BARTOSZ SADULSKI: Pogdybajmy sobie. Sukcesy prozatorskie Bolaño nieuchronnie wiążą się z jego ciężką chorobą wątroby, w wyniku której zaczął pisać powieści niemalże kompulsywnie. Jak się panu zdaje: czy gdyby nie widmo kostuchy, Chilijczyk nigdy nie podjąłby się napisania swoich największych dzieł, i dzisiaj byłyby jednym z wielu latynoamerykańskich poetów, publikującym od czasu do czasu niewielkie nowelki?
TOMASZ PINDEL: Nie wiązałbym przejścia na prozę z chorobą. Wydaje mi się, że Bolaño po prostu odkrył swoją ścieżkę, zdał sobie sprawę, że jego żywiołem jest proza, która zresztą rzeczywiście tryskała z niego intensywnie i prawie bez przerwy. Pisał faktycznie kompulsywnie, łapczywie, prawie nie poprawiał tego, co napisał, prace redakcyjno-edytorskie były mu niemiłe. Zresztą między jego prozą i poezją nie ma aż takich różnic, są długie passusy pisane ewidentnie w jakimś furor poeticus: jak choćby końcowe partie „Amuletu”, czy niektóre opowiadania. No ale chyba najlepszy jest jednak, kiedy łączy ten furor z precyzją, jak w „Dzikich detektywach” czy „Literaturze faszystowskiej”. Więc – wracając do gdybania – stawiam tezę, że jakby został przy poezji, to byśmy o nim nie rozmawiali, ani nie słyszeli.
Tomasz Pindel
ur. 1976, pracownik Instytutu Książki i były wykładowca Katedry Ameryki Łacińskiej UJ, tłumacz literatury hiszpańskojęzycznej, ze szczególnym wskazaniem na latynoską (autorów takich jak Roberto Bolaño, Jaime Bayly, Rodrigo Fresán, Pablo De Santis, Eduardo Mendoza i inni) sporadyczny publicysta „Gazety Wyborczej” i „Tygodnika Powszechnego” i regularny Lubimy Czytać, współautor audycji „Piątka z literatury” (RMF Classic) i bloga poczytane.blog.onet.pl, autor jednej powieści („Czy to się nagrywa?”, Świat Książki, 2011) i jednej książki literaturoznawczej („Zjawy, szaleństwo i śmierć. Fantastyka i realizm magiczny w literaturze hispanoamerykańskiej”, Universitas, 2004).
Dla dwutygodnik.com pisał o prozie Javiera Maríasa.
Rzeczywiście Bolaño pisał sporo przed chorobą. Z tego okresu jest chociażby „Trzecia Rzesza” napisana w 1989 roku, a wydana już po jego śmierci. W jakiej kolejności i w jakich okolicznościach poznał pan dzieła Chilijczyka? Dla mnie iluminacją byli „Dzicy detektywi”, potem łapczywie pożerałem kolejne książki.
Ja miałem podobnie, choć najpierw przeczytałem „Chilijski nokturn”, który niespecjalnie mnie zachwycił – za pierwszym razem, bo przy drugiej lekturze było już zupełnie inaczej. To w ogóle ciekawy przypadek, rozmawiałem z paroma osobami, które miały kłopot przy pierwszym czytaniu „Nokturnu”, by z czasem się z nim przeprosić i polubić. Potem byli „Detektywi” i tu już nie było wątpliwości czy wahań: absolutnie zachwycająca lektura. Jestem zdania, że to jest jego największe osiągnięcie. Kolejne kamienie milowe czytania Bolaño to dla mnie „Literatura faszystowska” i „Rozmowy telefoniczne”.
Nie bez kozery zagaduję o bolañowską inicjację. Na swoim blogu pisał pan, że zwolennicy pisarza dzielą się na dwa obozy: detektywistów, którzy za największe dzieło autora uważają (uważacie) „Dzikich detektywów”, oraz cyfrystów – ci z kolei tytuł opus magnum przypisują pośmiertnemu „2666”. Teraz coś dla siebie otrzymują miłośnicy najkrótszych form. Skąd takie rozbicie miłości do jednego autora? Ta twórczość jest aż tak różna, czy aż tak nierówna?
Prozę Bolaña można by sprowadzić do kilku ciągle powracających i podejmowanych tematów i jest on jednak pisarzem bardzo spójnym, więc podział na obozy wynika chyba przede wszystkim z gorących namiętności i emocji przez niego wzbudzanych. Pisał bezkompromisowo i to widać, czuć w jego książkach, więc to działa tak, że albo tego nie kupujesz, albo się wciągasz. Owych podziałów między zwolennikami nie można traktować poważnie, acz ja rzeczywiście nie rozumiem zachwytów nad „2666”, choć resztę dorobku autora, jeśli nie darzę silnym afektem, to co najmniej aprobuję. No i nierówny pewnie też jest, to cena za tę kompulsywność pisania. Dla mnie bolañowskie the best of to „Detektywi” (z bonusem w postaci Amuletu), „Literatura faszystowska w obu Amerykach” (z rozszerzeniem „Gwiazda daleka”) oraz część opowiadań.
Tomasz Pindel / archiwum prywatne
Zarówno „Detektywów”, jak i „Amulet” oraz wydane właśnie opowiadania miał pan okazję tłumaczyć. Przekładanie Bolaño sprawia sporo trudności? Wyjątkowo wysoko poprzeczkę zdaje się stawiać przede wszystkim niezbyt przez pana lubiane „2666”, z zabawami konwencją i przyoblekaniem się w innych pisarzy (od ciągnących się stronami jednozdaniowych tyrad, jak u Bernharda, po klarowny, kpiący styl w stylu Borgesa). Właśnie z braku sympatii dla tej cegły nie zdecydował się pan na jej przekładanie?
Rzeczywiście „2666” bym się nie podjął, bo uważam, że tłumaczyć dobrze można tylko teksty, które się afirmuje osobiście. Z tych chyba już trzydziestu książek, które tłumaczyłem, tak naprawdę nie podobały mi się tylko dwie i bardzo źle wspominam pracę nad nimi.
Tak czy inaczej „2666” to prawdziwe wyzwanie przekładowe i chylę kapelusza przed tłumaczami, zrobili świetną robotę. Jest nas paru chętnych do tłumaczenia Bolaño, więc wydawca obdzielił nas jego tekstami, kierując się naszymi chęciami i możliwościami (takie „2666” wymaga przecież mnóstwa czasu), i to było naprawdę wspaniałe, bo mogłem sobie wybrać moje ulubione teksty: te wspomniane przez pana plus drugi tom opowiadań (jestem w trakcie) i wcześniej jeszcze „Literaturę faszystowską”.
Roberto Bolaño, „Rozmowy telefoniczne.
Opowiadania”. Przeł. Tomasz Pindel, Muza,
Warszawa, 208 stron, w księgarniach od stycznia 2013 Co do trudności: mnie się zawsze gładko tłumaczy Bolaña, bo on ma bardzo wyrazisty sposób mówienia, taki swój własny potok słów, i jak się to raz złapie i znajdzie polski odpowiednik, znaczy właściwy ton w polszczyźnie, to idzie już sprawnie. Bolaño nie wymaga szperania po internecie czy encyklopediach, tylko słuchu. Tłumaczenie bywa zwykle procesem bardzo żmudnym, ale ja się przy nim – choć może nie za poważnie to zabrzmi – relaksuję.
Obwoluta „Rozmów telefonicznych” informuje nas, że wkrótce ukażą się „Dziwki morderczynie” i „Lodowisko”. Czy można się po tych książkach spodziewać czegokolwiek, co zmieni nasze postrzeganie Bolaña? Jakie dzieła jeszcze przed nami?
To, co nas czeka, nazwałbym… poszerzeniem pola walki: może nie odkryjemy wiele nowego, ale znacząco poszerzymy to, co wiemy. „Dziwki” to kolejny tom opowiadań, ale niektóre teksty są w innym niż znany nam dotąd tonie. „Lodowisko” to wczesna rzecz. Nie znamy w Polsce prawie w ogóle publicystyki Bolaña, jeden jego tekst ukazał się w 2004 roku w „Literaturze na świecie”, a to się ciekawie czyta, bo widać ten jego potoczysty styl i niczym niehamowaną pasję. A prozy też jeszcze nieco zostało. Acz, trzeba powiedzieć, Bolaño jest w Polsce naprawdę przyzwoicie obecny.
Jak lekkość jego pisania wypada na tle innych pisarzy iberoamerykańskich? Bardzo mocno Bolaño dystansował się wobec modnego „realizmu magicznego”, który jego zdaniem „śmierdział”. To ostentacyjne bycie przeciwko establishmentowi i postaciom takim jak Marquez czy Allende ostatecznie przysłużyło mu się, czy wręcz przeciwnie?
Niechęć wobec realizmu magicznego była chyba jedyną rzeczą, która łączyła prawie wszystkich pisarzy latynoskich wchodzących w literaturę w latach 90. Po prostu to się przejadło. Tyle że krytyka wymierzona była nie tyle w Garcíę Márqueza, ile w liczne zastępy jego epigonów, którzy realizm magiczny sprowadzili do sztampy i komercyjnego banału. Boom latynoski to było zjawisko komercyjne, wydawnicze, ale zarazem dotyczyło wielkiej literatury. W latach 80. i 90. górę wzięła literatura już czysto komercyjna, odpowiadająca oczekiwaniom światowej publiczności. Bolaño i liczni jego młodsi koledzy reagowali na nią alergicznie, dlatego też Chilijczyk tak bezlitośnie chłostał Allende, Skármetę i im podobnych. To jest właśnie tak frapujące u Bolaña, ta jego bezkompromisowość jeśli idzie o literaturę i pisanie. On był szczery i to widać.
Bolaño doczekał się także własnej legendy i popularności, które pewnie by go nieco konsternowały, zwłaszcza, że częściowo opierają się one na fałszu – na przykład jego domniemane uzależnienie od narkotyków nie znajduje potwierdzenia u ludzi, którzy go znali.
Roberto Bolaño, „2666”. Przeł. Katarzyna
Okrasko, Jan W. Rajter, Muza, Warszawa, 1008
stron, w księgarniach od listopada 2012 Właśnie. Na swoim blogu wyprowadził pan wzór na światowy (?) sukces Chilijczyka: F = jP x pŚ/2, gdzie F to Fama, jP – jakość pisarstwa a pŚ – przedwczesna śmierć. W pana opinii dzieło Bolaño jest skończone i kompletne, a śmierć stała się dla niego (jego wydawców) dobrym „chwytem reklamowym”?
Śmierć w pełni sił twórczych, i to jeszcze z wielką powieścią niemal gotową do publikacji, na pewno działa promocyjnie. No ale nie podejrzewam nikogo o niecne czyny czy intencje – tak po prostu się dzieje i już.
Śmierć Bolaño była rzeczywiście przedwczesna, bo on na pewno pisałby dalej i nawet gdyby uspokoił tempo swojej literackiej produkcji, to niejedną książkę by jeszcze stworzył. Jego dzieło na pewno nie jest skończone, na pewno nie kompletne, to nie był typ pisarza obdarzony kompleksem Bartelby’ego (w rozumieniu Vila-Matasa), jakoś nie wierzę, że pewnego dnia odłożyłby pióro i przestał pisać…
Śmierć autora wpisuje się w kontekst uprawiania romantycznego modelu literatury, o którym Marek Bieńczyk tak pisał: „bez romantycznej koncepcji literatury trudno o Bolaño mówić i trudno by też chyba było stworzyć Bolanowską legendę, z której już wyrasta fabryka stereotypów, a wkrótce może i koszulek z wizerunkami”. Myśli pan, że twórczość Bolaño (z całą legendą) trafia z łatwością na podatny grunt? W jaki sposób mówi się (i pisze) teraz o autorze „2666” w krajach hiszpańskojęzycznych?
Dla pokolenia młodych (choć już coraz mniej) pisarzy hiszpańskojęzycznych Bolaño stał się może nie guru, ale kimś na kształt starszego brata. Oczywiście różne to przybiera formy, jedni się wzorują i to w ich pisaniu widać, inni się wzorują – i nie widać, jeszcze inni stają w opozycji – no wiadomo, jak to z pisarzami. Natomiast jest to już klasyk i basta.
Szczególnie przydatne okazuje się to poza światem hiszpańskojęzycznym, bo Bolaño jest chyba pierwszym od wielu lat światowej sławy latynoskim pisarzem i działa jak przewodnik stada, jak taran. To widać w Polsce: od boomu, nie licząc nazwisk stricte komercyjnych, nikt nie przedarł się do szerszej świadomości. Bolaño się to udało, a takie duże nazwiska są kluczowe dla całej literatury danego języka. Czym była literatura turecka w Polsce przed Pamukiem? Więc można się zżymać na legendę i podkoszulki, ale to wielkie wsparcie dla całego pisarstwa z Ameryki Łacińskiej. A tam naprawdę jest MNÓSTWO ciekawych rzeczy.
W ostatnim udzielonym wywiadzie Bolaño, zagadnięty o literackiego Nobla, odpowiedział: „jestem przekonany, że go nie otrzymam, tak samo jak jestem pewien, że pewna leniwa osoba z mojego pokolenia go dostanie i w swoim sztokholmskim przemówieniu się nawet nie zająknie na mój temat”. Skoro zaczęliśmy od gdybania możemy też na nim kończyć: kto to będzie?
Szczerze: nie mam pojęcia. Czytam współczesną literaturę latynoską na miarę moich możliwości (czyli dużo poniżej chęci i podaży), widzę sporo bardzo ciekawych nazwisk i tytułów, ale nie mam cienia pomysłu, kto miałby dostać Nobla. To zresztą nieważne, Latynosi mają piękną linię wielkich pisarzy bez tej sztokholmskiej nagrody. Na jej czele stoi Borges, a teraz towarzyszy mu jeszcze Bolaño, niedawno dołączył Fuentes, wcześniej Cortázar. Więc ja tam się nad tym w ogóle nie zastanawiam.