Naśladowca głosów

Bartosz Sadulski

Pisanie Bernhardem nie jest gestem twórczej emancypacji, bez względu na poziom trudności – w przypadku „Krivoklata” to raczej sygnał kapitulacji, bo skoro osią napędową historii i monologu jest jego forma, a ta jest pożyczona, to kim jest autor, jeśli nie aktorem?

Naśladowca głosów

Jeszcze 2 minuty czytania

Naśladowca głosów

W dwóch teatralnych adaptacjach prozy Thomasa Bernharda, dokonanych przez Krystiana Lupę, a więc „Wymazywaniu” i „Wycince”, Piotr Skiba grał narratora powieści – jeśli nie alter ego Bernharda, to przynajmniej protagonistę. Role Franza Josefa Muraua i Thomasa Bernharda Skiba odgrywał w butach ze zbiorów austriackiego pisarza; drugie buty przyjechały do Wrocławia razem z kobietą z fundacji jego imienia, która zabrała ze sobą też jabłka z sadu autora „Korekty”. Być może to właśnie jest klucz do znakomitości teatralnej „Wycinki”, a zwłaszcza roli Skiby: realnie wejść w buty postaci.

W buty Bernharda w nowej powieści wchodzi też Jacek Dehnel, i robi to zupełnie bez łyżki. „Krivoklat” jest tak daleko idącym i nieprzezroczystym pastiszem (zdecydowanie bardziej niż parodią) stylu Austriaka, że w mówieniu o tej książce należy chyba używać kategorii teatralnych, zupełnie tak, jakby Dehnel dokonał adaptacji (przykrawając austriackiego pisarza pod swoich czytelników, rugując właściwie filozofię z powieści), jeśli nie wręcz reprodukcji. Od samego początku i strony z mottami rozpoznajemy jednak autorskie intencje: witają nas fragmenty trzech różnych dzieł Bernharda, w tym jednego zupełnie nieoczywistego, czyli „Partyjki”, słabiej znanej noweli, zupełnie jakby autor od razu sugerował, że z niejednego bernhardowskiego pieca chleb jadł. Zjedzenie nawet wszystkich wypieków autora „Korekty” nie gwarantuje literackiej omnipotencji, żaden tort Sachera samodzielnie pieczony po zjedzeniu niezliczonej ilości tortów Sachera nie będzie smakował tak, jak tort Franza Sachera.

Nie ma jednak wątpliwości, że historia Krivoklata, pacjenta Centrum Medycznego Zamek Immendorf, umieszczonego w nim w ramach kary za liczne ataki kwasem sześćdziesięciosześcioprocentowym na arcydzieła sztuki światowej w celu zwrócenia uwagi na ich ponadczasową artystyczną wartość, jest literackim tour de force Dehnela. Nie jest to rewers „Dawnych mistrzów” Bernharda – chociaż pojawiają się u Dehnela m.in. nawiązania do „Siwobrodego mężczyzny” wiszącego w sali Bordona, będącego centralnym dziełem „Dawnych mistrzów” – lecz raczej podążenie za intuicjami Bernharda. „Płomień kultury zostanie w Austrii wygaszony, powiadam panu, panosząca się w tym kraju już od tak dawna ciemnota wygasi w niezbyt odległym czasie płomień kultury. Wtedy zrobi się w Austrii ciemno” – napisał Bernhard w powieści z 1985 roku, będącej monologiem o filozofii, sztuce i życiu osiemdziesięciodwuletniego Regera. Dehnel uderza w miejsca odsłonięte już przez Thomasa Bernharda, wchodzi przez otwarte drzwi na bankiet, który już się skończył, ale czyni to z bezczelną gracją przekonanego o własnym talencie epigona.

Jacek Dehnel, „Krivoklat”. Znak Literanova, 240 strony, w księgarniach od maja 2016

I rzeczywiście: frazę „Krivoklata” nawet Bernhard mógłby uznać za własną. Zgadza się tempo, rytm, frazowanie, składnia, pojawiają się tak charakterystyczne dla Bernharda powtórzenia i poliptotony czy nawet jego ulubione sformułowania („tak zwany” czy „unicestwiony”, chociaż dopiero na stronie 68!), mamy jednak wrażenie sublimacyjnego naśladownictwa uprawianego przez literackiego snoba, pragnącego usankcjonować obcą tradycję, uznając ją za własną. Tam jednak, gdzie długie tyrady przeciwko lekarzom czy państwowym instytucjom wynikały u Bernharda z biograficznej konieczności, u Dehnela, który jak wiemy z „Dziennika roku chrystusowego”, boi się najmniejszego przebarwienia na zębie, jest literackim efekciarstwem i odgrywaniem roli napisanej już przez Bernharda („Naśladowca głosów” – taki tytuł nosi zbiór krótkich próz  Bernharda z 1978 roku). „Krivoklat” to bardzo zręczny cover, który z oryginału zachował melodię refrenów, ale nie traumę powstawania.

 To, co u austriackiego pisarza składało się na wielowarstwowy system znaków artystycznych, wypełniających pole między pozaliteracką rzeczywistością a światem fikcyjnym, jest u Dehnela metaliterackim dokazywaniem, ostatecznie stającym się częścią powieściowego procesu autoinscenizacji. Przebywanie w zamknięciu to motyw zakurzony i zaśniedziały, warto jednak zatrzymać się nad miejscem izolacji Krivoklata (imię bohatera to także nazwa dwunastowiecznej siedziby Przemyślidów, pełniącej w późniejszych latach funkcję więzienia, oraz wsi poniżej zamku), obłąkanego misjonarza dobrego smaku. W zamku Immendorf w Dolnej Austrii przechowywano pod koniec wojny trzynaście obrazów Gustawa Klimta, w tym trzy dzieła stworzone dla Uniwersytetu Wiedeńskiego („Filozofia”, „Medycyna”, „Prawoznawstwo” z lat 1900–1907 miały stanowić część plafonu auli). Wszystkie zostały zniszczone wraz z zamkiem w maju 1945 roku przez oddziały SS. Jeden ze świadków miał twierdzić, że zdaniem nazistów „to grzech, aby takie obrazy trafiły w ręce Sowietów”. „Kwasowym wandalem” kierują jeśli nie podobne, to równie elitarne pobudki (z pewnym zażenowaniem wręcz przyznaje się do nieudanych prób podpalania arcydzieł): wdowiec-mizantrop mierzy na stoperze czas spędzany codziennie „z idiotami i łajdakami” w ramach terapii, terapia sztuką jest dla niego idiotyzmem, największymi zaś idiotami dziennikarze etc.

Ograniczeniem dla procesu autoinscenizacji, sprowadzającym jednocześnie „Krivoklata” wyłącznie na poziom pastiszu, jest umiejscowienie jego akcji w Austrii. O ile dla Bernharda jego kraj był źródłem nieustającej twórczej zgryzoty, o tyle dla Dehnela jest scenografią, podświetloną ladą, z której wybiera najsmaczniejsze kąski: a to jeden z bohaterów, maszynista, pochodzi z Amstetten, gdzie Josef Fritzl przez 23 lata gwałcił swoją córkę, to przypomina, że Sachertorte był wpierw serwowany w cukierni Demel, której nazwa jak żywo przypomina nazwisko autora, to żali się na „pecha Austriaków, którzy mają najgorszego, poza «Alegorią wiary», Vermeera, i nie wynagradza nam tego nawet bogactwo fenomenalnych Brueghlów”. Jednocześnie nie jest to powieść o współczesnej Austrii czy Europie: izolacja Krivoklata jest równoznaczna z jego pogrążaniem się w estetycznych i retrospektywnych dywagacjach, które u Bernharda zawsze kończyły się uderzaniem w miękkie podbrzusze austriackości i Austriaków. Dehnel uderza co najwyżej w Renoira.

Frazę Bernharda naśladowali najwięksi pisarze, z Roberto Bolaño w „Dzikich detektywach” na czele. Nie znam jednak kopii tyleż wiernej, co pozbawionej uzasadnienia. Pisanie Thomasa Bernharda ma tak charakterystyczne cechy dystynktywne, że z łatwością ulega parodyzacji. Marek Kędzierski, znakomity tłumacz Bernharda, pisał o „mowie zwróconej w wielu miejscach ku sobie, zorientowanej na siebie, mowie próbującej ugryźć własny ogon”. Ale też zawsze, bez względu na to, czyimi ustami była wygłaszana, była to mowa pochodząca z trzewi, często trująca, dziewięćdziesięciosześcioprocentowa. Tymczasem Bernhard w wykonaniu Dehnela jest lekki, skoncentrowany na powierzchni i brzmieniu, jakby liczył się kolor wypluwanej żółci, a nie jej źródło. Autor „Lali” rezygnuje z własnego stylu i twórczego zaangażowania, by zamanifestować swoją literacką sprawność, erudycję i estetyczną wrażliwość, które znamy już chociażby z „Saturna”. Pisanie Bernhardem nie jest gestem twórczej emancypacji, bez względu na poziom trudności – w przypadku „Krivoklata” to raczej sygnał kapitulacji, bo skoro osią napędową historii i monologu jest jego forma, a ta jest pożyczona, to kim jest autor, jeśli nie aktorem? Ze wszystkich butów Bernharda Dehnel wybrał kapciuszki, a te przecież pasują na każdą stopę.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.