Antyczna przyjaźń
Fred Romero CC BY 2.0

12 minut czytania

/ Sztuka

Antyczna przyjaźń

Łukasz Gorczyca

Jako pomnik powojennej tożsamości i transformacji ostatecznego ćwierćwiecza, dojrzewania i samoupokorzeń „Przyjaźń” Szapocznikow powinna dziś stanąć w muzeum. Bez rąk i bez sztandaru, ale z naszymi odwiecznymi, antycznymi obsesjami ukrytymi w ciemnych otworach po odciętych ramionach

Jeszcze 3 minuty czytania

Polska sztuka obfituje w dzieła poruszające i niezwykłe, również takie, które są cennym świadectwem historii. Jednego wszakże nam brak – własnego antyku. Sztuki, która opisywałaby naszą tożsamość językiem mitu.

Wystawny szklany pawilon domu aukcyjnego wklejony w otulinę parku Ujazdowskiego przypomina raczej przeskalowany salon samochodowy niż muzeum. Ale to właśnie tu wystawiono na pokaz dzieło, zdawałoby się, już dla naszej kultury bezpowrotnie utracone. Tu również nadana mu została zupełnie nowa wartość. Jest to – zgodnie z obowiązującym, nowobogackim porządkiem – przede wszystkim wartość finansowa. Podczas wieczornej licytacji 28 marca 2019 roku za odlaną z brązu grupę rzeźbiarską Aliny Szapocznikow zatytułowaną „Przyjaźń” (w oryginale: „Pomnik Przyjaźni Polsko-Radzieckiej”) zaoferowano ostatecznie 1,7 miliona złotych – wraz z opłatami aukcyjnymi ponad 2 miliony. W ten sposób narodziła się pierwsza polska rzeźba antyczna.

Technicznie rzecz biorąc, powstała ponad pół wieku wcześniej. W 1954 roku Szapocznikow wykonała ją na konkurs, rok później została odlana w brązie i ustawiona w holu wejściowym warszawskiego Pałacu Kultury i Nauki. Ponieważ jednak ten wystawny gmach oddano do użytku, gdy akurat nadeszła polityczna odwilż, pomnik przyjaźni – jak wszystko, co wiązało się ze stalinowskim genotypem architektury i wyposażeniem gmachu – został strategicznie zapomniany. I choć stanowił on, tak jak i cały PKiN, drobiazg nie do przeoczenia, panowała wokół niego porozumiewawcza cisza.

Kolejne, interesujące nas w tej historii zdarzenia miały miejsce już po 1989 roku. Pałac nie runął ani nie wyleciał w kosmos, chodź podkładano podeń różne polityczne ładunki wybuchowe. W tej atmosferze, nocą – był to być może maj 1992 roku, dziś już nie wiadomo, o dokładną datę toczy się obecnie spór prawny – gigantyczna rzeźba została usunięta. Stało się to na zlecenie ówczesnej dyrekcji Pałacu, która w zamian za wywiezienie brązowego kolosa podarowała go właścicielowi firmy budowlanej wykonującej to nietypowe – choć wówczas wcale nierzadkie – zlecenie. W największym skrócie – pomnik Szapocznikow spisano na złom.

Tamtej nocy wydarzyło się coś jeszcze, co w kluczowy sposób zaważyło na dzisiejszej lekturze „Przyjaźni”. Wytaczany z holu pomnik nie mieścił się w drzwiach wejściowych. Zdemontowano więc sztandar i ręce postaci. Chociaż wywiezione razem, już nigdy nie powróciły na swoje miejsce, nadając rzeźbie szczególny urok destruktu. Ale nowoczesna historia sztuki to nauka, która zrodziła się z ekscytacji destruktami – ruinami starożytnych budowli, obtłuczonymi greckimi rzeźbami i potłuczonymi wazami. Te wynikające z upływu czasu niedoskonałości stały się idealną pożywką dla oświeceniowej wyobraźni. Szybko nauczyliśmy się patrzeć na ruiny jako alternatywny ideał piękna naznaczony eschatologiczną cnotą vanitas. W niedopowiedzeniu siła – to ważna zasada nowoczesnej estetyki.

fot. Adrian Grycuk / CC BY-SA 3.0fot. Adrian Grycuk / CC BY-SA 3.0

Oto więc staje przed nami ponownie – „Pomnik Przyjaźni Polsko-Radzieckiej” autorstwa Aliny Szapocznikow – „rzeźba niekompletna”, jak ją eufemistycznie określono w katalogu aukcyjnym. Mimo to wciąż na prawie 3 metry wysoka. W otoczeniu ruchomych galeryjnych ścianek obciągniętych syntetycznym suknem prezentowała się wspaniale – mocarnie i prawdziwie. Syntetycznie modelowane, ponadnaturalnej wielkości figury dwóch młodych mężczyzn emanują energią, a ekspresji przydają im ziejące czernią otwory po odciętych ramionach. Odjęty sztandar (na udzie mężczyzny po lewej został po nim ślad – trzy otwory montażowe) oraz okaleczenie czynią scenę bardziej ludzką i wieloznaczną. Para mężczyzn zrośnięta niczym syjamskie bliźnięta, z twarzami zwróconymi przed siebie. Są to oblicza raczej skupione i zamyślone niż tryskające pozowanym optymizmem. Nie jest to rzeźba jednoznaczna, a tym samym w pełni socrealistyczna – może nawet nigdy taka nie była. Zadumani młodzi mężczyźni – co ich zajmuje i dokąd zawiedzie tytułowa przyjaźń? Stoją w lekkim, klasycznym wykroku, odziani w prosty, roboczy strój, z wydatnymi, częściowo odsłoniętymi torsami. Ta ich przyjaźń jest tu zaspawana – jeśli chodzi o zadaną wymowę polityczną, temat ujęty został więc wyjątkowo szczerze. Rzeźby ogląda się dookoła. Z tyłu można zobaczyć efektownie oddany przeplot rąk – żelazne objęcie ramion, dłoń spoczywająca na barku towarzysza. Nie ma wątpliwości, że to związek na trwałe – może męska przyjaźń, może robotniczy romans? W tym swoim spiżowym uścisku i okaleczeniu mają w sobie zarazem trochę z Nike z Samotraki i coś z bohaterów cyklu fotografii „Oko za oko” Artura Żmijewskiego, gdzie ciała splatają się w hybrydalne twory, użyczając beznogim lub bezrękim brakujących im kończyn. Sztandar opadł i w tym przejmującym wyobrażeniu dwóch wspierających się mężczyzn ujawnił się krzepiący humanizm. Ich inwalidztwo ma wszakże nie tylko fizyczny charakter. Można powiedzieć, że doświadczyli w młodości czegoś gorszego – ideologicznego ukąszenia. Polak i towarzysz radziecki, chociaż nie wiadomo, jak ich rozpoznać. Ale to teraz już minęło. Nad czym więc tak jeszcze rozmyślają?

Kiedy przyglądam się tej stanowczej pozie, niepozbawionej wszakże naturalistycznego wyrazu, przychodzi na myśl wcześniejszy raptem o kilka lat „Manifest” Wojciecha Weissa (1950) – jeden z ikonicznych obrazów polskiego socrealizmu. Obraz wyjątkowy w tym nurcie, przede wszystkim dlatego, że po malarsku udany i na swój sposób – również przez barokowe światło – ponadczasowy. Na twarzach robotników można rozczytać i napięcie, i zwątpienie, zadumę. Spójrzmy teraz na głowę lewej postaci z rzeźby Szapocznikow – proste, niemal zgeometryzowane rysy, wysokie czoło, wąskie, przymrużone oczy, długi nos, mocno zaznaczona żuchwa i wydatny podbródek. Typ fizjonomii wydaje się znajomy, odbija się jak powidok „Głowa mężczyzny na czerwonym tle” Andrzeja Wróblewskiego (1957). Ten rysunek fizjonomii jest charakterystyczny dla powojennej dekady. To szczególny rodzaj postapokaliptycznej figuracji – próba tworzenia nowego porządku, ale też jego niemożliwość.

Jeśli podążymy dalej tym śladem – tropem kolejnych prac Szapocznikow i Wróblewskiego – zobaczymy, że ostatecznie figura ludzka ulega deformacji, zmierza ku abstrakcji, by w końcu rozpaść się na części. „Pomnik Przyjaźni Polsko-Radzieckiej” (czy też po prostu „Przyjaźń”) – rzeźba niekompletna – jawi się z tej perspektywy jako dzieło przełamujące stereotyp dialektyki socrealizmu i awangardy. Tak jak cała twórczość Szapocznikow i Wróblewskiego, oddaje ono inną, intrygującą dynamikę – powojenne zmaganie o uformowanie na nowo kondycji ludzkiej figury, a mówiąc wprost – o odzyskanie równowagi po traumie wojny i Holokaustu. Skojarzenie tych dwóch nazwisk jest ze wszech miar nieprzypadkowe. Pośmiertna historia ich dzieła jest także pouczająca. Z polskiego czyśćca w ostatnich latach oboje wydobyci zostali na międzynarodową arenę sztuki i rozpoznani wreszcie jako jedni z najbardziej oryginalnych i niezwykłych osobowości sztuki powojennej.

Rzeźba ułomna staje się na naszych oczach bogatsza w znaczenia, ale czy to wystarczy, by przypisać jej antyczny wdzięk? Czy socrealizm zasługuje na miano naszej starożytności? Ta propagandowa hybryda sztuki zaangażowanej i XIX-wiecznego akademizmu trwała w Polsce raptem kilka lat – to z perspektywy historii sztuki tyle co nic. Jego nośność mierzy się przeto nie w wątpliwej wspaniałości osiągnięć twórczych, lecz w skali traumy, którą wywołał, pokazując, jak łatwo poddać sztukę (i artystów!) instrumentalnej, politycznej manipulacji. „Przyjaźń” bez rąk i bez sztandaru jest jak obiekt dosłownie wyrwany z tamtego systemu, dzieło poranione, po przejściach. Polska kultura żywi tendencję do niszczenia zawczasu dóbr, które okażą się ważne dopiero z perspektywy czasu. W tym sensie rzeźba Szapocznikow jest zabytkiem cudownie uratowanym.

Na trop rzeźby wywiezionej z pałacowego holu wpadły Katarzyna Bielas i Dorota Jarecka z „Gazety Wyborczej”. Kiedy w drugiej połowie lat 90. szykowano w warszawskiej Zachęcie retrospektywę Szapocznikow, poszukiwano rozproszonych dzieł artystki. „Pomnik Przyjaźni…” odnaleziony został wówczas na podwarszawskiej posesji wspomnianego już przedsiębiorcy, który kilka lat wcześniej wywiózł ją jako złom z Pałacu Kultury. W 2007 roku sytuacja zmieniła się po raz kolejny. Pałac Kultury i Nauki – wraz z wyposażeniem – wpisany został do rejestru zabytków i tym samym objęty prawną ochroną. Pomnik Szapocznikow – przynajmniej w teorii – przestał być dziełem niechcianym. Za sprawą jednego podpisu zmienił status na nieszczęśliwie zagubione dziedzictwo. Ówczesne próby nawiązania kontaktu z właścicielem rzeźby i odzyskaniem jej nie powiodły się. Dopiero teraz „Przyjaźń” powraca, znowu odmieniona – bez rąk, ale po konserwacji – jako obiekt pożądania przeliczonego ostatecznie na dwumilionową kwotę. Zarząd PKiN wystąpił do prokuratury o zajęcie „obiektu” i postanowił skierować sprawę do sądu, uznając, że pomnik mimo zlecenia wywózki przed ćwierćwieczem nadal jest własnością Pałacu.

Jeśli piszę o antycznym potencjale tej rzeźby, to nie tylko dlatego, że oglądamy dzieło potargane przez czas, odkopane ze śmietnika historii i dumne w swym humanistycznym wyrazie. Przede wszystkim myślę tu o dziele obdarzonym losem, historią, która jest tak bardzo polska i tak prawdziwa, że najlepiej nadaje się na mityczną przypowieść z morałem. Takim mitem jest dziś po trosze socrealizm – wcale nieodległy w czasie, ale tak bardzo nieprzystający do współczesności, że gotowi bylibyśmy uznać go za czysto fantastyczną kreację. I coś podobnego ucieleśnia dziś rzeźba Szapocznikow. To nie przyjaźni polsko-radzieckiej obcięto tu bowiem ręce. To obraz samookaleczenia naszej kultury, trawionej nieustannymi wątpliwościami, zaściankową arogancją i zabobonem. Wiarą, że to przedmioty są winne zbrodni i że wystarczy usunąć wstydliwe obrazy, aby wstyd przestał dokuczać. Jako taki, jako pomnik powojennej tożsamości i transformacji ostatniego ćwierćwiecza, dojrzewania i samoupokorzeń, „Przyjaźń” winna dziś stanąć w muzeum. Bez rąk i bez sztandaru, bez wojskowej asysty w sowieckim mundurze (jak na jednym z archiwalnych zdjęć z pracowni artystki), ale z naszymi odwiecznymi, antycznymi obsesjami ukrytymi w ciemnych otworach po odciętych ramionach.

Tu następuje szczęśliwe zwieńczenie opowieści. To muzeum dla „Przyjaźni” już się buduje, już stanęły płoty na placu Defilad i mam nadzieję, że zgodnie z wolą prywatnego nabywcy rzeźba Szapocznikow – nasze pierwsze dzieło antyczne – będzie tam witać nas w holu. Będzie tam stać wpatrzona po sąsiedzku w Pałac Kultury. Droga może niedługa, ale okrężna – i jakże charakterystyczna dla politycznych losów polskiej sztuki. A człowiek, który to dzieło uchował przed doraźnym ikonoklazmem i sprawił, że mogło do nas powrócić w tak paradoksalnie ulepszonej postaci, oprócz przelewu z domu aukcyjnego powinien otrzymać medal od ministra. Pozew sądowy może zaś państwo polskie – po raz kolejny – skierować samo do siebie. 

Obcięto rzeźbie ręce, uwolniono duszę.
Stoi lud wpatrzony w dzieło stare-nowe
win to nie odpuści i trosk nie zagłuszy
lecz zobaczy więcej – na to już gotowy.
Rozpoznaje swoje rysy, rozpoznaje losy
jak uwierzy w siebie, to przemówi głosem.