Kiedy katedry były białe
fot. dzięki uprzejmości Centrum Architektury

Kiedy katedry były białe

Le Corbusier

Jeszcze 4 minuty czytania

 3. Rozważania na temat Forda

… „Kiedy katedry były białe, współpraca była absolutna”.

Wychodzę z fabryk Forda w Detroit. Jako architekt nie mogę wyjść ze zdumienia. Kiedy przyniosę na budowę dziesięć banknotów po 1000 franków, nie wystarczy to nawet na najprostszy pokój! Tutaj za 10 banknotów Ford składa znany wszystkim luksusowy samochód. Dzisiejszy ford mieści w sobie wszystkie zdobycze samochodowej techniki. 10 tysięcy i cała ta mechaniczna magia jest dla was! Na moim placu budowy pracują za pomocą siekiery, kilofa i młota; piłują, strugają, dopasowują – lepiej lub gorzej. Z jednej strony barbarzyństwo, z drugiej – tu, u Forda – nowoczesność. Przyjrzałem się seryjnemu montażowi samochodów: 6 tysięcy samochodów dziennie! Jeśli się nie mylę – jeden samochód co 45 sekund. Na końcu taśmy zmieniają się mechanicy; jeden wchodzi żwawo, siada, naciska włącznik. Myślimy oszołomieni: „To się nie uda! Nie ruszy!”. Zawsze się udaje. Tak już jest. Lśniący, czyściutki, bez plamki oleju czy smaru, bez odcisków palców na błyszczącym lakierze, samochód pomknął naprzód i zniknął. Narodził się niczym w mitycznej epopei, od razu dojrzały! Ruszył w kierunku życia!

Tego wieczora przemawiam w Cranbrook Academy:

„Oto dramatyczny konflikt, który dławi architekturę i sprawia, że »budowanie« nie znalazło się na drodze postępu. W fabryce Forda wszystko opiera się na współpracy – jedność poglądów, jedność celów, doskonała zgodność wszystkich gestów i myśli. U nas, w budownictwie wszystko jest sprzecznością, wrogością, rozproszeniem, rozbieżnością poglądów, przeciwieństwem celów i stagnacją. Płacimy za to wysoką cenę: budownictwo jest przemysłem luksusowym, a społeczeństwo żyje w norach. Jeśli powszechna gospodarka ma popaść w ruinę przez chęć budowania, to jest to powód do zniechęcenia. Wytwory architektury pozostają zaś poza nowoczesnością.”

Biorę niebieską kredę i rysuję strzałkę A; piszę: „wolność jednostki”.

Biorę czerwoną kredę i kreślę w przeciwnym kierunku strzałkę B; piszę: „siła zbiorowości”.

Architektoniczne zjawisko, do którego przyłożone są te przeciwne siły, pozostaje w bezruchu. To paraliż wywołany przez niezgodność celów.

Nowy Jork / fot. dzięki uprzejmości Centrum Architektury

Kontynuuję. Co oznacza fioletowa strzałka C skierowana w lewo? Oznaczmy nią klasyczny porządek architektury; szkicuję fronton. Co tu robi ten fronton? Nie mam pojęcia. To wspomnienie – wspomnienie działalności sprzed 2 tysięcy, 1,5 tysiąca lat. Ale to także brutalna prawda: ten znak lenistwa, wyparcia i strachu jest wszędzie na świecie, tamując drogę architektury, fałszując gesty, rujnując przedsięwzięcia. Rysuję trzy znaki zapytania, gdyż nic z tego nie rozumiem, choć szukam wyjaśnień, od kiedy otworzyły mi się oczy na architekturę. Nigdy nie otrzymałem odpowiedzi.

Moje trzy będące w konflikcie strzałki A, B i C nie poprzestają na unieruchomieniu architektury; posuwają ją wstecz.

Snuję rozważania w kontekście Forda:

Architektura? Budowanie schronień. Dla kogo? Dla ludzi. Oto program. Jak wyrazić ten program w dostępnej rzeczywistości? Za pomocą techniki. Sporządzając plany. Plany dające się zrealizować już teraz, z istniejącymi materiałami i maszynami, tak aby spełniały podstawowe potrzeby człowieka (psychofizjologicznej jedności). Jak przenieść wirtualne plany do konkretnego dzieła? Zrobić to w fabrykach, w niezliczonych warsztatach poddanych ścisłej przemysłowej kontroli. Jak wlać ducha w tę rewolucyjną inicjatywę? Poprzez architekturę, wyraz ducha epoki. Nadeszły nowe czasy.

Tak kształtuje się w żywej teraźniejszości płodna doktryna:

a) program;
b) technika;
c) fabryki i warsztaty;
d) architektura i urbanistyka.

Znów chwytam za kredę. Kreślę długą niebieską strzałkę o falistej trajektorii, wyrażającą badania, szukanie po omacku, zawsze niespokojny bieg inwencji – skierowany ku przyszłości, odwrócony plecami do tego, co było: indywidualne dochodzenie i najbardziej nieoczekiwane odkrycia.

Na czerwono rysuję podobną strzałkę, która częściowo nachodzi na poprzednią: to grupowe inicjatywy, mniejsze i większe; wzajemna pomoc i wspólne przedsięwzięcia, drobne i potężne; współpraca, kooperacja, entuzjazm, święte szaleństwo…

Potem, na granatowo, biologia (pewniki).
Na brązowo – technika (pewniki).
Na zielono – ekonomia (pewniki).
Na żółto – polityka (szybka i precyzyjna władza wykonawcza).

Tym razem architektura zmierza ku syntezie. Nieodzowna, skierowana ku przyszłości współpraca jest na miejscu, wybiega w przyszłość.

Sprzeczne do tej pory tendencje muszą zewrzeć szyki: wolność jednostki i siła zbiorowości powinny umacniać się nawzajem i pozostawać w równowadze.

Zmory przeszłości nie mogą już blokować drogi! Grabarze, sypcie ziemię, błagam, sypcie!

Doświadczenie Forda, tylekroć powtarzane we współczesnym świecie, w pilnej produkcji, niesie ze sobą pewną naukę. Przyjmijmy ją. Na Boga, pracujmy z pożytkiem dla ludzi.

Nowy Jork


2. Rodzina rozcięta na pół

Stawiam ryzykowną hipotezę. Urbanista otworzył oczy i po dwóch miesiącach w Ameryce sądzi, że dotarł do sedna sprawy. Maszynowe społeczeństwo, mające już za sobą sto lat istnienia, bezwiednie budowało swoje miasta na odwrót, lecz teraz ponosi tego konsekwencje. Miasto – dom, miejsce na rodzinę, pracę i przyjemności – od zawsze towarzyszy życiu człowieka. Jeśli miasto jest nieudane, błędne, nieuporządkowane, cierpi na tym życie ludzi; ludzie zaś, wynaturzeni przez miejsce, jakie sobie stworzyli, przechodzą niebezpieczne przeobrażenia. XX wiek nie budował dla ludzi; budował dla pieniędzy! (Zdanie z mojego „Miasta promiennego” które posłużyło później za motto reformatorskiego programu związku weteranów, wydanego we Francji w liczbie 800 tysięcy egzemplarzy). Na jakiej podstawie tak sądzę? Na podstawie wiedzy o głównym czynniku społecznym, o najważniejszej komórce społecznej – rodzinie. Amerykańska rodzina cierpi. Wysłuchałem wielu ludzi, od razu sporządzając notatki. Od dawna przyglądałem się zamachowi na życie, jakiego dokonuje rozregulowany mechanizm wielkiego miasta: rozrośniętego miasta współczesności. W Stanach diagnoza jest szczególnie wyrazista, gdyż rozmiary są tu największe, graniczne niemal.

Nowy Jork

Strefy miejskie nie obejmują już miast, lecz całe regiony. Średnica Chicago i Nowego Jorku sięga 100 kilometrów. Dowód szerokiego spojrzenia? Nie – fałszywego! Bieg słońca obejmuje 24 godziny. Jest zbyt krótki, żeby zmieścić w nim wszystkie najważniejsze funkcje życiowe. Chciano go opanować, zapełnić szczelinę, przez którą gubi się równowaga: użyto prędkości. Słońce krąży jeszcze szybciej. Zbudowano linie szybkich kolei, metro, autostrady i drogi, a w całym kraju namnożyło się samochodów. Cały kraj na kółkach; wszyscy jeżdżą. Jesteśmy wolni, gdyż siedzimy za kierownicą albo czytamy w pociągu gazetę! Przemysł działa znakomicie, zajęty gigantyczną produkcją tych narzędzi. Myślę, że tam jest siedlisko choroby. Powiedziałem: „Tak, rak ma się świetnie”. Podczas drugiego cyklu odczytów nie mogłem uwolnić się od tej obsesji; mówiłem o wielkim marnotrawstwie, Great Waste, i widziałem, jak wykuwa się łańcuchy. Na razie, u kresu podróży, dostrzegam chorobę podstawowej komórki społecznej: rodzinę rozciętą na pół.

Le CorbusierWielkie marnotrawstwo da się zanalizować. Uczynię to w dalszej części. Marnotrawstwo prowadzi do hard labour. Życie jest wtedy już tylko walką bez nadziei na zwycięstwo. Dzień po dniu zachwiana równowaga. Atmosfera city pobudza i upaja, ale też wyczerpuje. Połowa tej zapamiętałości nie służy niczemu innemu poza robieniem wrażenia. Wieczorem odczuwa się przemożne pragnienie, żeby uciec stamtąd jak najdalej. Mówiłem o koktajlu na stojąco o 5 po południu, 50 osób w salonie. Człowiek wstał wcześnie i samochodem (to niezwykłe urządzenie domowego użytku, tanie i łatwe w utrzymaniu – seryjność pozwoliła bowiem zorganizować system serwisu, naprawy i wymiany części) dojechał na dworzec odległego, zielonego przedmieścia. Wskoczył do pociągu. Nierzadko je wtedy śniadanie. Czyta gazetę. W Nowym Jorku wsiadł w autobus albo do metra – lepiej metro, które jest szybkie, podczas gdy ulice są chore, kompletnie chore. Dostał się do swojego drapacza chmur. A tam: publicity i konkurencja – walka. Je obiad w barze, w restauracji mieszczącej się w drapaczu chmur, pośród mężczyzn; jest tam bardzo wygodnie, a obsługa ekspresowa. Mężczyzna szybko wraca do pracy. Po koktajlu na zakończenie dnia – metro, autobus, pociąg i gazeta. Odnajduje swój samochód obok stu innych na dworcowym parkingu; spokojnie stał tam od rana. Siada za kierownicą, wchodzi do domu. Wraca do żony o 8 wieczorem. „Dzień dobry, dzień dobry”… Cóż, ta żona przez 12 godzin pozostaje sama. Miała swoje zajęcia, ale czas płynął jej zupełnie inaczej. Spotkała się z przyjaciółkami, czytała książkę, poszła na odczyt, na wystawę; jej umysł wypełniają całkiem inne rzeczy niż te, które przewinęły się przez głowę jej męża – i wciąż się przewijają. Mężczyzna jest nieco zakłopotany. Jak z powrotem nawiązać kontakt? Jak te diametralnie różne systemy mogą znów stać się jednością? Nie ma mowy o zgodności. Kobieta w Stanach skłania się ku sprawom duchowym. Jej życie, które sama sobie organizuje, drogo kosztuje. Wymaga sporych sum. Przez skazaną na marnotrawstwo amerykańską gospodarkę przepływają strumienie pieniędzy, lecz do kobiecej kieszeni trafia ich niewiele. Siedem godzin dziennie niczemu nie służy: cztery zajmują jałowe zajęcia, a trzy – środki transportu. Mam wrażenie, że ten mężczyzna i ta kobieta, pomimo dobrych chęci, na ogół z trudem nawiązują kontakt. I tak każdego dnia, przez całe życie. Mężczyzna jest przez to onieśmielony, zakłopotany. Kobieta dominuje. Przemożna tęsknota za czymś innym niż biznes wypełnia serca mężczyzn, a kontakt nie jest możliwy dlatego, że nadają na odmiennych falach. Każdego dnia dzieli ich jakby fosa, nieprzekraczalny dystans. Kobieta ma pewne żądania i wymagania. Jest dla mężczyzny czymś w rodzaju nieosiągalnego marzenia. Zasypuje ją więc podarkami – pieniędzmi, biżuterią, meblami, wygodą, luksusem, podróżami. Jak gdyby zawsze mu czegoś brakowało. Mężczyzna pracuje, żeby któregoś dnia to osiągnąć. Osiągnąć co? Będzie już za późno. Mężczyzna będzie zużyty.

Stwierdzili to inni, nie ja. Myślę, że odkryłem przyczynę; stawiam hipotezę: rodzina jest podzielona na pół, ponieważ miasta zbudowano na opak. Oto tragiczny koszt wielkiego marnotrawstwa.

Mówi się żartem: „Mężczyźni w Stanach dożywają tylko pięćdziesiątki, gdyż mają ciężkie życie z kobietami”.


1. Nowojorskie drapacze chmur są za niskie! 

W wieczór mojego przyjazdu do Nowego Jorku „New York Herald” pod moją karykaturalnie naświetloną fotografią zamieszcza wielką czcionką taki komentarz:

Finds American skyscrapers much too small
Skyscrapers not big enough
Says Le Corbusier at first sight
Thinks they should be huge and a lot farther apart.

Uważa, że amerykańskie drapacze chmur są za niskie
Na pierwszy rzut oka drapacze chmur nie są dość wysokie
Mówi Le Corbusier
Uważa, że powinny być olbrzymie i ustawione dalej od siebie.

O 14 schodziłem z pokładu Normandie; o 16 dziennikarze otoczyli mnie w Museum of Modern Art na wystawie Fernanda Légera.

Podstawowe pytanie, jakie zadają każdemu wysiadającemu pasażerowi: „Co myśli pan o Nowym Jorku?”. Odparłem sucho: „Drapacze chmur są za niskie”.

I wyjaśniłem dlaczego.

fot. dzięki uprzejmości Centrum ArchitekturyMoi rozmówcy w jednej chwili oniemieli! Trudno! Rozumowanie jest jasne, a dowodów na jego poparcie nie brakuje na przepełnionych ulicach, w sercu miejskiej katastrofy.

Drapacz chmur to nie pióropusz wieńczący oblicze miasta. Tak sądzono i był to błąd. Pióropusz okazał się miejską trucizną. Drapacz chmur to narzędzie. Wspaniałe narzędzie, aby skupić ludność, odsłonić podłoże i wszystko uporządkować, znakomite źródło polepszania warunków pracy, pobudzania gospodarki, a tym samym – bogacenia się.

Jednakże drapacz chmur jako pióropusz, zjawisko częste na Manhattanie, skompromitował tę wizję. Nowojorskie drapacze chmur zaszkodziły racjonalnym drapaczom chmur, które nazwałem kartezjańskimi drapaczami chmur ().

Wyjaśnijmy, na czym polega kartezjański drapacz chmur:

a) Przede wszystkim da się go zbudować dzięki nowoczesnej technice: śmiałym żelaznym szkieletom, podnośnikom, metodom wygłuszania. Do tego udoskonalone elektryczne oświetlenie; wynalazek właściwego powietrza, klimatyzacji; niekwestionowana skuteczność systemu wind itp.

b) Drapacz chmur z łatwością osiąga 300 metrów wysokości. Intuicyjnie przyjmuję 60 pięter, czyli 200 metrów – taki rozmiar wydaje mi się słuszny.

c) Drapacz chmur jest pionowy i zupełnie gładki od góry do dołu, regularny, bez występów i uskoków – w odróżnieniu od nowojorskich drapaczy chmur, które ocierają się o bezsens wskutek żałosnych romantycznych upodobań urzędników.

d) Drapacz chmur jest ogrzewany światłem; oznacza to, że żadne pomieszczenie biurowe nie może być pozbawione światła słonecznego. Budynek musi zatem przyjąć formę niezależną od ukształtowania terenu, podyktowaną przez swoje trzy podstawowe organy: windy, korytarze i biura, których głębokość jest bezpośrednio proporcjonalna do wysokości okien.

e) Drapacz chmur nie powinien mieć biur od strony północnej. Jego plan ma wynikać z drogi słońca po niebie – rozrysowanej na schemacie. W połączeniu z wymogiem stabilności i oporu względem wiatru (największego wroga drapaczy chmur) przyjmie charakterystyczny, płaski kształt.

f) Drapacz chmur zbudowany jest ze stali – szkielet ułożony jak podniebna plecionka, pajęcza robota, cudownie wolna i jasna. Żadnych murów – mur nie może swobodnie wznosić się na 200 metrów; po co zresztą to robić? Przed wprowadzeniem nowych metod budowania za pomocą żelazobetonu i stali mur służył do podtrzymywania podłogi. Dziś są one podtrzymywane za pomocą słupów, które nie zajmują nawet tysięcznej części powierzchni podłóg, a nie przez mury. Zewnętrzna część drapacza chmur – fasada – może być cienką warstwą szkła, szklaną skórką. Po co rezygnować z bogactwa, jakim jest wlewające się światło?

fot. dzięki uprzejmości Centrum Architekturyg) Drapacz chmur ma być wielki. Łatwo może pomieścić 10, 20, 30, 40 tysięcy mieszkańców. Warto więc zadbać o dobrą komunikację i niezawodne środki transportu: metro, autobus, tramwaj, autostradę.

h) Stać nas już na sformułowanie podstawowej zasady: drapacz chmur to funkcja objętości (lokale) i powierzchni wolnego podłoża w jego otoczeniu. Drapacz chmur niespełniający harmonijnie tej funkcji to choroba. Choroba Nowego Jorku.

Kartezjański drapacz chmur to cud urbanistyki i cywilizacji maszyn. W niebywałym stopniu koncentruje ludność: nawet do 3–4 tysięcy osób na hektar. Dokonuje tego, zajmując jedynie od pięciu do siedmiu procent powierzchni. Zatem od 93 do 95 procent zostaje zwrócone, jest do wykorzystania dla ruchu pieszego i kołowego! Te rozległe wolne powierzchnie, cała dzielnica biurowa stanie się parkiem. Szklane drapacze chmur, przejrzyste i czyste jak kryształy, będą się wznosić pośród zielonych drzew. Wystarczy wyznaczyć właściwe proporcje podziału gruntu, ustawienia drapaczy chmur, odległości między nimi oraz ich objętość (pojemność). W regułach tej nowej gry trzeba uwzględnić nowe prawo: techniczne warunki ruchu kołowego. To nowy rozstaw miejsc, w których krzyżują się autostrady; stosowne odległości między nimi.

Trzeba wyjaśnić jeszcze jedno: jeśli drapacz chmur jest dostatecznie wysoki, wydatki na jego budowę rekompensuje natychmiast niezwykle skuteczna organizacja: usługi wspólne dla całego drapacza chmur – restauracje, bary, sale wystawowe, fryzjerów, sklepy itd. Życie biura – dużo efektywniejsze dzięki mechanicznej racjonalizacji: poczta, telefon, telegraf, radio, poczta pneumatyczna itp. – toczy się wówczas w doskonałych warunkach psychofizjologicznych: w wygodzie, luksusie i wysokiej jakości całej konstrukcji – korytarzy, wind i samych biur (cichych, wypełnionych czystym powietrzem). Przypominają mi się paryskie biurowce; ach, nędzne pomieszczenia, brudne i nijakie, ujawniające zadziwiające upodlenie ducha pracy – te wejścia, te groteskowe, zabawne, idiotyczne windy, ciemne i nędzne przedsionki, ciąg mrocznych pokoi otwartych na uliczny hałas albo nędzne podwórze. Nie, niech nikt nie broni już „poczciwego” uroku tych lokali godnych pana Homais, w których nic – absolutnie nic – nie jest funkcjonalne. I powtórzę: gdzie sam umysł jest tłamszony. Już w Nowym Jorku Rockefeller Center swoimi funkcjonalnym i szlachetnymi korytarzami obwieszcza światu godność nowej epoki, podobnie jak w Filadelfii drapacz chmur Howe’a i Lescaze’a.

Chcę tu wyrazić wspaniałość kartezjańskiego drapacza chmur: ożywczy, orzeźwiający, optymistyczny, promienny widok przestrzeni, jaki dociera z zewnątrz do każdego biura przez lśniące szyby. Przestrzeń! Ta odpowiedź na dążenia człowieka, odprężenie dla oddychających płuc i bijącego serca, możliwość patrzenia daleko, wysoko, na rozległą, bezkresną przestrzeń. Pełne słońce w czystym i świeżym powietrzu dostarczanym przez mechaniczne instalacje. Chcecie obstawać przy swoim szalbierstwie i obłudzie, dyskredytować te olśniewające zjawiska, mędrkować, domagać się tradycyjnych, „porządnych okien” otwartych na uliczną zgniliznę, na hałas, przeciągi oraz wyśmienite towarzystwo much i komarów? Od 30 lat bywam w paryskich biurach; rozmowy, które przerywa zgiełk, duszna atmosfera, widok na oddalony o 10 metrów inny budynek, ciemne kąty, półcień itp. Oszuści nie mogą już dłużej wypierać się postępu i uniemożliwiać swoim tchórzostwem jakichkolwiek zmian, zabraniać miastu czy też miastom zmierzać ku szczęśliwemu przeznaczeniu.

Nowojorskie drapacze chmur są za niskie i zbyt liczne. Stanowią dowód – dowód na nowe wymiary i nowe narzędzia; również na to, że wszystko może się już opierać na nowym planie, planie symfonicznym – rozległości i wysokości.

Fragment pochodzi z książki Le Corbusiera Kiedy katerdy były białe. Podróż do kraju ludzi nieśmiałych, która ukaże się po raz pierwszy w Polsce w drugiej połowie października w przekładzie Tomasza Swobody (wydawca: Centrum Architektury).