Głową w mur
Nick Lee / CC BY 2.0

17 minut czytania

/ Obyczaje

Głową w mur

Paweł Mościcki

Każde otoczone murem miasto lub państwo może łatwo stać się dla jego mieszkańców więzieniem. Nie przypadkiem mur jest zawsze fizyczną manifestacją permanentnego stanu wyjątkowego, którego wprowadzanie obserwujemy właśnie w Polsce

Jeszcze 4 minuty czytania


„W przeciwieństwie do granic mury wiążą się z trwałą przemocą,
a nawet stanem wojennym. Mur jest znakiem i instrumentem wojny”.
Michel Agier, „La condition cosmopolite”

W wydanej właśnie po polsku książce Davida Frye’a „Mury. Historia cywilizacji z cegieł i krwi” przeczytać można o dziejach fortyfikacji od pierwszych sumeryjskich form państwowości aż do dzisiaj. Na kartach tej opowieści przewijają się różne epoki i kultury, pokazując trwałość barier budowanych dla ochrony miast i państw. Mamy tu więc Mur Hadriana, Wielki Mur w Chinach, mury oblężonego przez Turków Konstantynopola, ale i linię Maginota czy mur berliński z pierwszej i drugiej połowy XX wieku. Czytając tę książkę, można odnieść wrażenie – którego autor bynajmniej nie stara się rozwiać – że mury stoją tu po stronie cywilizacji, zmuszonej do tego, aby nieustannie chronić się przed obcym najeźdźcą, plądrowaniem miast i mordowaniem ludzi, których to czynów dopuszczają się barbarzyńcy, gdy tylko zapora przed nimi okaże się zbyt wątła. Społeczności, które decydują się obyć bez murów – jak Sparta – muszą żyć w stanie permanentnej mobilizacji, a także okazują się dość ubogie, jeśli chodzi o tworzenie bogatych i zróżnicowanych form kultury.

Zapisana w „Murach” historia rozwija się podług alternatywy: albo buduj mury, albo chwytaj za broń. Co więcej, figurą przeciwną wobec murów jest tu most, który Frye interpretuje jako narzędzie wojskowej inwazji, nie zaś synonim wymiany, kontaktu czy pokojowego współistnienia. Przyjęta przez niego perspektywa wydaje się zastanawiająco militarystyczna, w dodatku podtrzymuje szereg dość problematycznych dziś przekonań na temat „barbarzyńskich” ludów, których jedyny wkład w historię powszechną polega na okresowym zaburzaniu spokoju imperiów. Te są tu zresztą pokazywane również dość niewinnie, częściej jako ofiary ataków niż potężne i ekspansywne organizmy polityczne, bezwzględne w traktowaniu swoich wrogów, a nawet podwładnych. Konkluzja książki też wydaje się zastanawiająca: „Dlatego budujemy mury (…) i czekamy, żeby pozostali dogonili nas cywilizacyjnie. Kim są budowniczowie murów? My nimi jesteśmy. Zawsze byliśmy”.

David Frye, „Mury. Historia cywilizacji”. Przeł. Hanna Pustuła-Lewicka, W.A.B., 352 strony, w księgarniach od października 2021David Frye, „Mury. Historia cywilizacji”. Przeł. Hanna Pustuła-Lewicka, W.A.B., 352 strony, w księgarniach od października 2021

Choć trudno zakwestionować prawdziwość tych słów, równie trudno na nie przystać. Zwłaszcza w sytuacji, gdy na całym świecie rosną mury międzygraniczne, a cała Europa buduje zasieki przeciwko dobijającym się do jej brzegów migrantom – ofiarom wojen, ekonomicznych i klimatycznych katastrof. Takie ogólniki wieńczące opowieść, w której bezpieczeństwo militarne i dobrostan imperiów stanowią jedyny punkt widzenia na historię, budzi wręcz niedowierzanie.

Mury stanowiły nieodłączny element cywilizacji przez wieki – zgoda. Nie znaczy to jednak, że zawsze miały funkcję kulturotwórczą, a co więcej – że mają ją również dzisiaj. Ograniczenia perspektywy Frye’a mogą się jednak okazać przydatne w pokazaniu tego, czym różni się dzisiejsze grodzenie od tego, które znamy z historii.

W ponowoczesnym świecie mury nie są w stanie ochronić nikogo przed najnowszymi technologiami militarnymi. Samoloty bezzałogowe, rakiety, drony itd. – wszystkie te elementy naszej współczesności kpią sobie z obronności drucianych czy betonowych zasieków. Dzisiejsze zapory nie mają chronić przed najsilniejszymi, nie wstrzymają żadnej groźnej inwazji ani nie uchronią cywilizacji przed śmiercią z rąk uzbrojonych barbarzyńców. Mury nic nie mogą poradzić na technologicznie zaawansowane formy przemocy. Potrafią najwyżej blokować ruch wynędzniałych, chorych i głodnych. Są bowiem narzędziem w rękach współczesnych imperiów militarnych, realizują ich politykę.

Mur na granicy amerykańsko-meksykańskiej czy mur między terytorium Izraela a Zachodnim Brzegiem w Palestynie pokazują wyraźnie, że we współczesnym grodzeniu nie chodzi, wbrew oficjalnym uzasadnieniom, o ochronę, lecz o ekspansję, o dyktowanie warunków słabszym, których eksploatuje się ekonomicznie, militarnie i politycznie. Wielki płot w Ceucie oddzielający hiszpańską enklawę w Maroku czy zasieki budowane na granicy węgiersko-serbskiej też dowodzą, że konstrukcje obronne są efektem globalnego systemu polityczno-ekonomicznego i służą do reglamentowania ruchu tych, którzy są jego ofiarami. Podobnie jest przecież z murami wewnętrznymi, oddzielającymi grodzone osiedla bogatych od reszty społeczeństwa czy – jak w przypadku Via Anelli w Padwie – dzielnicę afrykańskich imigrantów od pozostałych dzielnic miasta. Już ta krótka lista wznoszonych w ostatnich latach fortyfikacji dowodzi, że mury nie są dziś czynnikiem kulturotwórczym, lecz stanowią narzędzie selekcji, wykwit czegoś, co trudno nazwać inaczej niż globalnym apartheidem. Ten zaś, jak dowodził już dawno temu Samir Amin, jest logiczną konsekwencją neoliberalnej wersji globalizacji i tak długo, jak model ten będzie pozostawał bez alternatyw, tak często będziemy przerabiać kolejne fazy „kryzysów”: ekonomicznego, migracyjnego czy klimatycznego.

W swym pamflecie przeciwko ideologii otwartych granic, która staje się realna jedynie w odniesieniu do przepływu towarów i kapitału najbogatszych, Régis Debray przekonywał, że woli system dobrze funkcjonujących granic niż epidemię murów. Pisał wówczas także o Unii Europejskiej, że jej jedynym symbolicznym bastionem i jedyną realną treścią pozostało to, że „nie śmie wiedzieć, a jeszcze mniej zadeklarować, gdzie się zaczyna, a gdzie kończy”.

Wydaje się, że oba stwierdzenia są dziś już nieaktualne. Po pierwsze, ideologię otwartych granic, którą pamiętamy jeszcze z kampanii akcesyjnej Polski w roku 2004, zastąpiły wszechobecne apele o bezpieczeństwo i rozbudowywanie aparatury nadzoru, weryfikacji i selekcji. Europa nie szczyci się już swą otwartością, a jedynie drży przed kolejnymi zagrożeniami – od terrorystów, przez uchodźców, po nowe warianty COVID-19. Żadne z tych zagrożeń nie zmienia jednak o jotę obranego kursu ekonomicznego ani nie zmienia kuriozalnego niekiedy paraliżu decyzyjności w samej Unii.

Po drugie, jeśli Europa ma dziś jakąś wyraźną treść, nie są nią na pewno szeroko deklarowane „wartości”, które okazują się puste przy każdej praktycznej weryfikacji. Taką treścią jest raczej dumna deklaracja własnych granic i gotowość ich obrony nawet za cenę permanentnego łamania Europejskiej konwencji praw człowieka i wszystkich innych międzynarodowych postanowień w kwestii prawa azylowego. Stary Kontynent przypomina dziś twierdzę, której uzbrojeni strażnicy bronią dzień i noc, zapominając, że w środku nic już w zasadzie nie zostało.

I dokładnie z tym najmroczniejszym wymiarem europejskiej wspólnoty Polska okazuje się – jak rzadko kiedy – w pełni kompatybilna. Rządząca tu skrajna prawica przekonuje nas, że kilka tysięcy uchodźców chcących najczęściej jedynie przemierzyć nasze terytorium w stronę Niemiec stawia nasz kraj na granicy upadku. Wobec tej wrogiej inwazji, nazywanej przez rządzących „wojną hybrydową”, należy sięgnąć po sprawdzone mechanizmy obrony. Będziemy więc budować swój mur, dołączając do długiej listy krajów, które w ostatnich latach postanowiły w ten fizyczny sposób zamanifestować swoją obojętność na los mieszkańców miejsc, gdzie toczą się realne wojny lub szerzy głód. 4 listopada szef MSWiA Mariusz Kamiński na konferencji prasowej przedstawił projekt tej zaawansowanej technologicznie konstrukcji oraz jej wizualizację.

Przyjrzyjmy się temu zdjęciu. Trudno nie traktować go jako zilustrowanej fantazji o bezpieczeństwie, jaką władza chce zaszczepić w Polakach. Przede wszystkim, co rzuca się w oczy przy wszystkich powstających dziś murach, zapora likwiduje strefę przygraniczną, pogranicze jako osobną kulturową rzeczywistość, w której doświadczenie inności łączy się z praktykami sąsiedztwa, wymiany, handlu, tworzy osobliwe często formy kooperacji i sojuszy. Ten cały społeczny tygiel zastąpić ma zmilitaryzowana strefa ostrego i sankcjonowanego państwową przemocą rozdziału, który stawia wrogość ponad wszelkimi innymi formami międzyludzkiego kontaktu. Zamiast pogranicza mur ustanawia więc strefę nadzoru. Zamiast polityki natomiast tworzy rzeczywistość czystego zarządzania, sekurytyzacji głuchej na wszelkie niuanse, wątpliwości czy protesty.

Co jednak widać na wizualizacji polskiego muru? Niewiele – i to samo w sobie staje się wielce pouczające. Niemal cały widok zasłania nam bowiem potężny – zarazem wysoki i nowoczesny – płot ze stalowych słupów zwieńczony na górze drutem kolczastym. Niewiele świata można dojrzeć poza nim, co wydaje się symboliczną manifestacją konsekwencji grodzenia państw i odcinania się od migrantów. Mur jest więc nie tylko zaporą dla ruchu transgranicznego, ale też dla spojrzenia, myśli i wyobraźni. One również mają pozostać pod nadzorem, nie wychylać się z wyznaczonych im przez służby porządkowe poletka. A szerokość tego usankcjonowanego przez państwo spojrzenia dobrze oddaje wymyślony przez PR-owców rządu hasztag #muremzapolskimmundurem, który pojawia się w różnych miejscach internetu, a także był wyświetlany na budynku Sejmu. Mobilizacja serc i umysłów pod ochroną drutu kolczastego – oto patriotyczna propozycja na dziś.

Jak pokazuje przedstawiona przez Kamińskiego wizualizacja, mur funkcjonuje jako zasłona, ponieważ odgradza nas od wszelkiego doświadczenia inności, wygasza chęć negocjowania z przybyszami, poznawania ich motywów, doświadczeń. Wyklucza pomoc. Ale mur jest też ekranem projekcyjnym, na którym – już bez zakłóceń ze strony rzeczywistości – można wyświetlić propagandowy przekaz o tym, jak wygląda bezpieczna ojczyzna zostawiona samej sobie przez okrutnych najeźdźców.

Jak działa ten mechanizm projekcji, dowiedzieć się można, analizując istniejące już mury i ich polityczno-społeczne konsekwencje. „Dzięki murowi Izrael ignoruje swoją agresywność, przemoc, okrucieństwo, posesywność, łamanie praw człowieka, projektując wszystkie te cechy na odgrodzonych zaporą Palestyńczyków. Sam mur nie jest postrzegany przez Izrael jako akt agresji, lecz jako akt ochrony, samoobrony przed agresją utożsamianą wyłącznie z Palestyńczykami” – pisali Ruchana Marton i Dalit Baum.

Czy nie podobną rolę odgrywać ma mur na polskiej granicy? Czy nie ma „chronić” nas przed uchodźcami, m.in. z Iraku czy Afganistanu, oraz przed pamiętaniem, że ochoczo pomagaliśmy w bezprawnej okupacji tych krajów i zorganizowanej grabieży ich surowców dokonanej przez naszego Wielkiego Brata? Zamiast poczucia odpowiedzialności – nie mówiąc o gotowości do pomocy cierpiącym bliźnim – mur funduje nam fantazję o cudownej ochronie przed bliżej nieokreślonym zagrożeniem reprezentowanym przez ludzi walczących o przeżycie.

Na ministerialnej wizualizacji widzimy głównie sam mur, a więc to, co blokuje nasze spojrzenie i uruchamia mechanizm projekcji. Ale jest jeszcze kilka innych rzeczy na tym obrazku. Gdy przyjrzeć się bliżej, można dostrzec, że po obu stronach ogrodzenia widnieje niemal całkowita pustka. Za murem – co widać przez przerwy w stalowych prętach – widnieje dziewiczy pejzaż, niezaludniona polana z kilkoma fragmentami lasu w tle. Wystarczy postawić mur, żeby wszyscy ściągający do Europy przez pół świata zdesperowani migranci po prostu sobie poszli. Problem światowej migracji znika jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Pozostaje tylko infrastruktura bezpieczeństwa, która już bez żadnych zakłóceń broni nas przed czymś, co nie istnieje. Po drugiej stronie, po stronie uchowanej od zagłady ojczyzny, też mamy pustkę. Toczą się leniwe godziny osamotnionej strażniczki (Straż Graniczna delikatnie inwestuje w gender washing), której postać niemal gubi się pośród tej zmilitaryzowanej sielanki. Prawdopodobnie krótkofalówka służy jej jedynie do przerzucania się żartami z innymi koleżankami z pracy. Ciekawe, że po „naszej” stronie muru całkiem skutecznie wytępiono wszelką zieleń, pozostało jedynie pasmo piaszczystej ziemi. Na takiej nawierzchni widać będzie każdy ślad. Ale czyj, skoro nikt już nie forsuje naszej granicy? Czemu bujna trawa może rosnąć tylko po drugiej stronie? Może to zawoalowane przyznanie, że budowa murów powoduje wewnętrzne pustynnienie zamykającego się kraju lub kontynentu, że zamiast kwitnąć, usycha on od złej woli, ksenofobii i nieustającej paniki?

W całej wizualizacji jest tylko jeden punkt widzenia, z którego można objąć całość, wychylając się ponad wysokość muru. Jest to punkt widzenia kamery nadzoru, to ona góruje nad wszelkim ludzkim wzrokiem i wszelką możliwą międzyludzką komunikacją, jeśli takowa mogłaby jeszcze zamajaczyć na tym przerażająco pustym horyzoncie. Wygląda to na zapowiedź ostatecznych konsekwencji dzisiejszego świata murów – automatyzacji przemocy. Wendy Brown, autorka fascynującej pracy o relacji między murami i pojęciem suwerenności, pokazuje konsekwencje istnienia murów przygranicznych na przykładzie USA i Izraela. „Oba mury intensyfikują przestępczość i przemoc, które miały zwalczać, a zatem oba generują potrzebę nowych fortyfikacji i zwiększenia kontroli. A jednak oba przedstawia się jako twórców pokoju, porządku i bezpieczeństwa. (…) Oba zawieszają prawo w imię blokowania wyjętych spod prawa i przestępców”. Jak pokazuje Brown, mury wszędzie na świecie wywołują efekt odwrotny od zamierzonego. Nie tylko nie rozwiązują problemów, które zdiagnozowano, ale wywołują nowe. Nie zmniejszają konfliktów, nie blokują przemytu ludzi i towarów, a jedynie podnoszą koszt tych usług, prowadząc tym samym do rozwoju sieci przemytników oraz ich technologicznych i militarnych zasobów. Jedyną reakcją na te zjawiska może być oczywiście – więcej nadzoru i więcej przemocy. A zatem i więcej strachu i konformizmu wobec państwa wśród obywateli. Jak widać na obrazku przedstawionym przez MSWiA, rzeczywistość składa się już tylko z różnych form represji pod nieobecność zarówno „ochranianych”, jak i „odstraszanych” populacji. Jedynym człowiekiem jest w tym pejzażu funkcjonariuszka Straży Granicznej.

Innym osobliwym skutkiem funkcjonowania murów jest – jak pokazuje Brown – paradoksalne zamazywanie różnic, wbrew oficjalnej funkcji polegającej na rozdzielaniu różnych wymiarów rzeczywistości. Granica między wnętrzem i zewnętrzem wydaje się niezwykle wyraźna, co podkreśla uporczywa fizyczna obecność „solidnego, masywnego ogrodzenia”, jak chwalą się polscy projektanci. Tymczasem istnienie muru pozwala zarazem systematycznie rozmywać różnice między policją, strażą graniczną, wojskiem, ugrupowaniami paramilitarnymi, wreszcie – prawem i bezprawiem. Nie przypadkiem mur jest zawsze fizyczną manifestacją permanentnego stanu wyjątkowego, którego wprowadzanie obserwujemy właśnie również w naszym kraju. Wygląda na to, że dziś opisane przez Davida Frye’a ścieżki cywilizacji i wojny nie tylko nie wykluczają się już, ale wręcz łączą ze sobą, tworząc kulturę normalizacji przemocy i wykluczenia. Polska dołącza właśnie do światowej awangardy w tym względzie.

Wszystko to dzieje się z powodu obecności na polskiej granicy kilku tysięcy zdesperowanych uchodźców, w większości z krajów pochłoniętych wojną albo drastycznymi kryzysami ekonomicznymi lub humanitarnymi. Taką liczbę migrantów państwo wielkości Polski powinno bez problemu i bez żalu objąć należytą ochroną, uruchamiając procedury azylowe przewidziane w polskim i europejskim prawodawstwie. Budowanie w tej sytuacji muru jest objawem słabości, przyznaniem się, że to państwo – państwo wstające z kolan, przedmurze judeochrześcijańskiej kultury, ostatni bastion cywilizacji życia – nie jest w stanie realizować swoich elementarnych zadań. Jest jedną wielką blagą.

Jak to zwykle bywa w rządzonych przez prawicę państwach, zamiast racjonalnej odpowiedzi na problemy mamy zachętę do zbiorowej patriotycznej histerii, której koszty zapłacą nie tylko bezprawnie wywożeni do lasu migranci, ale całe społeczeństwo objęte tą chorą i okrutną „ochroną”. Z obu stron muru widok jest w końcu równie nieciekawy i po obu stronach stoją gotowi użyć siły funkcjonariusze. Każde otoczone murem miasto lub państwo może łatwo – czego uczy historia – stać się dla jego mieszkańców więzieniem. Mateusz Morawiecki odśpiewał 8 listopada na Facebooku swoją rytualną pieśń patriotycznego uniesienia: „Granica państwa polskiego to nie jest tylko linia na mapie. Za nią przelewały krew pokolenia Polaków. Ta granica jest świętością”. Bóg raczy wiedzieć, co jest dla premiera i jego kolegów święte, ale wiem, że polskie doświadczenie z kultami, których ołtarze zbudowane były z drutu kolczastego, nie należało do przyjemnych. Zanim wszyscy obudzimy się w kraju całkowicie utożsamionym z zakładem penitencjarnym, warto bić głową w mur. Choćby po to, żeby wiedzieć, dlaczego boli.

Tekst wiele zawdzięcza zajęciom seminaryjnym, jakie prowadziłem w Instytucie Otwartym w Warszawie 14 listopada 2021. Dziękuję wszystkim uczestniczkom i uczestnikom za inspirację.

Cykl powstaje w ramach całorocznego programu równościowego „W(y)kluczenia” organizowanego przez KBF, operatora marki Kraków Miasto Literatury UNESCO, w Pałacu Potockich w Krakowie. Zamierzeniem programu jest poszerzanie pola społecznego widzenia, promowanie równości i otwartości dzięki literaturze i innym formom twórczości artystycznej.