję sobie chwałę z ust dzieci. W zeszłym tygodniu Klara miała przynieść do szkoły na dzień docenienia rodziny zdjęcie nas wszystkich – zanim je wydrukowałam, powiększyłam w Photoshopie oczy sobie i dzieciom. Męża nie tknęłam.

A teraz mąż powiedział, że tu nas wysadza, a sam jedzie po wino, a ja mu powiedziałam, żeby kupił mi stefankę, więc nie wiedziałam, czy wróci. Z niektórymi osobami ma się porozumienie, a z niektórymi trzeba bardzo uważać na konsekwencje, co się powie. Jechałam raz z Klarą metrem i ona mnie w pewnym momencie spytała, dlaczego metro, gdy rusza, wydaje ten dźwięk, i zaśpiewała mi ten dźwięk, a dokładniej trzy dźwięki, jedną z trzech rzeczy, które mnie przyciągają do metra, odkąd mamy metro. Zaśpiewała mi septymę małą i zejście na sekstę wielką, czyli dokładnie początek utworu Somewhere z musicalu West Side Story, a jeszcze dokładniej akurat te trzy dźwięki, które przypadają na słowa „there’s a place”. Klarze nie trzeba dużo mówić.

Chyba że chodzi o pleśń w słoiku. Jeden cały dzień jęczała o słoik, bo chciała hodować pleśń w słoiku, dałam jej.
– Taki mały?
Zezłościłam się.
– Po co ci większy, chcesz, żeby ta pleśń wylazła i cię zeżarła?
Nastraszyłam córkę pleśnią. Powinnam pójść za to do piekła, a do następnego piekła za to, że ona z tego hodowania pleśni przeze mnie zrezygnowała, a może by wyhodowała penicylinę na raka. I na koniec do specjalnego piekła dla pleśni powinnam pójść.

À propos piekła. Jest taka aktorka.

Nie, oczywiście źle mówię. Była taka skandynawska aktorka. Trochę sobie grała, głównie walczyła z depresją. Grała w serialach kryminalnych i oglądałam ją z przyjemnością, bo przekonująco grała postaci, które na co dzień mają do czynienia z kryminalną śmiercią. Jeszcze siedem, pięć lat temu spytałabym, czy w ogóle możliwa jest jakaś niekryminalna śmierć. Kiedy oglądałam tę aktorkę, umiałam już podzielić śmierć na rodzaje. Kiedy ta aktorka postanowiła się zabić, rozumiałam już też, że dzielenie śmierci na rodzaje jest to rodzaj tej uprzejmości, na którą śmierć się wobec nas nigdy nie zdobędzie, i, prawdopodobnie, jest to jedyna, ściśle protokolarna ludzi nad nią wyższość.

Ta aktorka postanowiła się zabić, bo udało jej się przeżyć. Udało jej się też uratować swoje dziecko w sytuacji, z której żadne z nich nie powinno było wyjść cało. Żadna z nich, bo to w sumie córka była. Więc postanowiła się zabić. Dziecka nie postanowiła zabijać.

Okoliczność była turystyczna: w tamto Boże Narodzenie pojechała na którąś z tych wysp, przez którą przeszło tsunami. Gdy zobaczyła falę, weszła z roczną córką na drzewo. Trzysta tysięcy ludzi zginęło, ale one dwie nie.
Dla mnie to byłby doskonały powód, żeby się zabić, i dla niej też był. Ale mnie tam nie było, a ona była.

Gdy śpię, śni mi się długie układanie się, ze wszystkimi, o wszystkim. Także śni mi się, że przemycam Pajdę do domu w kieszeniach ubrań moich dzieci. Jest specjalnie do tego celu malutki, ale nie może być aż tak malutki, żebym nie miała poczucia winy, że go przemycam. Zresztą z tak całkowicie malutkiego nie miałabym pożytku. Chyba że niewłaściwie rozpoznaję pożytek, który z niego mam. Śpię, a potem się budzę i śpię, i śpię, i śpię.

I kiedy śpię, dzieją się różne towarzyskie, niekiedy wręcz międzyludzkie rzeczy. Jako żona chemika wiem, że nie należy dolewać wody do wódki, bo zamarznie i wszystko się wyda, ale za to do whisky można dolać herbaty, bo i tak nikt się nie zorientuje. Sprawdziłam to poprzedniego wieczoru, gdy był u nas kolega męża z koleżanką żoną, frankofil, miły, ale ja od zawsze patrzę na niego przez pryzmat jednej z piosenek jego zespołu, czyli zespołu, w którym grał na gitarze, a która miała taki tekst, że „śnieg i lód to żywioły dwa”, który ten kolega męża sam napisał, a też jest chemikiem, więc siłą rzeczy patrzę na niego przez palce. Koleżanka żona opowiadała, jak byli w muzeum i oglądali obraz, dyptyk, na którego lewym skrzydle tłum otaczał gościa, który na prawym skrzydle leżał obdarty ze skóry, ale minę miał podobną.

– Musiał zrobić coś naprawdę strasznego, skoro go obdarli ze skóry – powiedziałam, ale bez współczucia.
– Może miał romans? – podpowiedział mój mąż.
– Taka praca w muzeum musi być wykańczająca – powiedziała koleżanka żona – tylko obrazy i ludzie, i obrazy, i ludzie, i tak cały dzień. Jak patrzę na strażniczkę, to myślę, że ona bije żonę.

A mnie się wtedy, jako żonie, już samo mieć żonę wydawało dostatecznie upiorne, a co dopiero jeszcze pracować w muzeum sztuki jako żonata strażniczka. Poskarżyłam się na ostatnich wakacjach mężowi, że trochę mi na tym wyjeździe brakuje fabuły, że nie do końca wiem, po kilku latach jeżdżenia w to samo miejsce, w jakim charakterze tu jestem. Tak, tak czułam i tak powiedziałam. Mąż odpowiedział, że za to mam okno nad zlewem na bawiące się dzieci i mogę zmywać, patrząc na nie jak w amerykańskich filmach. Zauważył też, że gdyby się chcieć na serio pochylić nad moim pytaniem, to można wygenerować taką na przykład odpowiedź, że jestem tu w takim samym charakterze, co przez ostatnie pięć lat. Więc zmywałam, a przez okno widziałam Klarę, która siedziała na drabince, podpierając brodę na ręce.

– Czegoś smutna jest – powiedziałam do męża.
– Ale za to ładnie wygląda – powiedział mąż.
Zanim mój mąż wrócił ze stefanką, zadzwoniła moja matka, że jest chora. Była zawsze chora, jak zbliżały się święta, nasze państwowe i kościelne lub jej prywatne, na które trzeba było zrobić cokolwiek do jedzenia i podać spokrewnionym ludziom. Potem dała telefon ojcu, którego spytałam o dokładne objawy, a ojciec powiedział:
– No, leży w łóżku na wznak z białą materią owiniętą wokół głowy.
Mąż akurat wszedł, jak kładłam telefon głęboko za książkami, żeby go nie było tak łatwo znaleźć.
– I co, i matka trafi na święta do szpitala? – spytał.
– Spełni się jej marzenie – potwierdziłam.
– Jeśli czyjeś życie tak przebiega, to może należy je zakończyć? – powiedział mój mąż, po tylu latach cierpliwego znoszenia oceniając ostatecznie życie teściowej, przebiegające w boksie de luksie naszego częściowego zobojętnienia, jako niekonieczne.
– A, niech se zakończy – powiedziałam. – Mam to w piździe.

Wszystkie dzieci przedszkolne śpiewają teraz tę piosenkę, której ja nie śpiewałam, że jak jeden paluszek nie może, to drugi dopomoże i kolejny, i tak przechodzą od dolnych paluszków, przez części ciała, po górne paluszki, wręcz po szyjkę, i ciągle jest nadzieja. Ale jak głowa nie może, to nic już nie pomoże. I to jest koniec piosenki. Pies Dżim jadł nam książki, raz w przedpokoju leżała niedojedzona okładka, grzbiet pod spodem zrobiony z katechizmu, na nim napisy: cudzołóż, nie zabijaj, nie kradnij. I w sam raz pod koniec tego święta rodzinnego absurdu pojawiło się cyfrowe nawiązanie do nieobecnego Dżima w telewizji. Było już późno, zaraz miał się zacząć nowy tydzień, a w telewizji pokazał się papież. Boże, jak on dziwnie mówił, ten papież, a powiedział dokładnie tak:

– Pozdrawiam pielgrzymów z Polski, tego i tamtego, i psa Dżyma.
– Kiedy zamierzasz powiesić jedyne komplety czapek i szalików naszych dzieci, które od wczoraj rana pleśnieją w pralce? – wciął się mój mąż.
– Prawdopodobnie nigdy – odpowiedziałam, ale cichutko, żeby niczego nie popsuć.

Nie potrafiłabym żyć bez swoich dzieci, więc dlaczego miałabym w ogóle próbować bez nich nie żyć?


Fragment pochodzi z powieści „Małe lisy”, która ukaże się 11 marca 2013 w wydawnictwie Czarne. Dziękujemy za zgodę na publikację.