Tekst o Nowej Hucie powinien mieć trzy początki, każdy odwołujący się do innej perspektywy.
Początek historyczny: latem 1949 roku dzielni młodzi budowniczowie porzucali swoje ziemie i przybywali z całej Polski, aby przy wsparciu bratniego narodu radzieckiego budować przyszłość Rzeczypospolitej Ludowej, jej architektoniczny i przemysłowy skarb: Nową Hutę. (Można to czytać głosem chociażby Andrzeja Łapickiego. Był on lektorem krótkiego filmu propagandowego wyreżyserowanego przez Andrzeja Munka „Kierunek – Nowa Huta!” z 1951 roku, którego scenariusz napisał Artur Międzyrzecki. Takich dwóch jak ich trzech to teraz nie ma ani jednego).
Początek współczesny: wiele wskazuje na to, że siedemdziesiąt lat po rozpoczęciu budowy Nowej Huty światło jej duszy, płomień jej lędźwi, jej grzech i dusza, czyli wielki piec, zostanie wygaszony. Właściciel kombinatu nie udziela jednoznacznych odpowiedzi. Wpierw mówiono, że piec zgaśnie po wyborach, po wyborach mówi się, że data nie została wyznaczona. Ostatecznie w perspektywie zawsze są jakieś wybory. Ale piec zgasnąć musi, bowiem zapotrzebowanie na stal maleje, a import rośnie. To jednak trochę tak, jakby babci powiedziano w siedemdziesiąte urodziny, między torcikiem a koniaczkiem, że od tego roku nie będzie otrzymywała emerytury. Zapotrzebowanie na babcie maleje, import babć z Chin wzrasta. Dyrekcja ArcelorMittal Poland zdaje sobie sprawę, że ta decyzja wpłynie zarówno na pracowników firmy, jak i na członków lokalnej społeczności. Lokalna społeczność jest zaniepokojona.
Początek osobisty: zakochałem się w Nowej Hucie od pierwszego wejrzenia i na znacznie dłużej niż w dziewczynie, która mnie tam pierwsza zabrała. Mieszkam w najmłodszej siostrze Krakowa od pół roku i czuję się jak w domu za każdym razem, kiedy wjeżdżam na plac Centralny. Wierzę też, że tak jak starzy mieszkańcy Wrocławia nie mówią „plac Jana Pawła II”, ale „plac 1 Maja”, tak samo nowohucianom nie przejdzie przez gardło „plac Centralny im. Ronalda Reagana”. W 2004 roku w proteście przeciwko splunięciu w twarz historii dzielnicy zawiązali Komitet Obrony Nazwy Placu Centralnego. Powinowactwo z Hutą odczuwam być może dzięki dziadkom. Obaj należeli do partii i najwidoczniej socjalizm oraz słabość do jego architektonicznych emanacji mam we krwi. Przy czym jeden dziadek, który przeszedł szlak bojowy z 4. Pomorską Dywizją Piechoty i pod Kołobrzegiem położył byka za rogi, grał też po kryjomu na organach w kościele. Był samoukiem.
Nie jedź, chłopcze, do Nowej Huty, bo po drodze będziesz otruty
Myślę, że pierwszy raz o Nowej Hucie usłyszałem dzięki kabaretowi. W skeczu o Andrzeju Lepperze z czasów, kiedy Balcerowicz musiał jeszcze tylko odejść, a nie zostać i oddać to, co ukradł, komik wcielający się w byłego ministra rolnictwa rozmawia z żoną przez telefon. Na dzień dobry mówi, że jest w Krakowie. Po chwili dodaje: „No jak to gdzie? Koło Nowej Huty!”. Nie śmieszyło wtedy, kiedy nie wiedziałem, czym jest Nowa Huta; dzisiaj, kiedy wiem, że żart pochodzi ze starej piosenki i codziennie pokonuję dystans dzielący krakowski Rynek od Osiedla Szkolnego, bawi niewiele bardziej. Zastanawiam się, czy śmieszyłoby jednego z bohaterów reportażu Renaty Redłowskiej „Nowohucka telenowela”, który przez trzydzieści lat mieszkania w Nowej Hucie nie pojechał do Krakowa. Dla niego Huta była samowystarczalna, a Kraków równie odległy i zbędny jak Kinszasa. Jedno i drugie miasto można zobaczyć w telewizji.
Ale nie zawsze tak przecież było. Na lata wyobrażenie o Nowej Hucie zostało zabetonowane przez reportaż Ryszarda Kapuścińskiego opublikowany w „Sztandarze Młodych” numer 234 z 1955 roku. Skandalizujący, ale też niezwykle empatyczny tekst „To też jest prawda o Nowej Hucie” szedł tropem „Poematu dla dorosłych” Ważyka. Młody dziennikarz, który kilka lat wcześniej, jako osiemnastolatek, towarzyszył Wiktorowi Woroszylskiemu na spotkaniu autorskim z budowniczymi Nowej Huty, miał dać odpór paszkwilowi i kłamstwom zawartym w tekście Ważyka. Kapuściński dał świadectwo prawdzie: opisał przepełnione hotele robotnicze, nierząd dziecięcy, alkoholizm; w krótkim tekście opisał szarą i komunistyczną Sodomę i Gomorę, miejsce, w którym ludzie z nudów mogą tylko pić i gwałcić. Przyjęło się, że Huta to śmiercionośna dzielnica, krakowski Bronx, gdzie bezczynność w mieście zbudowanym pośrodku niczego uczyniła z niepiśmiennych chłopów szumowiny, a sympatyczni junacy przeobrazili się w krwiożerczych rzezimieszków, polujących na nieroztropnych, którzy odważyli się wyjść z domu po zmroku. Rzeczywiście, kina, teatry czy nawet tramwaj łączący Hutę z Krakowem zaczęły działać nie od razu. Tysiące budowniczych i pracowników kombinatu po pracy mogło się co najwyżej położyć na błocie i patrzeć w socjalistyczne niebo, licząc, że spadną z niego nieznane atrakcje. I spadły. W odpowiedzi na reportaż Kapuścińskiego władze najpierw zwolniły cenzora i redaktorkę pisma, a później zbudowały kino Światowid, dla towarzystwa kinom Stal i Świt. Żadne z nich dzisiaj nie funkcjonuje.
Fot. TomRollauer / CC-BY-SA-4.0
To wyobrażenie Huty jako małopolskiej faweli w cieniu kopcącego kombinatu utrzymało się bardzo długo. Nawet dzisiaj, mimo że dzielnica należy do najbezpieczniejszych w Krakowie, jeśli słyszy się dziwaczną wiadomość, można być pewnym, że wydarzenie miało miejsce w Nowej Hucie.
Dziesięciolatka wymyśliła historię o pobiciu, żeby zwrócić na siebie uwagę rodziców, i kłamała na ten temat jeszcze w prokuraturze? Nowa Huta.
Po kłótni w autobusie o sympatie piłkarskie nastolatka zadzwoniła po znajomych, którzy z maczetami i gazem wkroczyli do zatrzymanego przez nich autobusu i wymierzyli sprawiedliwość? Nowa Huta.
Spalił kobietę, bo nie chciała z nim seksu? Nowa Huta.
Zalew, nad którym powstaje właśnie plaża, jest tak pełen nieczystości, że nawet psy nie chcą do niego wchodzić? Zalew Nowohucki.
To właśnie w Nowej Hucie miało dojść do pierwszego w Polsce zabójstwa o charakterze rasistowskim, kiedy w 1992 roku grupa skinheadów zadźgała niemieckiego kierowcę ciężarówki. Wcześniej do normy należały drobniejsze przestępstwa, w tym napady w tzw. Lasku Bulońskim nieopodal kombinatu, gdzie pracownicy przepijali swoje pensje. Spustoszenie i przemoc w Nowej Hucie siali wyłącznie nowohucianie, bowiem przestępcy z innych dzielnic bali się tu przyjeżdżać. Nowa Huta jest miastem obronnym, budowanym na zasadzie zamkniętych osiedli składających się z zabudowy wokół placu. Znany jest przypadek, gdy złodziej spoza Krakowa rozpłakał się z bezsilności na takim osiedlu. W środku nocy ukradł samochód, ale jeździł nim wkoło i nie mógł znaleźć wyjazdu. W końcu zapytał o drogę policjantów w nieoznakowanym pojeździe.
Jeszcze rok temu, podjąwszy decyzję o wyborze Nowej Huty na miejsce swojego zasiedlenia i wspominając o tym, napotykałem twarze zdegustowane, przerażone i zdziwione, zupełnie jakbym chciał zamieszkać w czarnobylskiej zonie. Tymczasem teren miałem już rozpoznany, chociaż i dzisiaj potrafię się między całkiem logicznie zaplanowanymi osiedlami zgubić, tak jak miało to miejsce w trakcie nocnych powrotów z koncertów w Łaźni Nowej. Wtedy wydawało się, że za każdym rogiem, w każdej bramie czeka śmierć, w szaliku Hutnika i z nożem gotowym do zanurzenia się w piersi ofiary, wykrojenia z niej niedostatecznie nowohuckiego serca, bijącego błędnie dla Wisły bądź Cracovii. Byliśmy wtedy zbyt biedni, żeby łapać ubera i uciekać nim jak batmobilem przez mroczną nowohucką noc z powrotem do cywilizacji, na Salwator i Kleparz. Na przystankach przypominających te gruzińskie, posowieckie czekaliśmy na śmierć, póki od strony kombinatu, majaczącego na horyzoncie ponurą poświatą, nie nadjechał tramwaj pamiętający czasy jego świetności. Ale uciekać nie było wtedy już przed czym, nie było już kogo się bać.
Fot. Michał Kwaśniak / CC BY-NC-ND 2.0
Do decyzji, aby przeprowadzić się do Nowej Huty, przekonał mnie ostatecznie niemłody już pan z czarnymi kołeczkami zamiast zębów i uśmiechem demiurga, który razem ze swoimi nylonowymi torbami dosiadł się do mnie na tył autobusu 502, zaraz obok warczącego silnika. Najpierw długo monologował, bełkocząc do siebie o alkoholach i trudach życia, a następie z powagą konesera zwrócił się do mnie, jadącego na drugie oględziny lokalu, który jest teraz moim mieszkaniem, ze słowami: „W NOWEJ HUCIE ZNAJDUJE SIĘ WIELE ZNAKOMITYCH MONOPOLI, GDZIE MOŻNA SIĘ ODDAĆ NIEDROGIEJ DEGUSTACJI TRUNKÓW”. Brzmiało jak miejsce dla mnie, co podtrzymuję pomimo zamknięcia za winklem szykownego sklepu Huta Piwa, który być może serwował napoje zbyt ekskluzywne.
Naprawdę przykra sytuacja spotkała mnie tylko raz, akurat kiedy oprowadzałem miłych warszawskich przyjaciół po Hucie. Pod kinem Światowid, służącym teraz za siedzibę Muzeum Nowej Huty, naszedł nas podochocony jegomość z wąsem, w ciemnych okularach, czapce z daszkiem i w bluzie zapewne klubu piłkarskiego funkcjonującego przez moment gdzieś na rubieżach NRD. Zarzucił nam głośno i nie pozostawiając miejsca na dyskusję, że jesteśmy debilami i niczego nie wiemy o Nowej Hucie. Aż dziwne, że nie zacytował rymowanki z przeszłości „Tu masz rower, tu masz buty, wypierdalaj z Nowej Huty”. Przynajmniej w połowie miał rację, więc wyraziwszy między sobą zgodną i cichą wątpliwość co do tego, czy ten nowohucki Zaucha okaże się wartościowym przewodnikiem, oddaliliśmy się ku bardziej przewidywalnym atrakcjom.
Te ściany są zimne i inne opowiadania
Początki Nowej Huty to ziemia i cement. Nowa Huta miała być grobem starego Krakowa, w którym ten się z własnej woli położy, w sukmanie i portkach, i mu zagra smutną piosenkę socrealistyczny Sikorowski. Kraków się nie położył, chociaż w Hucie wykopano 9 milionów metrów sześciennych ziemi (o czym pisał Olgierd Terlecki, ojciec Ryszarda, wieloletni tajny współpracownik, ale jawny apologeta). Wypełniłaby pociąg z Nowej Huty do Władywostoku, ale skąd junacy mieli wiedzieć, gdzie leży Władywostok, skoro często sami nie wiedzieli, gdzie leżą.
Ziemia i cement były emanacją Nowej Huty, jej kośćcem i mięśniami. Teraz emanacją Huty jest styropian. Ma przykryć to kłopotliwe socrealistyczne dziedzictwo, skoro nie można się go pozbyć, wymazać z mapy jedną mniej lub bardziej kolegialną decyzją podjętą w ciemnym, wygłuszonym pokoju, w oparach papierosowego dymu, tak jak zdecydowano o rozpoczęciu budowy i przekazano ją na kartce papieru robotnikom z entuzjastycznym hasłem „Budujcie, towarzysze!”. Styropian ociepla mury tak grube, że ocieplenia nie potrzebują, ale przede wszystkim wyrównuje i przykrywa. Nowej Hucie nie grozi już atak atomowy, zagraża jej styropianoza, przed którą nie można się schować do jednego z licznych schronów. (Zwiedzałem je: nadają się tylko do przechowywania przetworów, ewentualnie przetrwania ataku zombie. Są takie, co mają okna, które w razie ataku należy zamurować). Dzięki styropianowi Huta może wyglądać jak nowa, jakby ją zbudowano nie kiedyś, za życia Stalina, lecz w trakcie drugiej kadencji Pawlaka, może nawet za pierwszej, kiedy wszystko, co socrealistyczne, było jeszcze bardziej wstrętne niż teraz, a wszystko, co nowe, było dobre, lepsze samo przez się. „Oryginalność założenia architektonicznego Nowej Huty przykrywa się styropianem i maluje kolorami, jakich nigdy na elewacjach nie było” – to wojewódzka konserwator zabytków. „Kurwa mać” – to miłośnicy architektury Nowej Huty. Na przygotowanej przez nich mapie, aktualnej na październik tego roku, większość renowacji jest oznaczonych jako „całkowita śmierć architektury”. Budynki powinny umierać jak drzewa, cicho stojąc, ale płacz po jednych i drugich bywa powszechny. W przypadku Huty pozostaje lokalny, tak jak świadomość wartości tutejszej architektury.
„Kino Świt”, fot. Kraków – Moje Miasto / CC BY-SA 3.0
Kiedy znajomy stawiał regał w moim dużym pokoju, z zaniepokojeniem odnotował, że ktoś przez okno pozbawione jeszcze zasłon robi mu zdjęcia fachowym aparatem. Czy nowohucki paparazzo to fetyszysta pustych regałów, miłośnik brodatych stolarzy, amator świeżo malowanych ścian? Wystraszyliśmy się, że nim jeszcze zdążyłem się wprowadzić, nasze zdjęcia znajdą się w darknecie, gdzie miłośnicy stolarki będą wytykali błędy w łączeniach i proporcjach, a domorośli bibliotekarze zastanawiali się, jaki rodzaj układu zastosuję i czy mam dość książek, żeby wykorzystać klasyfikację dziesiętną Deweya. Tymczasem dzień czy dwa później zdjęcia bloku znalazły się na jednym z fanpejdży dokumentujących i zachwalających już nie uroki nowohuckiej architektury, jej urocze zakątki i nieznane zaułki, w których można się oddać kontemplacji socrealistycznej myśli budowlanej bądź ulubionego napoju wyskokowego, na przykład piwa Halny, lecz postępującą dewastację i legalny styropianowy wandalizm. Mój blok został na mapie wyróżniony żółtą kropeczką, co oznacza, że mogło być gorzej. Dzięki interwencji konserwatora zdarto niewłaściwie położone warstwy styropianu i uratowano między innymi lizeny. Niewiele budynków ma jednak tyle szczęścia.
Nowa Huta była miastem młodych: oficjalne szacunki wskazywały, że 80% budowniczych to młodzież – często sieroty wojenne, młode kobiety ze wsi, wychowankowie domów dziecka. Propagandowy przekaz kładł nacisk na możliwość rozwoju, zarobku, kształcenia. Dominowały hasła odnoszące się w równej mierze do patriotyzmu, co do idei równości i współpracy, także z bratnim Związkiem Radzieckim. Nagrodą dla tych, którzy przyczynili się do realizacji planu sześcioletniego, było mieszkanie, niekoniecznie to, które się wypieściło własnym dotykiem, w którym każdą cegłę kładło się z uczuciem nadziei tak, aby w przyszłości dawała schronienie rodzinie własnej, a nie cudzej. Te własne mieszkania w ostatnich latach coraz częściej zmieniają właścicieli. Pokolenie junaków przechodzi na wieczną emeryturę; nowohuckie osiedla przez lata odnotowywały odpływ młodszych i bardziej zamożnych mieszkańców. Jak pisała Renata Hołda: „procesy demograficzne, starzenie się dzielnicy wzmocnił exodus ludzi młodych, poszukujących dla siebie miejsca bardziej odpowiedniego, potwierdzającego społeczny status, aspiracje i oferującego pożądaną jakość życia. Niegdysiejsze socjalistyczne miasto młodych stało się miastem starych ludzi”.
Świadectwem tych procesów są śmietniki. Ale nie te, które prawdziwy Polak trzyma pod zlewem, ani zwykłe uliczne kosze, lecz te osiedlowe altany, śmietnikowe wiaty, warowne bastiony odpadków, do których nie wejdziesz bez podania PESEL-u i panieńskiego matki, choćbyś chciał tylko wyrzucić puszki Halnego pozostałe po sobotniej przesadzie. Osiedlowe Guantanamo dla śmieci ma chronić mieszkańców przed niedyplomatycznym widokiem i zapachem, a śmieci przed rozparcelowaniem przez bezlitosne w swoim głodzie gołębie i nieustraszonych poszukiwaczy skarbów. Nowohuckie altany są nieustannie zastawiane meblami z opróżnianych mieszkań, czasem jest ich tak wiele, że trudno je dostrzec pod stosami poćwiartowanych meblościanek, które jeszcze chwilę temu gościły w sobie kamionkowe lub porcelitowe zastawy z Mirostowic (gdzie brat mojego dziadka Adam Sadulski projektował serwisy znane w całej Polsce), tomy encyklopedii PWN, kurz i zdjęcia papieża, wersalek, na których pół wieku temu dbano o dzietność Rzeczpospolitej Ludowej z radością, że już nie trzeba tego robić w krzakach albo rowie, oraz krzeseł Aga, smutnych, że nikomu już nie posłużą. Tak jak w Lidlu konsumpcyjną gorączkę nakręcają tygodnie tematyczne, tak w Nowej Hucie czas odmierzają tygodnie tematyczne na śmietnikach: w jednym widoczna z mojego okna altana na Osiedlu Szkolnym pozwala urządzić pokój dzienny w stylu wczesnego Chruszczowa („Zmęczony po całym dniu realizowania norm? Odpocznij na takiej samej kanapie, na jakiej Hilary Minc nie odpoczywa nigdy, bo odbudowuje Polskę ku naszej kolektywnej radości!”) i pokój dziecięcy w stylu kazańskiej psychuszki, w następnym sypialnię à la docent Furman. Parę śmietników dalej otrzymujemy wyjątkową szansę na zdobycie lodówki z czasów, kiedy dziura ozonowa była pojęciem równie mglistym jak swobody obywatelskie, i telewizora, na którym oglądano zwycięski remis na Wembley. Nie ma tygodnia, żeby nie dało się uzupełnić umeblowania swojego lokum o sprzęty z epoki, czasem celowo zniszczone, ale częściej zapraszające do przygarnięcia, jak te smutne stare pieski, które swoje już przeżyły, sierść mają przerzedzoną, pyszczek może nieinstagramowy, ale przecież zasługują na ciepły dom. Z rzadka pojawiają się meble z innego czasu, kiedy rozdawano paszporty Polsatu, a wszystko, co wcześniejsze, wydawało się obrzydliwe: wiklinowe stoliki, fantazyjne krzesła i fotele wygodne jak siedzenia w tramwaju przeważnie mokną i gniją, nim w końcu przyjedzie po nie śmieciarka.
Latem z okna kuchni na parterze oglądaliśmy z Iloną Wiśniewską, zajadając wegańskie leczo, spektakularny exodus zawartości mieszkania sąsiadki z drugiego piętra. Przez kilka godzin czterech osiłków w gustownych maskach wynosiło olbrzymie worki, mieszczące w sobie całe życie osoby cierpiącej na widowiskową i uciążliwą dla sąsiadów syllogomanię, którą zainteresowali się już producenci popularnego programu interwencyjnego. Altanę zastawiono dziwaczną mieszanką mebli i sprzętów żywcem wyjętych z mieszkania Zdzisława Beksińskiego (jego rekonstrukcja znajduje się w sanockim muzeum malarza), cała prywatność i życie jednej osoby znalazły się nagle poza bezpiecznymi murami bloku, na widoku, do wglądu i oceny, bowiem mieszkanie wymagało całkowitej dezynsekcji. Część dobytku odjechała w ciężarówkach, część jeszcze przez długi czas sprawiała wrażenie, jakby ktoś zamieszkał na zewnątrz, jakby w ciepłe wieczory kładł się na welurowej kanapie i czekał, aż w starym telewizorze zagra dobrze znany dżingiel „Dziennika Telewizyjnego” i da się usłyszeć uspokajający głos spikera opowiadającego o sukcesach gospodarczych kraju. Właścicielka czasem wychodziła z bloku i obchodziła ten majdan, szepcząc i być może obiecując trzymanemu na rękach kotu, że pewnego dnia to wszystko będzie znowu należało do niego.
Meble wystawione na światło dzienne i widok publiczny, jednocześnie zapraszające do przygarnięcia i świadczące o życiu, może jeszcze trwającym, ale raczej niedawno zakończonym, są nowym symbolem Huty. Nie wiem, czy w poprzednich latach pojawiały się z taką samą intensywnością, ale w Hucie trwa wymiana pokoleniowa. Nie jest wielka i spektakularna, świadczą o niej raczej meblarskie ślady i dźwięki wiertarek niż nagła gentryfikacja i pojawienie się milenialsów na hulajnogach. Do Huty ściągnęło mnie to, co większość nowych mieszkańców: nie fanaberia i słabość do architektonicznego ekstremizmu, lecz zieleń, spokój oraz ostatecznie cena (dostępność finansową aż 59% badanych w 2012 roku wskazało jako motyw przeprowadzki do Huty – podaję za książką Jacka Gądeckiego „Gentryfikacja starej części Nowej Huty?”). Niczego mi nie brak. Do pracy rowerem dojeżdżam w pół godziny. Tyle samo tramwajem.
Przemoc i praca
Nowa Huta nie jest pomnikiem socrealizmu, jest hołdem dla pracy. Deprecjacja Nowej Huty jest deprecjacją idei pracy. Wygaszenie pieca jest wygaszeniem idei Nowej Huty, nawet jeśli kombinat zatrudnia znacznie mniej osób niż w latach swojej świetności. Dobrze wytłumaczyła mi to nowohucka fryzjerka: ci, którzy przyjeżdżają do Huty z okolicznych wsi i miasteczek, tutaj załatwiają sprawunki, robią zakupy i odwiedzają golibrodę. Nowa Huta bez Huty będzie tylko Nowa, jak nazwa księgarni na Osiedlu Zgody. W późny wiek emerytalny wejdzie wykastrowana. Zapomnimy o kombinacie i znienawidzonym przez kolegów nowohuckim przodowniku pracy Piotrze Ożańskim, który był pierwowzorem Mateusza Birkuta.
Oczywiście nie można zapominać, że Huta nie powstałaby bez przemocy. Mieszkańców szesnastu wiosek, na terenie których budowano kombinat i miasto, wysiedlano przed zbiorami za niewielką rekompensatą. Wyobraźmy sobie tylko te nagłówki: „Mieszkańcy podkrakowskich wsi wysiedlani przez władze! Zbudują trujące zakłady [Zobacz zdjęcia]”, „Dali im kilka tygodni na wyprowadzkę. Co będzie z mieszkańcami Mogiły?” czy „Adam Bodnar interweniuje w sprawie podkrakowskiej masakry!”. Trzeba o tym pamiętać. Chyba właśnie dlatego wszystkim gościom mówię, że parkiet w mieszkaniu jest oryginalny, tylko cyklinowany. Nie można zapominać, po czym się stąpa.
Piec zostanie wygaszony 23 listopada. Przynajmniej na 9 miesięcy.