Czego tutaj nie ma?
Krwi, której zdarza się rozbryznąć podczas pracy na przyspieszonych obrotach.
Licznych obiektów, które techniczni zrobili na wystawy i przepadły z biegiem lat.
Czarnej listy artystów i kuratorów marudzących, upierdliwych lub po prostu skarżypytów. Chłopaki chowają ją przed wzrokiem wścibskich postronnych.
Jest na przykład zapalniczka, którą w 1998 roku Edward Krasiński osobiście okleił słynną taśmą Scotch Blue.
To, że wystawa „Zmiana ekspozycji” w białostockiej galerii Arsenał wpisuje się we wzbierający nurt przywracania widoczności osobom pracującym na zapleczach kultury, sygnalizuje nie tylko tytuł, ale i sposób podpisania autorów – Bartek Buczek z działem technicznym Galerii Arsenał w Białymstoku: Kacprem Goryszem, Januszem Małeczkiem, Michałem Małeczkiem, Mateuszem Smorczewskim, Zbigniewem Świdzińskim i Maciejem Zaniewskim.
Nie dzwoń, ja to zrobię
„Zmiana ekspozycji”
Bartek Buczek z działem technicznym Galerii Arsenał w Białymstoku: Kacprem Goryszem, Januszem Małeczkiem, Michałem Małeczkiem, Mateuszem Smorczewskim, Zbigniewem Świdzińskim i Maciejem Zaniewskim; kuratorx: Tomek Pawłowski-Jarmołajew; Galeria Arsenał, Białystok, do 21 maja 2023
„Proszę mówić dalej. Historia społeczna Muzeum Sztuki w Łodzi”
autorzy tekstów: Agnieszka Pindera, Natalia Słaboń, Marta Madejska, Olga Gitkiewicz, Marcin Wicha, Olga Drenda, Patrycja Dołowy koncepcja i redakcja: Marta Madejska, Agnieszka Pindera, Natalia Słaboń, Muzeum Sztuki w Łodzi, 190 s., w księgarniach od grudnia 2022
Miało być inaczej.
Kiedy kuratorx Tomek Pawłowski-Jarmołajew zapraszał do Białegostoku Bartka Buczka – artystę, który pracuje jako techniczny, myślał o wystawie będącej swego rodzaju dialogiem Buczka z Jarosławem Trojanem.
Kto to?
– Już w latach 80. białostocka BWA, czyli dzisiejsza Galeria Arsenał, słynęła z działu technicznego. Zawdzięczała to Jarkowi Trojanowi – osobie wyjątkowej i rozpoznawalnej w Polsce – mówi Monika Szewczyk, dyrektorka Arsenału.
– Zwiedziliśmy pół Europy. Woziliśmy naszą kolekcję na wystawy w Paryżu, Berlinie czy w Stambule – opowiada Janusz Małeczek, galeryjny kierowca.
– Wiele prac zakonserwowaliśmy własnymi siłami – dorzuca Zbigniew Świdziński, opiekun białostockiej kolekcji. – Coś podkleić, wyczyścić, zaplamkować, Jarek był do tego pierwszy i najlepszy. Miał artystyczną duszę, malował, robił witraże, rysował, czuł sztukę współczesną. Przyjaźnił się z artystami. Wiedział, jak wyeksponować prace, potrafił wykonać obiekty dla artystów, rozmaite postumenty, krzesła, skrzynie, zabudowy.
– Bardzo dużo się od niego nauczyłem, podpatrzyłem patenty na wiele problemów – wspomina Kacper Gorysz, który zaczynał pracę w Arsenale od funkcji opiekuna wystaw i, jak mówi o nim Świdziński, nie był za bardzo majstrowaty. Dziś jest etatowym montażystą.
Jarosław Trojan wiedział wszystko, czego nie wiedzieli inni – czym zabezpieczyć ściany przed pokryciem ich – na potrzeby jednej z instalacji smalcem (żółcią wołową – nie wnika w tynk), jak ratować rzeźbiarza, który podczas szykowania pracy pokaleczył sobie dłonie i, co nie mniej istotne, jak ratować uszkodzoną w transporcie rzeźbę. Całkiem niedawno, w lecie 2022 roku, podczas montażu wystawy „Świat nie wierzy łzom” z instalacji powypadały patyczki do lodów. Kuratorx chciał wzywać artystkę, ale Trojan powstrzymał go: „Nie dzwoń, ja to zrobię”.
– Praca technicznego wymaga szczególnych umiejętności. Nawet jeśli wie się „lepiej” niż artysta, nie można nic narzucać, a jednak dyskretnie próbować skutecznie mu pomóc. Jarek to umiał – mówi Monika Szewczyk. – Poza wszystkim był przeraźliwie pracowitym człowiekiem.
Pracował w Arsenale, z kilkuletnią przerwą, od wczesnych lat 80. W sierpniu 2023 miał przejść na emeryturę. W listopadzie 2022 okazało się, że choruje. Zmarł 13 marca.
– Nie zdążyliśmy zapisać i opracować jego dorobku. – Tomkowi Pawłowskiemu-Jarmołajewowi podczas wernisażu „Zmiany ekspozycji” łamał się głos.
Zmiana planu
Kuratorx i artysta przebadali więc tajemnice pokoju numer 408, czyli poddasza Arsenału, gdzie urzędują techniczni. To instytucja w instytucji. Działem kieruje Maciej Zaniewski, syn poprzedniego szefa Wojciecha Zaniewskiego. Kierowca Janusz Małeczek odlicza dni do urodzin, po których przejdzie na emeryturę. Najpewniej zastąpi go syn – Michał Małeczek, który pracuje w Arsenale już dziewięć lat. Kacper Gorysz montuje wystawy od dekady z hakiem, Mateusz Smorczewski – od niespełna roku. Zbigniew Świdziński – jedyny w zespole po studiach plastycznych – początkowo jako pracownik merytoryczny siedział w biurze, z dziewczynami. Jednak jako chłopak ciągle był wzywany do pomocy przy montażach. „Przeniosłem się tutaj, bo było ciekawiej. Przy pracy poznałem wielu artystów, przyjeżdżali między innymi Józef Szajna, Jerzy Nowosielski, Antoni Fałat czy Jan Tarasin. Odwiedzali nas miejscowi artyści, przeciętnie raz w tygodniu kogoś poznawałem” – opowiadał w wywiadzie udzielonym Tomkowi i Bartkowi. Nie było wtedy komputerów, ze światem łączył ich jedynie telefon, a – jak to określa Monika Szewczyk – ze stanu pracy łatwo przechodziło się w stan biesiadowania. Zażyłości tworzyły się w mig. Dziś, choć na biurkach stoją komputery, a biesiad właściwie nie ma, pokój 408 nadal jest miejscem, gdzie można schować się przed pretensjami, na luzie porozmawiać, złapać dystans.
Wydawałoby się, marzenie badaczy. Zatem Tomek Pawłowski-Jarmołajew i Bartek Buczek obejrzeli zdjęcia, setki zdjęć. I nie znaleźli żadnego z montowania wystaw. Wiedząc, że powstały tu obiekty, setki obiektów, które wspomagały ekspozycję prac, wszczęli poszukiwania. Znaleźli niewiele. Bo nie ma miejsca, żeby je przechowywać, ani pieniędzy, żeby za każdym razem robić nowe. Większość wytworzonych w dziale technicznym elementów przerabiano na potrzeby kolejnych ekspozycji. Bartek w ramach artystycznej rezydencji czynnie uczestniczył w montażu wystawy „Nadzieja radykalna”. Zdobył zaufanie chłopaków i, wspólnie z Tomkiem, wypytał o różne sekrety.
Jednak „Zmiana ekspozycji” opowiada w dużej mierze o nim. Podczas wernisażu i oprowadzania kuratorskiego inni montażyści chowali się za plecami publiczności albo robili zdjęcia do dokumentacji.
Proszę mówić dalej
Co ważne: nie wynika to z ego artysty, a ze skromności pracowników działu technicznego, którzy lubią być chwaleni, ale nie lubią pokazywać się w pierwszym szeregu.
Od 2019 roku prowadzę w „Dwutygodniku” cykl Zaplecze kultury, w którym rozmawiam z osobami niewidocznymi dla odbiorców wydarzeń oraz dzieł, a niezwykle dla owych dzieł ważnymi. To przeciekawa praca, w której – jeśli przebiję się przez pierwszą zaporę – jest zazwyczaj bardzo miło. Pierwsza zapora to pytanie, które często słyszę od bohaterek i bohaterów: „Ale co ja mogę mieć do powiedzenia?”. Druga wyrasta po wysłaniu tekstu do autoryzacji. Wtedy niektórzy znikają. Nie odpisują, nie odbierają telefonów, a gdy wreszcie ich odnajduję, okazuje się, że nie chodziło o poprawki, a o nadzieję, że się zniechęcę. Nie po to spędzili pół życia na drugim planie, by teraz biegać po gazetach.
28 marca, gdy w Białymstoku trwał montaż „Zmiany ekspozycji”, w łódzkiej księgarni Do Dzieła odbyło się spotkanie wokół książki „Proszę mówić dalej. Historia społeczna Muzeum Sztuki w Łodzi”. Na pomysł jej wydania wpadły pracujące w Centrum Muzeologicznym przy MS Agnieszka Pindera i Natalia Słaboń oraz związana ze Stowarzyszeniem „Topografie” Marta Madejska (pracowała w MS w latach 2017–2020). Z inicjatywy Madejskiej kilkuosobowy zespół nagrywał wywiady biograficzne z ludźmi, którzy pracowali lub byli w orbicie Muzeum w ostatnich 60 latach. Transkrypcje rozmów dostały cztery pisarki (Marta Madejska, Olga Gitkiewicz, Olga Drenda, Patrycja Dołowy) i pisarz Marcin Wicha. Zinterpretowali, Kaja Kusztra zilustrowała esejem fotograficznym i powstała rzecz wybitna.
Co działo się za kulisami?
– Nasi rozmówcy niepewnie przystępowali do wywiadów. Sądzili, że nie mają nic ciekawego do powiedzenia – zdradza Natalia Słaboń. – Prosili o zestaw pytań, by mogli się przygotować, a my starałyśmy się trzymać zasad metodologii wywiadu biograficznego, w którym zadaje się pytania otwarte i czeka na strumień świadomości. Stąd wziął się tytuł książki. Kierowane do rozmówców: „Proszę mówić dalej” okazało się najczęściej powtarzanym zwrotem w tych wywiadach.
Troszkę w lewo, dziesięć centymetrów niżej
Najczęściej powtarzanym zwrotem, który słyszą techniczni, jest: „Troszkę w lewo, pół centymetra”. – To moje ulubione narzędzie kuratorskie – śmieje się Tomek Pawłowski-Jarmołajew. – Techniczni muszą umieć interpretować te komunikaty: zgadywać, co dla osoby, z którą pracują, znaczy „pół centymetra”, a co „troszkę”.
Kierunki i odległości zmieniają się w zależności od miejsc i ludzi. Ryszard Stanisławski, dyrektor łódzkiego Muzeum Sztuki, lubił – jak opisuje w eseju „Rzeczywistość totalnie wykręcona” Olga Gitkiewicz – „popatrzeć na już zamontowane prace, poprawić okulary i wpaść na pomysł, że może by jednak przewiesić, że może w innym układzie, z innej strony, powiedzieć: Panowie, ja was przepraszam, ale dziesięć centymetrów niżej”.
Na wystawie w białostockim Arsenale jest miejsce, które kuratorx nazywa kącikiem równego wieszania, a artysta zatytułował „Troszkę w lewo!”. Na ścianie – wykonana przez Bartka Buczka poziomica, w drzwiach – kłania się miarka, z dystansu spogląda ktoś, kto mógłby być Mozartem albo Beethovenem, ale nie jest żadnym z nich. Ot, popiersie (fryzurę zasłania kask z napisem „Straż kultury”) znalezione w magazynach, najpewniej zrobione na jakąś wystawę. Niebezużyteczne. Na ślad przydatności technicznym naprowadzają zanotowane długopisem na postumencie wymiary: „81,7 × 120,9” – ktoś nie miał pod ręką kartki, zapisał wymiary, gdzie mógł. Szkoda, że nie zostawił wiadomości, o co chodziło.
Szkoda, a jednocześnie przypomina o efemeryczności pracy technicznych. Cała ekspozycja sporo mówi o tymczasowości. Sale Arsenału robią wrażenie, jakby właśnie trwał montaż. Panuje lekki nieład, stoi drabina, leży stos kartonów ochronnych, ściany wyglądają jak naszykowane pod budowę ścianek z karton-gipsu (a to iluzyjne malarstwo Buczka). Oczywiście wszystko jest po coś. Drabina koresponduje ze zdjęciami z wernisażu wystawy Edwarda Krasińskiego, która odbyła się tutaj w 1998 roku. Podobna drabina była fragmentem ekspozycji. Swoją drogą, to wtedy Zbigniew Świdziński poprosił artystę, by okleił mu zapalniczkę taśmą Scotch Blue. Z czasem rzucił palenie, a zapalniczka przeleżała w szufladzie ćwierć wieku i dziś jest obiektem wystawowym.
Z obiektów są siedziska i krzesła (można siadać!), postumenty i skrzynie (niektóre autorstwa technicznych z Arsenału), wreszcie – prace, które wynikły z potrzeby sprawdzenia jakiegoś sprzętu lub techniki. Na przykład „Monster” – jedna z rzeźb, które Bartek Buczek robi ze sklejki, testując przy okazji sprawność materiału. W osobnej sali wyświetlany jest zrealizowany we współpracy z Dominikiem Ritszelem wideoperformans, który stanowi popis sprawności Buczka – oglądamy artystę przy pracy.
Mnóstwo jest w „Zmianie ekspozycji” insajderskich żartów niekoniecznie czytelnych dla publiczności, ale pozwalających poczuć atmosferę towarzyszącą szykowaniu wystaw. Rysunki techniczne, listy zakupów, zdjęcia z archiwum Arsenału, gitara Jarosława Trojana. Bo on, poza tym, że śpiewająco montował, lubił biesiady z gitarą.
Porzucone kartony widzą się z „Galerią gwoździ i wkrętów”. Podobno długo trwał namysł, jak je pokazać. Wreszcie któryś z chłopaków wymyślił, żeby umieścić na desce. Taka konstrukcja może się jeszcze przydać.
I nagle bum!
O tym, jakie żarty można zmontować przy pomocy zwykłej deski, dowiadujemy się z książki „Proszę mówić dalej”. Patrycja Dołowy, autorka eseju „Portret muzeum we wnętrzu”, wyszperała w transkrypcjach takie (długie, ale śmieszne!) wspomnienie pracownika Działu Realizacji Wystaw i Wydawnictw łódzkiego muzeum, Andrzeja Miastkowskiego:
Muzeum przejmowało spuściznę Tadeusza Kantora z Galerie de France. (…) Wszystkie prace Kantora miałem w swoich rękach. Przez rękawiczki. Uderzyło mnie, jak one były malarskie, przełamujące formułę obrazu. Niektóre fragmenty kończyn postaci ludzkich to były przyśrubowane deski do płócien. (…) Obrazy przyjechały do Muzeum, a deski poodkręcane. (…) Z przodu na deskach były wydrapane duże sygnatury: KANTOR. Parę godzin spędziłem z tymi deskami. Wracam do działu. Ulga, zaraz pójdę do domu. Siadam sobie, herbatka. A były tam jeszcze stare biurka, dwie kolumny łączone deską. Oparłem sobie nogi i nagle bum! Lata muzealników, którzy tam swoje nogi opierali, i w końcu odpadło. Huk, podnoszę tę deskę i widzę, że jest prawie taka sama jak te, które przez ostatnich kilka godzin składałem – zniszczona i pełna przetartych barw. To był impuls. Wziąłem śrubokręt i wydrapałem na tej desce „Kantor”. Została w moim gabinecie. Minęło trochę czasu (…) Szedłem z dokumentami coś sprawdzić do pakowni i nie wiem, dlaczego to zrobiłem, nie umiem znaleźć racjonalnej przyczyny, wziąłem tę swoją deskę „Kantor” i podrzuciłem do pozostałych desek Kantora.
Kilka lat później pracownice Muzeum długo szukały obrazu, który pasowałby do deski.
Może łódzcy rozmówcy i rozmówczynie nie garnęli się do wywiadów, ale gdy już się zdecydowali, dali wspaniałe opowieści o relacjach między sztuką a życiem, pracą a pasją, artystami a osobami odpowiadającymi za ich dzieła, wreszcie o specyfice pracy w Muzeum, którego losy wpisane są w historię sztuki, Łodzi i Polski. Pomysł, by oddać ich opowieści w ręce pisarek i pisarza, może wydawać się ryzykowny. Brzmi trochę jak próba zatrzymania aktorów drugiego planu za kulisami: zostańcie tam, my lepiej wiemy, co zrobić z waszą historią. Redaktorki jednak wiedziały, co robią – zaproponowały tę pracę autorom, którzy potrafią, a chyba nawet wolą chować się za historię. – W pierwszej fali pandemii spotykaliśmy się online na międzydziałowych seminariach, które prowadziła dla nas Marta Madejska i analizowaliśmy spisane wywiady – opowiada Natalia Słaboń. – Mieliśmy mnóstwo radości, ale też obawę, że to temat tak bardzo nam bliski, że jeśli sami je opracujemy, to nie będą czytelne poza naszym seminarium. Chcieliśmy przełożyć te wspomnienia na język mniej hermetyczny. Stąd pomysł, by zaprosić osoby piszące.
Oddać sprawiedliwość
Skąd w ogóle pomysł, by przywracać widoczność osobom z zaplecza kultury?
Natalia Słaboń: Powiedziałabym górnolotnie, że dla sprawiedliwości społecznej. Historia naszego Muzeum napisana jest z perspektywy dyrektorów, ważnych ekspozycji, legendarnych wydarzeń, a przecież one nie robiły się same. Ktoś musiał sprawić, żeby Ryszard Stanisławski mógł gdzieś pojechać i otworzyć wystawę. Zależało nam, żeby odczarować Muzeum, pokazać, że wielkie muzeum awangardy jest też miejscem pracy. Wydobycie tych opowieści jest niezbędne do stworzenia przynajmniej szkicu do pełnej historii instytucji.
Monika Szewczyk: Kiedy Tomek Pawłowski-Jarmołajew przyszedł do mnie z pomysłem na wystawę Bartka Buczka, zachwyciłam się od razu. Nie umiałam sobie wyobrazić tej wystawy, ale potwierdziła się moja intuicja, że to znakomity projekt oddający sprawiedliwość.
Z mojego punktu widzenia montaż wystawy to najciekawszy moment. Wtedy okazuje się, czy to, nad czym przez lata pracowaliśmy, co wyobrażaliśmy sobie, o czym pisaliśmy scenariusze, naprawdę działa. Magia dzieje się, kiedy prace znajdują się w galerii, zaczynają między sobą dialogować, i ten moment należy do pracowników technicznych. To oni towarzyszą artyście. Nie zgadzam się z nazywaniem technicznych czy osób pilnujących ekspozycji drugim planem. Na obraz instytucji składa się praca całego zespołu – dodaje Szewczyk.
To właśnie w Arsenale – po to, by montażyści mogli poznać się wzajemnie i wymienić wiedzą – odbędzie się 7 i 8 maja pierwsze Sympozjum Technicznych.
Członkowie Koła Miłośników Sztuki zwiedzają Galerię Malarstwa Polskiego w Muzeum Sztuki w Łodzi
Darcie pierza
Bartek Buczek, relacjonując liczne przygody związane z montażami, zdradza pewien sekret. – Słyszałem, jak jeden z technicznych o noszeniu szyb powiedział: „Praca lekka, ale nudna”. Trafił w sedno. Wszyscy wykonujemy bardzo dużo lekkich zajęć, które są po prostu meganudne. Często na przykład spędza się pół dnia na zdrapywaniu nożykiem tekstów kuratorskich ze ściany – to zajęcie, które nie wymaga żadnych umiejętności poza cierpliwością.
Mamy takie powiedzenie, że ściąganie ploterów to współczesny odpowiednik skubania pierza. Wszyscy się zbierają i przez trzy godziny rozmawiają. Taka lekka manualna praca rozwiązuje język.
Wolałby, mówił, rozwiązać problem zdrapywania napisów w jakiś prostszy sposób. I dopiął swego. Znalazł ręczną drukarkę atramentową, która pozwoli wyeliminować wyklejanie tekstów, a po wszystkim zamalowywać je, a nie zdzierać. Jak to działa? Można przekonać się w Białymstoku. Przy „Zmianie ekspozycji” skorzystał z niej po raz pierwszy.